Wspominam wolność prawdziwą
Usiłuję sobie przypomnieć – kiedy to się skończyło? Kiedy miałem lat trzynaście, albo czternaście i liceum zaczęło walić dyscypliną po głowie? A może dopiero jak miałem lat dwadzieścia dwa i przestałem być studentem?
Trudno teraz po połowie wieku odpowiedzieć i jedyna rozsądna odpowiedź jest taka, że tę dziecięcą wolność i swobodę traciliśmy stopniowo, krok po kroku.
Dzisiejsi młodzi ludzie, ci co dorastali po okrągłym stole, a w szczególności ci, teraz, z przyrośniętym do ręki smartfonem, czy śmigający na elektrycznych hulajnogach, nie są w stanie zrozumieć i nigdy nie będą mieli takich wspomnień, tego głębokiego oddechu, wprost zachłyśnięcia się swobodą. Jakież to było piękne i niepowtarzalne.
Nasze powojenne pokolenie dorastało w kompletnie inny sposób. Rodzice ciężko pracowali i nie mieli za dużo czasu by się dzieciakom poświęcać tak, jak teraz. A my wychowywaliśmy się na podwórku. I muszę to stwierdzić – to była również dobra szkoła. Dziecięce umysły nie tolerowały oszukiwania, egoizmu, cwaniactwa, czy nienawiści. Chciałeś należeć do paczki, to musiałeś przestrzegać standardów. Zresztą i z rodzicami też mieliśmy umowę. Śniadanie, obiad i kolacja były codziennie o tej samej, ustalonej godzinie. Nie pojawiłeś się, to nie ma zmiłuj się. Będziesz spał głodny. Żadne tam mikrofale, czy pizzę na zamówienie. Wieczorna godzina powrotu do domu też była święta.
To był po prostu uczciwy i przyzwoity świat od maleńkości. I radosny, mimo powszechnej biedy.
Zresztą poczytajcie...
W kwestii łażenia po drzewach mieliśmy absolutnego pierdolca. Nie było w okolicy solidnego klonu, lipy, czy kasztanowca, który nie byłby spenetrowany po sam czubek. Iglaki odpadały. Świerki, czy jodły z przyczyn oczywistych – goły pień i wątłe gałęzie. Nic ciekawego. Natomiast nadmorskie sosny, raz, że nie za duże, to poza tym strasznie brudziły żywicą, która nie dawała się wyczyścić, co zazwyczaj kończyło się na przeraźliwym krzyku mamy: - Tomasz! On znowu łaził po drzewach!!!
Bo oczywiście – wspinanie się na drzewa było surowo zabronione przez rodziców i nie tylko. Dojrzali przechodnie często, jak wypatrzyli nas u góry w gałęziach też na nas wrzeszczeli, ale my stroiliśmy do nich małpie miny, bo wiedzieliśmy z doświadczenia, że nie wejdą za nami na drzewo, a stanie na dole i pilnowanie, znudzi się im szybciej niż nam.
Choć nie zawsze z tymi dorosłymi było lekko...
W Orłowie, placyk przy którym mieszkałem z rodzicami, gdzie na parterze była wówczas przychodnia lekarska z czterema gabinetami, w tym jednym, dentystycznym, który niemile wspominam, był w tamtych latach, aż dziw, wspaniale utrzymany, zachowując przedwojenną strukturę. Dla nas, chłopaków najważniejsze – miał cudownie posadzone gdzieś na początku lat trzydziestych drzewa, więc już wspaniale rozrosłe: od ulicy lipy, na około placu klony i jeszcze w dwóch grupach, naprawdę wysokie topole białe, też rozłożyste a nie takie smukłe, włoskie, jakie sadzi się wzdłuż dróg.
Te drzewa to było nasze przedszkole i pierwsze klasy podstawówki sztuki wspinania się. Wszystkie pnie gdzieś tak do wysokości dwóch metrów, a może i więcej były gładkie, bez gałęzi, więc trzeba było mieć dobrze opanowane odpowiednie techniki włażenia na drzewo.
W naszej kamienicy, zamieszkiwało w sumie sześć rodzin. A jako, że był to powojenny szczyt demograficzny, to było nas tam czterech rówieśników i trzech nieco starszych chłopaków; dziewczyn i pętającej się pod nogami drobnicy małolatów nie liczę.
