Ku jakiej cywilizacji zmierza świat akademicki?
Żyjemy w okresie nasilenia wojny cywilizacji i widocznego schyłku cywilizacji łacińskiej, której dalsze istnienie jest zagrożone. Widać to wyraźnie w domenie akademickiej, bo uniwersytety stanowiły jedną z najważniejszych ostoi tej cywilizacji, a obserwujemy ich kryzys, i to nie tylko na Zachodzie, lecz także w Polsce, uważanej za ostoję cywilizacji łacińskiej w dobie współczesnej. Jedną z cech cywilizacji łacińskiej jest dążenie do poznania prawdy i to zakładane w średniowieczu uniwersytety były przez wieki jej nośnikiem. Dziś ten okres jest traktowany jako czas ciemnoty, do którego postępowcy nie chcą powracać. Tak argumentowali w 2021 roku panowie profesorowie, stojąc przed murami najstarszego polskiego uniwersytetu, mając w tle pomnik średniowiecznego jej studenta Mikołaja Kopernika, czyli w ich postępowej opinii chyba uważanego za „ciemniaka”. Niestety w czasach postępu brakuje nam takich „ciemniaków”, a profesorów, i to postępowych, mamy moc, gdy uniwersytety w niemocy.
Uniwersytety abdykują z prawdy
Nie jest tajemnicą, że obecne postępowe uniwersytety odżegnują się od swoich korzeni, nawet stosunkowo bliskiej historii, a przede wszystkim abdykowały z poszukiwania prawdy na rzecz promowania ideologii gender i poszukiwania odmiennych orientacji seksualnych.
Czy można je nadal nazywać uniwersytetami? Budzi zdumienie, że nawet obrońcy cywilizacji łacińskiej jakoś nie protestowali wobec wycofywania się przez uniwersytety z wypełniania swej podstawowej powinności, a od lat prawda znika ze statutów uczelni i z praktyki zatrudnionych na nich akademików. Na Uniwersytecie Jagiellońskim zatrudnia się na przykład teoretyków prawdy, ale prawdy niepraktykujących, a zamiłowanych wręcz w kłamstwie. W tym najstarszym polskim uniwersytecie jeszcze w PRL w statucie był zapis, że uniwersytet to wspólnota nauczających i nauczanych, poszukujących razem prawdy. W praktyce wyglądało to różnie, ale można było powoływać się na naruszanie statutu, co jeszcze w latach 90. ubiegłego wieku czyniłem. Ten niewygodny dla postępowych akademików zapis usunięto na jubileusz UJ w 2000 roku i nie ma już niezgodności między statutem i niepraktykowaniem prawdy. Powtarzam pytanie: czy uniwersytety, które nie są zorientowane na prawdę, można nazywać uniwersytetami i nadal utrzymywać z kieszeni podatnika? Ja tak nie uważam, ale poparcia nie widzę. W reformach akademickich ten problem nie jest podnoszony. Także nie ma go przy konstruowaniu budżetu na naukę ani w protestach związków zawodowych zorientowanych tylko na jak najwyższe finansowanie obecnych kadr akademickich.
