Aby "publicyście amatorowi" było łatwiej w życiu
Z perspektywy pijaka spacerującego po torach świat wygląda bardziej przestrzennie:
Jakie długie te schody… Jaka niska poręcz… O! Winda jedzie!
Z perspektywy rozgarniętego publicysty amatora opis powyższego przypadku brzmi następująco:
Wczoraj wieczorem ok. godz. 23 doszło do tragicznego wypadku pod Kobiałką. Wracający z pracy 34-letni Roman G. został przejechany przez windę na swojej klatce schodowej. Trwa ustalanie okoliczności wypadku itd.
To wersja optymistyczna. Rozgarnięty na boki przez zjełczałą semantykę publicysta amator mógłby przecież śmiało opisać owo zdarzenie w sposób językowo postępowy:
Krecik gazrurka adehadował under winda tamuj tego. Kalafior w sosie pomidorowym smakować kijem powracać Nysem Kłodzkom. Pisał to ja, geniusz amator, absolwent pława na KGHM.
Z niejasnych dla mnie względów ostatnia notka GM została uznana za świetną, choć już jej punkt wyjściowy jest fałszywy, przez co reszta wpisu nie jest błyskotliwym obaleniem reakcyjnych uprzedzeń, lecz niezobowiązującym ględzeniem w poprzek tematu. Zdanie to brzmi następująco:
Definicja prawna nie określa znaczenia słowa małżeństwo, ponieważ związek mężczyzny z kobietą (lub kobietami) jest pierwotny względem świeckich przepisów, co jest oczywiste z przyczyn naturalnych, biologicznych, emocjonalnych i logicznych. W naszym kręgu kulturowym uformowanym przez chrześcijaństwo treść słowa „małżeństwo” wywodzi się z Biblii (przypowieść o Judzie i Tamarze oraz jednoznaczne stwierdzenie „Dlatego to mężczyzna opuszcza ojca swego i matkę swoją i łączy się ze swą żoną tak ściśle, że stają się jednym ciałem”, Rdz 2,24). Zresztą nie tylko chrześcijaństwo, lecz i inne kultury przez „małżeństwo” rozumiały związek kobiety i mężczyzny, niezależnie od jego osobliwych wariacji w rodzaju sororatu lub lewiratu. Niezależnie od takich szczególnych rozwiązań cały czas podmiotem były osoby różnopłciowe. A takie rozumienie „małżeństwa” skutkuje powstaniem językowych odprysków, np. każdy karciarz doskonale zna słowo mariaż, oznaczające króla i damę jednego koloru. „Małżeństwo” dewiantów wykoleja to żartobliwe określenie.
Uprzedzając zarzut klerykalnego ględzenia sięgnijmy do czasów bardziej zamierzchłych. W starożytnej Grecji małżeństwo było normą obyczajową, opierało się na prowadzeniu wspólnego – przez mężczyznę i kobietę – gospodarstwa, bez jakiegokolwiek aktu prawnego. Przechwycenie obsługi formalno-prawnej przez państwo (a więc utworzenie ukochanej przez publicystę amatora „definicji prawnej”) to znacznie późniejsze dzieje, a swobodę zawierania wolnych związków ukróciła ostatecznie… tak, tak, to żadna niespodzianka – ukróciła demokracja. W starożytnym Rzymie aż tak wielkiej dowolności nie było, niemniej wymogi prawne miały znaczenia tak marginalne, iż generalnie o małżeństwie stanowił po prostu trwały akt woli mężczyzny i kobiety. Sytuacja taka trwała aż do czasów rządów Augusta.
Podsumowując – małżeństwo to instytucja wyprzedzająca definicji prawne. Definicje jedynie dostosowały się do zastanego stanu rzeczy, formalizując to i owo. Są względem związku kobiety i mężczyzny wtórne. Stadło różnopłciowe nie wywodzi się z „definicji prawnej”, lecz tradycji. Pretensja amatora (acha – i publicysty) jest więc fałszywa. A skoro tak – to resztę wywodu można sobie bez żadnej szkody darować.
Przy okazji można się jeszcze zastanowić, dlaczego dewianci oraz ich ochotniczy mecenasi-amatorzy uparli się, aby zburzyć tysiącletnią tradycję małżeństwa. Co im to przeszkadza? Terminujący publicysta argumentuje tak:
Małżeństwo dostaje bowiem przywilej z racji tego, żeby dwojgu kochającym się ludziom ułatwić życie
Para 14-latków się kocha. Czy należy „ułatwić im życie” tworząc „małżeństwo narzeczonych/małżeństwo przedwstępne”? 35-letnia pani Danusia kocha się w soboty z 44-letnim panem Feliksem. Oboje mają już formalnych partnerów, z którymi się nie kochają. Czy należy ułatwić im życie formalizując czworokąt małżeński? Rozwieść się nie chcą, bo dzieci, bo mieszkanie, bo układy, bo coś tam. Zdaniem publicysty z mlekiem pod wąsami są dyskryminowani przez konserwatywną definicję. A tych dwoje studentów, co to mieszkają razem w akademiku – o wspólnej przyszłości nie myślą, dobrze im tak, bez zobowiązań – czy i im nie należy po gierkowsku usłać życia kwietnym kobiercem, aby było im jeszcze lepiej?
Pytanie zatem jest takie: to wojujący sybarytyzm czy zwykła, ludzka żądza zysku? Zapewne – jedno i drugie. I właśnie dlatego prawo powinno te nachalne żądania odpierać, ponieważ lada chwila jakiś złodziej-amator zażąda gwiazdki z nieba, aby sobie ułatwić życie. A przecież nie ma tu żadnej dyskryminacji: zarówno osoby normalne jak i dewianci są w dokładnie tej samej sytuacji – nie mogą się żenić z mężczyznami. Dlatego, że małżeństwo to instytucja dla par różnopłciowych. Dlatego, że Romana G. rozkwasiła na torach lokomotywa, a nie winda na schodach. Oczywiście towarzysz publicysta amator może uchwalić sobie „definicję prawną” urzędowo zmieniającą sens znaczenia słowa „lokomotywa” na słowo „winda” – tylko po co? Równie dobrze można twierdzić, że „pomarańczowy” to zbyt długie słowo, lepiej zastąpić go „białym” – aby „ułatwić sobie życie”. A cóż to za ułatwienie? Ależ byłoby łatwiej, gdyby każdy na swój sposób interpretował sobie znaki drogowe…
A gdyby tak dowolnie zinterpretować pojęcie „własność prywatna publicysty amatora”? Ciekaw jestem, czy w kartonie pod mostem żyłoby mu się wówczas „łatwiej”…
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 529 odsłon