W następnej z kolei kamienicy, którą od naszej oddzielał wąski ogród, też było sporo dzieciarni, ale tylko dwóch chłopaków z naszej paczki.
Mieszkał tam natomiast gość, którego wszyscy się bali i nienawidzili i powszechnie nazywali komuch – faszysta. My też, bo pewnie któryś z nas usłyszał od starszych. Nie mieliśmy pojęcia co to znaczy, ale nienawidziliśmy z dużą wzajemnością tego faceta. On wprost obsesyjnie nie cierpiał dzieciaków.
Teraz, jak myślę wstecz, a wiadomo było, że mężczyzna pracował na milicji, jednakże rzadko go było widać w mundurze, przekonany jestem, że był to pospolity ubek.
Pewnego późnego popołudnia, dwójka z nas wspinała się na nasz ulubiony klon, naprzeciw naszego domu. Przyjaciel już był u góry, a ja za nim, właśnie złapałem za pierwszy konar i swobodnie zwisałem, by za pomocą prostego triku i w oparciu o pień, przewinąć się do góry,
Nagle gwałtownie obok zatrzymała się stara Warszawa, wyskoczył z niej komuch – faszysta, podbiegł i złapał mnie za nogi.
- Mam cię gówniarzu, złaź! – pełen satysfakcji wysyczał.
Miałem problem. Wyrwać mu się raczej nie mogłem, bo trzymał mnie, jak w kleszczach, a jak się puszczę gałęzi, to polecę i wyrżnę na glebę.
Zacząłem wierzgać nogami, wyrwałem się z jego objęcia, lecz tylko na chwilę, żeby zeskoczyć na ziemię. Dziad mnie natychmiast złapał za ramię i szyję, zawlókł do samochodu i zawiózł na komisariat MO na ulicy Akacjowej. Wyobrażacie sobie? Sprzed domu, gdzie tata przyjmował pacjentów, aż jakieś trzy kilometry dalej, by, jak wtedy myślałem, wsadzić mnie do ciupy, za łażenie po drzewach. Jeżeli ktoś myśli, ze nie byłem przestraszony, to się grubo myli. Przecież tamte czasy były nasycone opowieściami o straszliwych aresztowaniach, wyrokach i torturach i chociaż mówiono o tym szeptem i z dala od dzieci, to zawsze coś wyciekało, a my sami budowaliśmy z tego masakryczne historie.
Na szczęście długo nie pobyłem na tym komisariacie. Jak tylko ubek się zmył i odjechał, dzielnicowy natychmiast zadzwonił do taty i poinformował go, gdzie się znajduję i żeby przyjechał odebrać więźnia.
W przeciągu godziny śmiejący się ojciec pojawił się w drzwiach. Zapalili po papierosie z milicjantem, z którym się świetnie znali, bo to był orłowski swojak i często korzystał z usług ojca. Pamiętam jeszcze, że wspólnie uzgodnili, że jako zostałem dostarczony na komisariat za przestępstwo, to muszę odsiedzieć choć chwilę w areszcie. No i zamknęli za mną kratę...
Jak już tata wiózł mnie do domu, to mnie ostrzegł, że mam się trzymać od tego typa z daleka i uważać na niego, bo to zły i niebezpieczny człowiek.
- Tak tato, wiem – odpowiedziałem przemądrzale, - to przecież komuch – faszysta.
Ojciec zdumiony spojrzał na mnie, omalże nie wjeżdżając na chodnik i nagle wybuchnął śmiechem.
- A ty skąd masz takie wiadomości? I czy wiesz, co to znaczy? – zapytał, ciągle się śmiejąc.
- Nie wiem co to znaczy, ale wszyscy tak na niego mówią – odparłem w końcu uspokojony i szczęśliwy, że cała afera nie skończy się pasami i innymi restrykcjami.
Dzisiaj wiem dobrze, że tata mój nie miał absolutnie nic przeciwko naszemu łażeniu po drzewach i sam zresztą parokrotnie w lesie, czy nad jeziorem, razem ze mną wspinał się wysoko.