Zniewolenie elit
W mediach polscy intelektualiści podnoszą zniewolenie naszych elit, szczególnie akademickich, i branie przykładu z Zachodu, gdzie walka z cywilizacją łacińską, i to na uniwersytetach, ma już niezłą historię i odnosi spore sukcesy. Pomijają natomiast fakt, że nasze elity akademickie są nadal niewolniczo wręcz przywiązane do wypracowanego w PRL systemu akademickiego, kompatybilnego mimo reform, przez wiele lat III RP, z systemem obowiązującym w państwach byłego bloku komunistycznego (nie tylko Rosji, Ukrainy, Białorusi, lecz także Mongolii, Mołdawii, Korei Północnej, Kuby…). Bronią się wręcz heroicznie przed wprowadzaniem do systemu polskiego lepiej funkcjonujących w domenie nauki rozwiązań anglosaskich. Stąd obecne kadry – beneficjenci czystek akademickich lat komunistycznych i przez nie formatowani – zabezpieczają się przed powrotami naukowców polskich, którzy przed laty wyemigrowali i realizowali się – czasem z dużymi sukcesami – w systemie anglosaskim albo funkcjonują w kraju w sektorach pozaakademickich. Dostęp do informacji o ustawianych konkursach, o tym, na co tak naprawdę wydawane są w domenie akademickiej pieniądze podatnika, jest niemal żaden. Nie płacąc ani grosza na badawcze projekty amerykańskie, mogę się o nich dowiedzieć więcej niż o projektach polskich, finansowanych także z mojej kieszeni. Nie ma woli, aby „małpować” rozwiązania amerykańskie, które by nam się bardzo przydały, ale jest małpowanie na przykład w zakresie tworzenia na uczelniach działów bezpieczeństwa dla zapewnienia bezpieczeństwa (rzekomo zagrożonego) odmiennie zorientowanych seksualnie, bez jakiegokolwiek zainteresowania bezpieczeństwem odmiennie zorientowanych intelektualnie i moralnie. Wykluczanie – i to przez długie lata – sporej liczby intelektualnie sprawnych Polaków musiało skutkować degradacją nauki w Polsce, która mimo produkcji wielkiej liczby dyplomów, stopni i tytułów, niewiele znaczy w świecie i w gospodarce. I to nas różni od tego złego Zachodu, który nam obrzydzano i w PRL.
Cancel culture
Od kilku lat nagłaśniana jest w mediach destrukcyjna dla cywilizacji łacińskiej antykultura unieważniania/wymazywania/kasowania, zwana „cancel culture”, która podobno na nas spadła z Zachodu, niczym kiedyś stonka. O tej „kulturze” tak można przeczytać (na przykład na: www.bezprawnik.pl/cancel-culture/ ): „Cancel culture to zjawisko polegające na tym, że na podstawie czyichś poglądów czy nawet pojedynczej wypowiedzi uznanej za nieodpowiednią, próbuje się zdyskredytować całą tę postać i jej dorobek. Połączone jest to często z dążeniem do blokowania wystąpień takiej osoby i naciskami na instytucje czy platformy medialne, by te zrywały z nią współpracę. Wszystko w celu ograniczenia danemu człowiekowi swobody występowania w przestrzeni publicznej lub odcięcia mu możliwości zawodowych”.
To zjawisko zatem nienowe i jakby zapomina się, że cancel culture u nas zagościła na dobre (a właściwie na złe) dziesiątki lat temu, i to przy zamknięciu na Zachód, i miała się cały czas dobrze podczas zniewolenia komunistycznego, które przyszło jednak ze Wschodu, choć było wymyślone na Zachodzie. Obecne tzw. czystki na polskich uniwersytetach z powodów ideologicznych, odwoływanie pojedynczych, niewygodnych wykładów, zastraszanie dyscyplinarne, szykanowanie konserwatywnych wykładowców – to jednak ani nowość w polskiej domenie akademickiej, ani przejaw szczególnego natężenia tej antykultury.
Skierowanie niewygodnego, konserwatywnego wykładowcy na ścieżkę dyscyplinarną spotyka się z wielkim nagłośnieniem medialnym (to bardzo dobrze), ale całkiem pomija się problem wykładowców, którzy na ścieżkach dyscyplinarnych pozostają dziesiątki już lat i nikt palcem w bucie nie kiwnął w ich sprawach. Całkowite unieważnienie/skasowanie, i to również przez tych, którzy przeciwko cancel culture protestują (sic!).
To samo, jeśli chodzi o odwoływanie wykładów – jeden odwołany niewygodny wykład to wielki protest (słusznie), ale „wykasowanie” setek czy nawet tysięcy wykładów (w wyniku dożywotniego wykluczenia/skasowania niewygodnego, bo antykomunistycznego wykładowcy) to cicho-sza. I to nie jest słuszne.
