Awarie na EPWA

Obrazek użytkownika Free Your Mind

Lata mijają i z warszawskiej mgły wyłaniają się w końcu z wolna jacyś ludzie na stołecznym wojskowym lotnisku stanowiącym jedną z największych tajemnic 10 Kwietnia. Część świadków już znamy (jak np. wybitnego A. Klarkowskiego, którego do dziś nie zdążył przesłuchać zapracowany „Zespół Parlamentarny”, podobnie jak i M. Martynowskiego czy M. Grodzkiego), ale część nie. W materiale zatytułowanym Mgła posmoleńska w najnowszym Newsweeku (M. Krzymowski oraz W. Cieśla są autorami, nr z 19-25.11.2012, s. 23-26) pojawia się kilka nowych puzzli do całej tragicznej układanki. Po pierwsze parę osób stwierdza, że nie było kłótni gen. Błasika z mjr. Protasiukiem. Piotr S.: Widziałem (...) sytuację, jak generał Błasik, kiwając palcem na kapitana Arkadiusza Protasiuka, mówił do niego „Pozwólcie no, kapitanie”. Jaką wartość dowodowo-śledczą ma ta relacja, czort wie, ale jest i następna: Anna W., pracująca w porcie lotniczym: „Nie odniosłam wrażenia, aby gen. Błasik był podenerwowany lub poirytowany. Był jak zwykle opanowany”. Ani słowa o tym, kiedy Błasika widziano, w czyim towarzystwie, w jakim miejscu i otoczeniu. Jest i fragment relacji Klarkowskiego: Do momentu przybycia pary prezydenckiej gen. Błasik przez ok. 10 minut rozmawiał z dowódcą załogi. Nie słyszałem rozmowy, ale przebiegała ona spokojnie. Chwilę później przybył samochód z parą prezydencką. Gen. Błasik zameldował się panu prezydentowi i przedstawił mu dowódcę załogi.Na tym nie koniec. Andrzej K. z Dowództwa Sił Lotniczych zanotował w pamięci taki epizod z lotniska: „Poinformowałem gen. Błasika o aktualnych warunkach meteorologicznych. Generał Błasik wyjął papierosa, zapalił, usłyszałem niecenzuralne słowo. Nie było więcej komentarzy.” Autorzy zwracają uwagę, że najwięcej o rzekomej kłótni mówił swego czasu legendarny gen. Janicki. No ale mniejsza z tym – pominę też wątek alkoholu wnoszonego na pokład, który to wątek drążą Krzymowski z Cieślą chyba tylko po to, by zapchać artykuł, pojawia się bowiem strzępek relacji amb. T. Turowskiego – dotyczącej smoleńskiego wojskowego lotniska. Jak zwykle (to już tradycja zeznań „smoleńskich”) nie mamy podanych żadnych dokładnych parametrów czasowych: Pobiegłem w kierunku zarośli, które znajdowały się na podmokłym terenie przed pasem lotniska. Emilia Jasiuk [pracownica ambasady – przyp. red.] wykonała kilka zdjęć telefonem komórkowym. Wokół tliło się paliwo lotnicze. Widziałem porozrzucane papiery i z oddali szczątki ludzkie leżące w błocie. Powstrzymałem panią Jasiuk przed wejściem na teren wypadku i dalszym filmowaniem, aby nie utrudniać pracy służbom ratowniczym. (...) Jeden z funkcjonariuszy Federalnej Służby Bezpieczeństwa, wychodząc z terenu katastrofy, powiedział mi, że trzy osoby dawały żyzniennyje rieflieksy. Oznacza to odruchy bezwarunkowe, które mogą przejawiać szczątki ludzkie nawet po zakończeniu funkcji życiowych. Tę informację przekazałem Dariuszowi Górczyńskiemu [urzędnik MSZ – przyp. red.]