Lecz gdyby czasami nas zobaczył na czubku najwyższych drzew, to niewątpliwie by zmienił zdanie.
Orłowo i część Małego Kacka, w swojej kotlinie na poziomie morza, jest praktycznie z trzech stron otoczone lasami. Od wschodu była Kępa Redłowska, dochodząca do morza, ze wspaniałymi klifami, cel długich wypraw. Północny zachód to Lasy Witomińskie, wspaniałe i dzikie, miejsce wędrówek do źródeł rzeki Kaczej. A od południa mieliśmy nasze najukochańsze i najbliższe lasy sopocko – orłowskie.
Nie więcej niż dwieście metrów od domu, po przejściu skrzyżowania ulic Wielkopolskiej i Wrocławskiej, oraz minięciu trzynastki, naszej Szkoły Podstawowej, zaczynał się nasz raj i to całoroczny – Mały Lasek.
Ponieważ był on na fantastycznym zboczu, zimą było tu centrum sportów zimowych, nie tylko dla naszej bandy, ale dla wszystkich dzieciaków w okolicy. Na wiosnę bawiliśmy się na pobliskich bagnach, które były cudownie żółte od porastających je kaczeńców. Jesienią na górce piekliśmy ziemniaki i puszczaliśmy latawce.
No a latem? Oczywiście! Łaziliśmy po drzewach i kryliśmy się w zielonych koronach. Zrozumiałe, że zazwyczaj w czasie wakacji po południu, bo przedpołudniem, siedzieliśmy na plaży, albo, co było absolutnie zakazane, skakaliśmy z orłowskiego mola do morza.
W Małym Lasku i nieco dalej, jak to nazywaliśmy, za żwirownią, były na prawdę potężne drzewa. W tym parę najwspanialszych, samotnych lip, klonów, buków i dębów. Stały odosobnione, nieco odsunięte od lasu, na szczytach pofałdowanych morenowych pagórków, jak jakieś pomniki, albo latarnie, a dla nas, chłopaków ciągłe wyzwanie i pokusa.
Wyobraźcie sobie, wspiąć się, najpierw po grubych konarach, a potem po coraz cieńszych gałęziach na sam szczyt drzewa, tak, że w końcu można wytknąć głowę z zielonej masy liści i rozejrzeć się dookoła. A widok był wspaniały. Moje Orłowo i Mały Kack na dole, dalej wzgórza zakrywające Gdynię, a w prześwitach poza Kępą Redłowską morze. Bez przesady, można tak było patrzeć godzinami, a dziwne uczucie spokoju i tęsknoty, jakiego się wówczas doznawało, wprost, jak to teraz mogę określić, transcendentalne, opanowywało dziecięcy umysł.
Wspinać się, aż do czubka drzew... Czy to był jakiś atawizm? Coś w tym musiało być, bo wszyscy chłopacy to kochali, może za wyjątkiem największych tchórzy i maminsynków. Nawet niektóre dziewczyny za tym przepadały i nam towarzyszyły w wyprawach.
Sezon drzewno – wspinaczkowy kończyłem późną jesienią, w suchy bezdeszczowy dzień, jeszcze przed mrozami i bez śniegu. Wspinałem się na szczyty paru wybranych drzew, żeby tam uciąć i zanieść do domu na święta, porastającą tam jemiołę.
Teraz, pół wieku później, mogę zdecydowanie powiedzieć, że byliśmy ostatnimi Mohikanami, przynajmniej, jeśli chodzi o miejskich chłopaków. Byliśmy dzicy, swobodni i autentycznie wolni. Las, ze wszystkimi swoimi tajemnicami, których jak na nasz ówczesny wiek, było mnóstwo, ze swoimi zapachami, odgłosami i zmieniającymi się w zależności od pór roku kolorami stanowił nasze naturalne środowisko, czasami twierdzę i schronienie, a przede wszystkim nieograniczone miejsce zabaw, poszukiwań i nauki.
Jak teraz patrzę na dzieciaki na tych placykach, ogrodzonych płotami, z huśtawkami, zjeżdżalniami, czy sieciami do wspinania, to uświadamiam sobie, że to nędzna namiastka naszego dzieciństwa, raczej wychowująca niewolników, a nie ludzi wolnych i przekornych.