Przeciwko deprawacji młodzieży protestowano również w stanie wojennym – notabene stan podlegający cancel culture w historiach uczelnianych (sic!). Ostrzegano o nadchodzącej śmierci uniwersytetu, jeśli dalej będzie tak funkcjonował w zniewoleniu komunistycznym. Ostrzeżenia unieważniano poprzez dożywotnie usuwanie osób przestrzegających z uniwersytetów (bez protestów profesorii!).Podnosi się (słusznie) działania hunwejbinów studenckich na uniwersytetach zachodnich, co ma miejsce dziś i u nas przy wsparciu władz uczelni, ale całkiem pomija się działania hunwejbinów profesorskich na naszych uniwersytetach, praktykujących od dziesiątków lat cancel culture wobec niewygodnych (na przykład: nie dopuszczać takiego do wykładów, obciąć mu brodę, odbieram panu głos…). Pomija się ponadto fakt, że jeszcze w czasach jaruzelskich to studenci/młodzi akademicy czasem przeciwstawiali się/protestowali przeciwko ekscesom hunwejbinów profesorskich, argumentując, że takie metody nie wprowadzą nauki polskiej godnie w wiek XXI. I mieli rację. Wiek XXI nadszedł, a godność nauki i etatowych naukowców tego progu nie przekroczyła.
Przez polskich intelektualistów zarówno cancel culture, jak i język odwróconych znaczeń zostały zauważone dopiero przed kilku laty, gdy tymczasem, jak sięgnę pamięcią, to takim językiem i taką antykulturą byłem otoczony przez całe moje życie, nie nadając się do świata ich twórców i wyznawców, skupionych w niemałym stopniu na uniwersytetach. Barbarzyńskie ekscesy na naszych uczelniach nagłaśniane w ostatnich latach nie są dla mnie zaskoczeniem, lecz jedynie konsekwencją obojętności wobec „antykultury” i „etyki” akademickiej ostatnich dziesiątków lat.
Wpływy cywilizacji turańskiej
W polskiej domenie akademickiej nie respektuje się własności prywatnej, w szczególności intelektualnej (plaga plagiatów, i to nawet na najwyższych szczeblach akademickich) – co jest cechą cywilizacji turańskiej (Feliks Koneczny) i zaprzeczeniem cywilizacji łacińskiej, opartej nie tylko na prawdzie, lecz także na etyce wywodzącej się z Dekalogu. U nas etyka przez lata była (i w niemałym stopniu jest) utożsamiana z principiami systemu komunistycznego i niespełniających zasad etyki socjalistycznej usuwano z uczelni i do dziś wiele komisji etycznych, wykładowców etyki, autorów książek i podręczników to akademicy mentalnie i moralnie związani z nie do końca upadłym systemem komunistycznym. Nie bez przyczyny etyka jest słabą stroną naszej domeny akademickiej.
Kwitną pozoranctwo naukowe i edukacyjne, pasożytnictwo – nam się należy, bo mamy tytuły! A przy tym kradzieże intelektualne (plagiaty, oszustwa naukowe), wręcz rozbójnicze praktykowanie dostaw obowiązkowych płodów intelektualnych. Niestety z naszej domeny akademickiej nie wyklucza się patologicznych akademików, lecz tych ujawniających patologie. Uczciwość jest źle widziana, bo stanowi zagrożenie dla „rozdających karty”. Ustawianie konkursów na etaty akademickie jest u nas traktowane jako norma, gdy na Zachodzie ściga się je prawem (na przykład projekt „Universita bandita” realizowany we Włoszech, nawet w czasach pandemii).Współpracując z zachodnimi naukowcami, mam niemal pewność, że nawet po ich wyjeździe do swoich krajów we wspólnej publikacji będę obecny, podczas gdy po współpracy z moimi rodakami moje nazwisko w publikacji może się nie pojawić. Poziom nieuczciwości, nierzetelności naukowej w Polsce jest znacznie wyższy niż na Zachodzie, a to nas się ostrzega przed zgubnym wpływem Zachodu.
Nieco jednak moglibyśmy od Zachodu przejąć na drodze do ocalenia cywilizacji łacińskiej przenikanej latami przez wpływy cywilizacji turańskiej. Straszenie Zachodem wywołuje nieraz paraliż umysłów i schizofreniczne odruchy solidaryzowania się akademików ze wschodnim sąsiadem (na przykład List otwarty do Narodu Rosyjskiego i władz Federacji Rosyjskiej sprzed kilku lat).Niewątpliwie lewacki marsz przez instytucje postulowany przez Gramsciego ma odpowiednie przygotowanie.
