PRL zabrał własność prywatną, w III RP zabierają intelektualną

Obrazek użytkownika Ryszard Surmacz
Kraj

 

Po zamieszczeniu ostatniego wpisu („W taki sposób Polski nie zbudujemy”) zadzwonił do mnie znajomy i wyraził opinię, że wprawdzie z ogólną diagnozą artykułu trudno się nie zgodzić, ale brak konkretów jest ewidentny. Dziś chciałem to zmienić i odwołać się do praw autorskich - tej zakały każdego, kto cokolwiek własnego wydał lub zmierzał wydać.

Po pierwsze, tego problemu ogólnie się nie rozumie, bo niestety niewielu myśli perspektywicznie; po drugie albo wszystkim brakuje pieniędzy i zadowalają się jałmużną, albo autora chcą złupić wydawcy. Pośrednie stany zdarzają się ale należą raczej do rzadkości. Ogólny efekt jest taki, że ani autor, ani wydawca wielkiego pożytku z tego nie mają – autor, bo sprzedał prawa autorskie, a wydawca, bo niewiele może z tego skorzystać. Problem leży wiec w kumulacji własności intelektualnej, którą później można sprzedać z zyskiem – komu, tego jeszcze nie wie nikt. A więc temu, kto zapłaci więcej. W dzisiejszym świecie ten balans na linie to jeszcze jeden z dowodów na prowizoryczność naszego państwa.

Nie będę wchodził w szczegóły, bo kto miał styczność w prawami autorskimi, znakomicie orientuje się o czym piszę, ci którzy nie mieli, nie zdają sobie sprawy. Ogólnie problem należy do podstawowych, bo zamiast pobudzać twórców do pracy, blokuje im inicjatywę i zjada energię, która należy do najcenniejszych w każdej kulturze i w każdym narodzie. Z niej korzystają, w mniejszym lub większym stopniu, wszyscy. Dziś życie samo podzieliło twórców na lewicowych i prawicowych. Lewicowcy lub wręcz lewactwo od lat swoje ścieżki mają przetarte i swoją ”dolę” otrzymuj bez problemu – z Polski i zagranicy. Ci drudzy są tu poszkodowani najbardziej, bo od własnego rządu nie mogą uzyskać nic, albo dostają tak niewiele, że zamiast rozwijać, zżerają się w administracyjnych utarczkach. Trudno nie zauważyć, że taki układ to kompletny bezsens, bo zamiast korzystać z możliwości rozwojowych, jakie niosą nowe czasy, w istocie konserwujemy PRL.

***

W Drugiej Rzeczypospolitej jedno pokolenie okazało się jednocześnie łokietkowym i kazimierzowym. Energia i inicjatywa pojawiły się wówczas jak kwiaty na wiosnę. Rozkwitła twórczość, potrzeba solidnej pracy i otwartość na własne kulturowe doświadczanie. Byliśmy sobą. W tym czasie rosło drugie pokolenie, które okazało się równie wyjątkowe, jak poprzednie – pokolenie konstruktorów i postępu technicznego, kultury i twórczości. Wojna, obozy koncentracyjne, Sybir i gułagi zatrzymały ten proces, a cała uwolniona wcześniej energia z konieczności skierowała się w stronę obrony państwa.

Cała twórcza energia, jaką wyzwoliła odzyskana niepodległość, została zdławiona przez sowiecki komunizm. PRL zabrał obywatelom polskim własność prywatną – podstawę niezależności, nie tylko państwowej, ale przede wszystkim osobistej. Obecnie, w niby wolnej ojczyźnie, trudno o odzyskanie i uzyskanie własności prywatnej, ale za to własność intelektualną odbiera się w sposób zadziwiająco łatwy. Komu jest ona potrzebna? Dlaczego się to robi? Dlaczego hołduje się umierającej postpeerelowskiej kulturze, a nie pozwala się żyć tej, która istnieje od dziesięciu wieków, odkrywa tysiącletnią naszą przeszłość, dąży do syntezy i tworzenia tradycyjnej wspólnoty? Bo rynek ważniejszy od kultury? Bo ludzie nie chcą czytać? Bo dzieci nie chcą się uczyć, a starsi wolą pić piwo? Cóż to za argumenty? Na uczelniach brakuje jednego pokolenia. Ci którzy powinni robić dobre doktoraty, zasuwają szmatą na zmywaku. A kto załata dziurę po PRL-u? Ludzie twórczy, którzy doświadczyli trzech epok (PRL, „S” i III RP) najpierw borykają się z dyskryminacją a potem stają przed problemem albo płacisz sam za wydrukowanie swojej kilkuletniej pracy, albo zrzekasz się praw autorskich?

***

Na zabieranie własności intelektualnej mogą zgodzić się tylko niewolnicy, a nieświadomość tego faktu czyni z nich niewolników pozbawionych perspektywy. Dla każdego państwa zgoda na coś podobnego, to sygnał niedojrzałości i zduszania własnej inicjatywy rozwoju – kolejny raz zresztą. Dziś nikomu jeszcze nie mieści się w głowie, że rezygnacja z praw autorskich może prowadzić do zmiany kontekstu wcześniej opublikowanego utworu, a nawet jego treści – na tej samej zasadzie, której przedwojenni krakowscy profesorowie 6 listopada 1939 r. szli na spotkanie z przedstawicielami tak cywilizowanego narodu Niemieckiego, że nie wierzyli, iż wylądują w więzieniach i obozach koncentracyjnych. To się wówczas nazywało Sonderaktion Krakau. Nie możemy więc wykluczyć takiej zmiany kontekstu lub nawet treści utworu, która skompromituje autora, a w szerszym zakresie nawet całą kulturę. Dzisiejszy świat kłamstwa jest uznaje się za świat prawdy. Ba, jeżeli nawet kłamstwo okaże się ewidentne, kto zdobędzie się na odwagę, aby je sprawdzić i podać fałszerza do sądu? Po Auschwitz i gułagach, wszystko jest możliwe. Jeżeli ktoś jeszcze nie wierzy, odsyłam do dwóch książek Pawełczyńskiej: „Wartości a przemoc” i „Głowy hydry”.

I na koniec, żeby nie było wątpliwości, jestem za swobodnym dostępem i rozwojem kultury, z zachowaniem smaku i odpowiedniego poziomu. Podczas produkcji filmu dokumentalnego bazującego na zdjęciach, miałem sposobność poznać i doświadczyć absurdalności przypisów dotyczących praw autorskich. Porównanie gaży autora za zdjęcia z nakładem czasu i sił poświęconych ich legalizacji zmuszało do rezygnacji z wielu fotografii, które film podnosiła na wyższy poziom. Innymi słowy, kilka złoty dla autora zdjęć lub utworu muzycznego mogło zadecydować nawet o rezygnacji z całej produkcji. Ten problem trzeba rozwiązać zupełnie inaczej, z korzyścią dla wszystkich. Problem tantiemów dla twórców, jest pomysłem chorym i wstrzymującym rozwój kultury. Korzyść niewielka a straty ogromne.

Brak głosów