Później były jesienne wyprawy z rodzicami na grzyby. Do dziś zbieram tylko te, które rodzice nauczyli mnie rozpoznawać.
A jeszcze później, gdy prułem z dziewczyną motorem przez leśne ostępy, wtedy jeszcze bez obowiązkowych kasków, wiatr świstał, gałązki uderzały w twarz, to byłem, jak nigdy potem, swobodnym jeźdźcem, absolutnie wolnym człowiekiem. Jak to mówią Amerykanie – prawdziwy easy rider.
Ps. Prześladujący nienawistnicy i ubeccy hejterzy strasznie się z tych króciutkich wspomnień ucieszyli, bo napisałem, że tata, praktycznie jedyny lekarz w okolicy, był w zażyłych stosunkach z dzielnicowym milicjantem. Nie było sensu tłumaczyć, że dzielnicowy miał cukrzycę i regularnie musiał być na badaniach i po receptę u ojca. Tak samo lokalni aparatczycy kłaniali się panu doktorowi w pas, bo też mieli dzieci i one też chorowały. A, jak napisałem, o lokalnym, wrednym ubeku wiedziała cała okolica.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 153 odsłony
Komentarze
Znakomite!
8 Października, 2021 - 14:32
Niech się Pan nie obrazi, ale sądząc po innych, takich bardziej "zaangazowanych", Pańskich tekstach nie posądzałem Pana o coś takiego. Troche jakbym Conrada czytał; spora przyjemnośc. Gratuluję!
@waldemar Korczyński
8 Października, 2021 - 14:38
Witam
Emocje u mnie odgrywają dużą rolę. raz jestem pragmatykiem, raz romantykiem.
Chyba jak każdy?
Pozdrawiam
JK
Przepłynąłeś kiedyś sam ocean? Wokół tylko morze. Stajesz oko w oko ze swoim przeznaczeniem.
Pewnie tak.
8 Października, 2021 - 14:49
Z tymi emocjami, ma Pan oczywiscie racje. Wątpię, by "jak każdy", ale do "jak każdy normalny" łatwiej by mi było się dopisać. Ale w przypadku tego tekstu, emocje są, że tak powiem/napiszę pozytywne i na takie wczesne jesienne popołudnie w sam raz. Dziękuję za fajną lekturę.
Pozdrawiam
Takiej wolności się szuka...
8 Października, 2021 - 21:35
Wspinanie się na drzewa ma swój urok i w moich oczach nadal go nie traci - mimo, że "to nie wypada"... Dzięki za wspaniałą opowieść!
@ Jazgdyni
9 Października, 2021 - 20:56
@ Jazgdyni
Przepiękne drzewo. Wywołałeś i u mnie wspomnienia... Tak, przestrzeń, wiatr w nozdrzach i włosach. I powietrze! Powietrze! Powietrze, oraz tajemnicza słodycz w ustach - ten słodki smak szczęścia, które dopiero potem zostało zidentyfikowane w oparciu o porównania.
Ja nie miałem morza pod nosem. Wychowywałem się pośród gruzów, jezior i lasów. Bardzo miło wspominam dzieciństwo. Ty miałeś drzewa, ja wraz z kumplami ciągle zakładałem jakieś wojsko: kopaliśmy okopy, bunkry - w przeróżnych miejscach, w krzakach na ogrodzie sąsiada dentysty, pod murem zwalonego budynku, czy piwnicy zburzonego domu. Budowaliśmy w lesie szałasy nadrzewne, w zaroślach nad wodą, a nawet próbowaliśmy pod wodą, ale nie wyszło. Chodziliśmy polować na zające, kaczki, oczywiście sami, bez rodziców. Raz chcieliśmy zrobić pieczyste, zapakowaliśmy w glinę całego upolowanego zająca i włożyliśmy go w ognisko. Po dwóch godzinach z cieknącą śliną rozbijamy garnek, a tu niemiłosierny smród.