Lewacki marsz przez uniwersytety
W gruncie rzeczy to okres tzw. transformacji otworzył szeroko swe bramy na ten marsz poprzez brak weryfikacji i lustracji oraz dekomunizacji kadr akademickich, z których skasowano „zacofańców” podczas weryfikacji w czasach jaruzelskich, co taką transformację i neomarksistowski marsz lewactwa ułatwiło.
W ramach cancel culture uniwersytety unieważniają swą niewygodną historię, istnienie komunizmu, stanu wojennego, polityczne weryfikacje kadr akademickich, przewodnią siłę narodu, dlatego najnowsza historia domeny akademickiej jest zakłamana i nie ma chętnych, aby ją poznać. Na pytanie: skąd się wzięły obecne kadry akademickie? – nikt nie potrafi/nie ma woli, aby odpowiedzieć. Z prawdy zrezygnowano, więc nie ma takiego obowiązku (?).
Z przestrzeni publicznej eliminuje się poglądy (i ich wyznawców), które nie są zgodne z coraz bardziej dominującym lewicowym punktem postrzegania świata. Rozpowszechnia się antykultura niedebatowania z osobami o odmiennych poglądach. Mogą je sobie głosić, ale co najwyżej w cyberprzestrzeni, i to tylko do czasu ich zablokowania/skasowania, bo lewacka cenzura w sieci jest coraz bardziej skuteczna. Wolność nauki staje się fikcją.
Na uczelniach akademicy boją się mówić, a nawet myśleć. Przechodzą przez życie akademickie z głowami w „podręcznych strusiówkach”. Dopiero po przejściu na emeryturę niektórzy nabierają odwagi. Eliminacja nonkonformistów podczas politycznych czystek na uczelniach w dobie komunistycznej zrobiła swoje. Na uczelniach pozostali konformiści, reprodukujący sobie podobnych. Upadek uniwersytetów nie powinien zatem dziwić. Praktykowany w domenie akademickiej system wartości (właściwie antywartości) niewiele ma wspólnego z cywilizacją łacińską. Otwarte jest zatem pytanie: ku jakiej cywilizacji zmierza świat akademicki? Dobrze, aby nad tym pochylili się nasi intelektualiści, chociaż w naszej domenie akademickiej nie widać następcy Feliksa Konecznego.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 154 odsłony
Komentarze
Obrzydliwe.
5 Marca, 2022 - 09:47
Do zajmowania podrzędnego urzędniczego stanowiska trzeba mieć mgr. .
Stąd namnożenie "szkuł wyrzszyh".
I dyplomy ze strugania marchwi.
Pamiętam, w połowie lat 80 tych usiłowałem się dostać do renomowanego miejscowego liceum.
Wobec ogromnej ilości chętnych, byłem bez szans.
Liceum w sąsiedniej miejscowości odpadało.
Dojazdy można było przeboleć, lecz poziom...
Raczej pod ziom.
Potem po innej, solidnej szkole średniej, zawodówce, dostałem się do Kolegium Nauczycielskiego.
A na koniec wściekłość.
Pan Promotor chciał użyć nas jako swych niewolników.
U niego praca doktorska.
My w roli "murzynów".
Napisałem pracę dochodząc do zaskakujących konkluzji.
Nie siedząc z nosem w cudzych materiałach.
Prowadziłem etnograficzne badania terenowe, docierałem do "ludzi książek".
Moja wersja jest obecnie Obowiązująca w Etnografii lecz przedstawiła ją Odpowiednio Umocowana osoba.
Panu Promotorowi nie pasowało do pracy.
Sam chciał mnie oblać przy obronie!
Komisja skonfudowana, ja wściekły, znów.
Jeśli na uczelni jest tak samo ja to czniam.
Do roboty, odbębnić 15 lat a potem gdziekolwiek.
Był 1989 rok.
Już wtedy zabijano samodzielność i działanie "nie po linii".
Później za "Bóg zapłać" napisałem dalekiej krewnej magisterkę.
Oczywiście z socjologii, tylko dostarczyła mi żądane materiały.
Wyklepaliśmy obronę, praca na 5. Obrona? Czysta fikcja.
Teraz, słynne mgr. jest jej do niczego niepotrzebne.
Jak masa innych naprodukowanych magisterek.
Dr.brian