. Po około dwóch godzinach jeden z dziennikarzy, przechodząc koło mnie, powiedział, że trzy osoby przeżyły i Turowski pojechał z nimi do szpitala. Odpowiedziałem, że Turowski to ja i że nigdzie nie jeździłem.Wracamy jednak z XUBS na EPWA. Tam bowiem zagadką niewyjaśnioną pozostawała do dziś kwestia monitoringu. Pozostawała, bo Krzymowski z Cieślą znaleźli wyjaśnienie:Szukając nagrań rozmowy gen. Błasika z kpt. Protasiukiem, prokuratura przesłuchała Sebastiana C., któy w wojskowej bazie lotniczej na Okęciu był pełnomocnikiem do spraw ochrony informacji niejawnych. Jak się okazuje, z filmami z lotniska był problem, bo pamięć przemysłowych kamer sięga tylko trzech miesięcy. Po tym czasie nowe nagrania nadpisują się na stare. Z Zeznań C.: „Nie otrzymałem żadnego polecenia, aby nagrania z dnia 10.04 zachować dłużej, niż to jest czynione zwykle, czyli ponad trzy miesiące.” Czy to oznacza, że tamtego ranka nie zachował się żaden film? Ostało się jedno nagranie, i to tylko dzięki przezorności pewnego sierżanta. Wyjaśnia C.: „Zachowało się nagrania obrazu z płyty lotniska. Stało się tak, ponieważ sierż. Marcin G. zarchiwizował to nagranie na innym nośniku.”Domyślamy się zatem, że przezorny sierżant zarchiwizował, bo takie otrzymał polecenie, natomiast C. nie zarchiwizował, bo stosownego polecenia nie otrzymał. W tej historii nieprzezornego C. jednak pobrzmiewa jakaś fałszywa nuta, skoro na wniosek prokuratury (jak pisali o tym w swej książce K. Galimski i P. Nisztor, s. 107) żandarmeria wojskowa ze specjalistycznym sprzętem pojawiła się na EPWA na kilka godzin po „smoleńskiej katastrofie” i zabezpieczać miała materiały istotne dla śledztwa: Między 13:45, a 17:50 na terenie I Bazy Lotniczej i 36. pułku pracowała ekipa dochodzeniowo-śledcza z Żandarmerii Wojskowej wraz z ambulansem kryminalistycznym. W tym samym czasie ok. 14:00 zabezpieczono też listę pasażerów i zaczęto przesłuchiwał świadków. Zaczęto od żołnierzy 36. SPLT, którzy przygotowywali samolot do wylotu do Katynia oraz funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu zabezpieczającego lotnisko, z którego wystartował prezydent. W dniu katastrofy przesłuchano także kontrolerów lotu z Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej oraz pilotów Jaka-40, który 10 kwietnia z dziennikarzami na pokładzie wylądował na lotnisku Siewiernyj. Czy wobec tego ŻW nie zaczęłaby od zabezpieczania zapisów z monitoringu? Nie dostałby ów C. takiego polecenia i przez trzy miesiące czekałby z zapisem na jego „nadpisanie”? Wolne żarty.To jeszcze nie wszystko, jeśli chodzi o osobliwości EPWA 10-04. Cały artykuł Krzymowskiego i Cieśli nawet nie próbuje odtworzyć pełnej historii tego, co się działo od wczesnych godzin porannych na tymże lotnisku do czasu odlotu „prezydenckiego tupolewa”, ale być może wyjaśnieniem tej zagadki jest poniższa informacja (stanowiąca rozwinięcie pouczającej historii o rezolutnym sierżancie, co zarchiwizował przemysłowy obraz płyty lotniska):Przy okazji wyszło na jaw, że w dniu katastrofy w bazie specpułku doszło do awarii. Z zeznań C.: „Problem był z systemem kontroli dostępu. Polegał na tym, że system nie zapisywał na dyskach twardych historii zdarzeń. Nigdzie nie zostało utrwalone, kto wchodził i wychodził z terenu zarówno 1. Bazy Lotniczej, jak i z terenu podległego 36. Pułkowi. System kontroli dostępu działał w ten sposób, że na teren były wpuszczane osoby, które miały przyznane do wejścia uprawnienia, jednak nie zostało nigdzie zapisane, o której godzinie to było i co to była za osoba posługująca się daną przepustką.”Czyż nie przypomina to do złudzenia awarii „monitoringu” z wieży szympansów i ze słynnego mechanicznego warsztatu (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/widok-z-warsztatu.html)? Awaria na Okęciu jednak jest o tyle intrygująca, że przecież „komisja Millera” miała ustalać czasy przybycia np. członków załogi tupolewa na podstawie analizy danych z monitoringu. Dane te musiały zapewne pochodzić sprzed awarii.

Brak głosów