Szperaliśmy po piwnicach powalonych domów, odnajdywaliśmy przeróżne rzeczy. Były szczury, ale jakoś nie pamiętam strachu. Uciekały. Miałem taki harcerski hełm z płyty pilśniowej, dorobiłem jakiś trzymak z przodu i włożyłem w niego latarkę. Tak chodziliśmy na piwniczne eksploracje. Szefem był, kilka lat od nas starszy, Jerzol. Miał on niesamowitego nosa, przylatywał, nieraz wieczorem, zagwizdał i trzeba było wyjść z "pełnym bojowym". Potem w jakąś dziurę i po skarby. Jego największym osiągnięciem było odkrycie fabryki guzików - przyniosłem mamie kilak kilogramów. Wszystkie oryginalne i piękne - takie kobiece. Potem jakimś cudem trafił na ruskiego willysa (amerykański dar), zakopany był w pobliskim parku. Odkopywaliśmy go cały dzień. Co się z nim stało, nie pamietam.
Albo siedzimy kiedyś na lekcji, i nie wiem w jaki sposób dotarła do nas wiadomość, że koło kina wyorali niemieckie pieniądze. Klasa był na wysokim parterze. Wyskoczyliśmy podczas lekcji i pod kino. Rzeczywiście, tyle pieniędzy jeszcze nie widziałem, wszystko na ziemi. Zbieraliśmy, jak grzyby. Dużo srebrnych. Potem przychodzili jacyś cwaniacy i handlowali z nami za bezcen. Detonowaliśmy wszelkiego typu bomby, granaty, a niemal codziennie strzelaliśmy z prawdziwych karabinów, prawdziwymi nabojami. Na ziemiach zachodnich było tego bez ograniczeń. A ile miałem szabel. Och, gdybym te wszystkie bogactwa zachował po dzień dzisiejszy, miałbym niezłą kasę.
Łaziliśmy po jakichś wieżach, po drzewach też, ale najważniejsze było wojsko. Przez jakiś czas pod internat obok liceum podjeżdżał wojskowy star 66. Kierowca siedział w szoferce. Ja przyssałem się do niego i codziennie rozmawialiśmy. Innym razem, za miastem, było lotnisko polowe, na którym lądowały i starowały samoloty do oprysków. Udało mi się załapać na jednej lot. Jeden, bo pilot był jakiś szurnięty, nie wiem może ja sam go czymś sprowokowałem, ale po starcie zaczął zbyt gwałtownie nabierać wysokości, a potem zbyt gwałtownie obniżać lot i zatrajdałem mu całą kabinę.... Oj, poleciało...
W każdym bądź razie, jak idę z wnuczką na plac, to mam uczucie klaustrofobii. Przecież to klatka. Nawet dzieci meneli nie mają takiej swobody, jaką mieliśmy my za swojego dzieciństwa. Dziecko było świętością. Nikt go nie skrzywdził, i wszyscy to wiedzieli. Czuliśmy się wszędzie bezpieczni. Jedynym miejscem, gdzie człowiek tracił rezon, była szkoła i świat dorosłych, który był tajemniczy i nie wolno było powtarzać tego, co usłyszało się w domu. Ale to już osobna opowieść. Dzieci miały wolność, rodzice - nie.
Na przykładzie tego, co napisałem, a tego co odczuwamy na co dzień widzimy co z nas zrobiła cywilizacja. I my to wszystko jeszcze określamy słowem cywilizacja. I ta cywilizacja zaczęła dobierać się do dzieci. Podstawowym pytaniem stało się, nie jak dać, pokazać dziecku na czym polega wolność, lecz jak je uchronić przed demoralizacją. Jeśli samemu nie jest się już zdemoralizowanym.
Może ktoś, ostatni akapit określić jako pesymistyczny, lecz to jest niestety prawda. Cieszyć się możemy tylko swoją dziecięcą wolnością. No ale dziś mamy środki zastępcze, które nie są nawet cieniem tamtej wolności. Nie zastąpią jej narkotyki.
Ryszard Surmacz
@Ryszard Surmacz
10 Października, 2021 - 08:44
Cześć Ryszardzie
Jest jeszcze jeden ciekawy aspekt psychologiczny, jaki tworzy załamanie sie tych procesów wychowawczych wieku dorastania. Pewnie się z tym spotkałeś. A także było już kilka dyskusji w tym temacie.
To całe skandynawskie bezstresowe wychowywanie produkuje kaleki. A dokładniej - nieudaczników. Młodych bez wytrwałości, samozaparcia i skutecznego dążenia do celu. Wpajane "róbta co chceta" rzeczywiście spowodowało, że robią tylko to co chcą, a chcą wyłącznie przyjemności. A to z kolei powoduje, że nie chce im się dbać nawet o siebie. Wszystko staje się bylejakie.
Aż przychodzi moment, że pojmują, iż są strasznie niesamodzielni i słabi. Rozmyślają - dlaczego tak jest? W 99% winią wszystkich, najczęściej rodziców i zmyślone "trudne dzieciństwo", aby tylko nie dojść do prawdy, że to oni sami nie potrafią żyć. We Włoszech 40-latki stale są na garnuszku mamusi i do żadnej roboty się nie garną, Mimo, że jest im niedobrze i stale narzekają. W Skandynawii jest taka patologia w stosunkach rodzinnych i procesie dojrzewania, że wprost trudno to opisać.
Niestety, u nas też to się zaczyna rozlewać. Jesteśmy zdolni to jeszcze zatrzymać?
Pozdrawiam
JK
Przepłynąłeś kiedyś sam ocean? Wokół tylko morze. Stajesz oko w oko ze swoim przeznaczeniem.
Jest chyba gorzej
10 Października, 2021 - 12:41
To "bezstresowe" wychowanie oparte jest zwykle o brak jakiegoś transcendentnego (nie wiem jak to dobrze wyartykułować, ale chodzi mi o coś z jednej strony "pozaludzkiego" (wiem, ze to też złe słowo, ale chciałbym tak "w miare ogólnie"), np boskiego, z drugiej możliwego do emocjonalnej akceptacji) zbioru zasad moralnych. Gdy jestesmy młodzi, na ogół takich (i wielu innych) braków nie odczuwamy. Potem przychodzi pustka. A później refleksja. Ale jest już za późno. Zupełnie nie zgadzam się jednak z sugestią, że jest to jakkolwiek (np. teraz do Polski) ograniczone. To sie rzeczywiście rozlewa Wszędzie. I nikt tego nie powstrzyma.
@Waldemar Korczyński
10 Października, 2021 - 14:39
@Waldemar Korczyński
Trzeba mówić wprost, zasady moralne istniały, istnieją i istnieć będą, bo na tym stoi racjonalny świat. W okresach przejściowych są niszczone, tylko po to, aby osłabić przeciwnika i przejąć jego majątek, potem wszystko wraca do normy w zdwojonej sile. Czy wracają normy moralne? Niemieckie normy moralne służyły Niemcom, boleszwickie - Rosjanom i bolszewikom, anglosaskie - anglosasom itd. Ale są te ogólnoludzkie, które wynikają z religii - u nas z chrześcijaństwa. I ich musimy przestrzegać, bo to jest nasze być albo nie być.
Fakt, gnój do Polski się wlewa. Powstrzymać może go najszybciej Kościół, ale on sam pogrążony jest w swoich problemach i potrzebuje ratunku. Jak zwykle na ostatniej linii obrony pozostaje naród. I to on zadecyduje o przyszłym naszym losie. Faktem jest, że ani przez szkołę/studia i media, a także Kościół nie zostaliśmy przygotowani do roli Suwerena. Czy nikt tego nie powstrzyma? Jedni powiadają, że każda fala musi się przelać do końca, by później można z niej wyciągnąć wnioski. Lepiej się jednak bronić, niż nałykać się tej gnojówki, która służy tylko niewielkiej grupie wpływów, a potem długo leczyć skutki uboczne.
Ryszard Surmacz
@ jazgdyni
10 Października, 2021 - 14:19
@ jazgdyni
Tak jest, całkowicie się z tym zgadzam. Dodam może tylko, że ten trend przyniósł pierwszy solidarnościowy minister szkolnictwa Handke. Wówczas była to nowość, która budziła ciekawość, ale dziś wiemy, że przedwojenna pedagogika w polskich warunkach jest niezastąpiona. A z peerelowskim uporem bolszewika nie chce się do niej wrócić. Ba, nawet w rozmowach nie wiedzą o co chodzi. W Polsce płaci się za złą pracę. Nauczyciele, to kolejna kasta. Nie wiem, czy Czarnek da radę.
Ryszard Surmacz