Rodzice

Obrazek użytkownika raven59
Kultura

„Kiedy moi rodzice zachorowali, miałem 28 lat, i choć w normalnych sytuacjach mężczyźni w tym wieku już dawno mieszkają osobno, z żonami i dziećmi, ja wciąż byłem z nimi, i od kilku miesięcy byłem związany na śmierć i życie z moją ówczesną ukochaną, a dziś – żoną.

Był styczeń i Ojciec dostał czegoś, co wyglądało na żółtaczkę, otrzymał skierowanie do szpitala i udał się tam osobiście, samodzielnie, na własnych nogach, by już nigdy więcej nie wrócić do domu. Mama, która jak tylko sięgam pamięcią, od czasu do czasu cierpiała na jakieś przedziwne, chwilowe, zupełnie niewytłumaczalne zaniki świadomości, kiedy to nagle siedziała taka biedna i samotna, nic nie czująca, nic nie

widząca, a po chwili powracała do życia, nic nie pamiętając poza tym, że nie pamięta nic z tego, co się działo przez minioną minutę, czy dwie. No i tydzień po tym, jak nasz Tata wyszedł z domu do szpitala i nigdy więcej nie powrócił, zawieźliśmy do szpitala i ją. Bo nagle któryś z tych znanych nam tak dobrze kryzysów przyszedł i nie chciał się skończyć.

Leżeli więc moi rodzice – najpiękniejsze małżeństwo, jakie mógłbym sobie wyobrazić – w dwóch rożnych szpitalach, tak daleko od siebie – Mama bez szczególnego pojęcia o tym, co się dzieje, może tylko z maleńkimi, krótkimi nawrotami świadomości, kiedy to pytała o Ojca, a myśmy jej mówili, że ma żółtaczkę i dochodzi do siebie, jednak nie może jej odwiedzać – i Ojciec – w pełni świadomy, że to żadna żółtaczka, lecz zwykły nowotwór, wciąż podejrzewający, że Mama jest w domu i nas zamęcza swoimi utratami pamięci, a może, że jest jeszcze gorzej, i ona

w ogóle nic nie wie, a myśmy mu tłumaczyli, że zdiagnozowano u niej jakąś mocniejszą odmianę padaczki i że jest w szpitalu. I oczywiście do samego końca słowem mu nie powiedzieliśmy, że to nie jest żadna padaczka, lecz najbardziej okrutny guz mózgu.

Z pobytu Rodziców w szpitalu mam jedno wspomnienie związane z peerelowską – choć wcale nie mam pewności, czy to faktycznie jest tak charakterystyczne tylko dla tamtych czasów – służbą zdrowia. Otóż kiedy wiadomo już było, że żółtaczka u Ojca nie jest przyczyną, lecz skutkiem, opiekujący się nim lekarz, człowiek – do dziś to pamiętam – nazwiskiem Wieczorek, powiedział mu osobiście, że jest jedno lekarstwo, zagraniczne jak jasna cholera, które może Ojca uratować, napisał jego nazwę na kartce papieru i mu te kartkę wcisnął do ręki. Kartkę te następnie Ojciec dał mojemu bratu, który od tego momentu zaczął desperackie owego lekarstwa poszukiwania po wszystkich możliwych aptekach i okolicach... jednak bez rezultatu.

Któregoś dnia ja postanowiłem się zwrócić do ojca pewnego mojego dobrego kumpla, który był ordynatorem szpitala MSW, o pomoc, a on mi powiedział dwie rzeczy. Pierwsza to taka, że to lekarstwo jest w każdej przyszpitalnej aptece. Druga, że z tego co on wie, wiadomość jest jedna – Ojciec umrze, i dla niego nie ma już ratunku, a z tym lekarstwem to jest jakaś poważna pomyłka. Bo na raka lekarstw póki co nie ma, zwłaszcza gdy tym lekarstwem ma być to coś.

W tej sytuacji brat mój poszedł do apteki szpitalnej i aptekarka potwierdziła, że lekarstwo to jest tam stale, zawsze i bez jakichkolwiek kłopotów, tyle że je może odebrać wyłącznie lekarz. No i że o ile jej wiadomo, jest to jakiś środek antyzapaleniowy i raka w żaden sposób nie leczy. Brat powiedział jej, jaka jest sytuacja, jej się zrobiło głupio, powiedziała, że jest jej przykro, no i wszystko wróciło do początku.

A więc sytuacji, kiedy zgodnie z pewnym planem mieliśmy się zwrócić do lekarza Wieczorka i powiedzieć mu, że niestety nie udało nam się owego lekarstwa znaleźć, więc czy on byłby taki dobry i nam je skombinował. Za każdą cenę. Plus oczywiście koszta fatygi. Nie poszliśmy do niego. Byliśmy zbyt wykończeni użeraniem się ze śmiercią, by jeszcze sobie dokładać jakiegoś smutnego, zepsutego do szpiku kości lekarza. Bo i po co. Dla jakiej satysfakcji.

To zresztą i tak już był koniec. Ojciec został przewieziony do innego szpitala, gdzie już bardzo wycieńczony chorobą ujrzał któregoś dnia czterech ubranych na czarno poważnych panów, i tak bardzo się wystraszył, że zaczął krzyczeć, no i chwilę później umarł.

Dwa tygodnie po nim umarła Mama, nic nie wiedząc, nic nie czując, bez bólu i bez niepokoju. Po długim, trwającym może tydzień spokojnym śnie. A ja tylko nie mogłem uwierzyć, że coś takiego jest w ogóle możliwe. Do dziś zresztą się dziwię. Bardzo był dla nich Pan Bóg dobry i miłosierny.

Ale oni też byli dla Niego dobrzy.

Jak większość ludzi stamtąd. ‘ - (© by Krzysztof Osiejuk 2013)

 


Powyższy tekst to fragment najnowszej książki Krzysztofa Osiejuka. Ten fragment został odczytany podczas wieczoru autorskiego. Poniżej relacja wideo wideo z wieczoru autorskiego Krzysztofa Osiejuka, który miał miejsce w Klubie Ronina w ubiegły poniedziałek 29 stycznia br. Wieczoru poświęconego prezentacji najnowszej książki Krzysztofa Osiejuka pt.: „Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph”. Ponieważ dziś jest niedziela zamieszczam dwa odcinki nagrania, w sumie około 30 minut.

O przygodach z milicją, studiach, o pisaniu.

I o Rodzicach…

 

 

]]>http://youtu.be/K86yXdlUAnM]]>

 

]]>http://youtu.be/dUsJ-xOnUsg]]>

 




Pierwszą część relacji tutaj: Krzysztof Osiejuk (Toyah) w Klubie Ronina (1)

Druga tutaj: Krzysztof Osiejuk (Toyah) w Klubie Ronina (2)

Na materiał wideo na stronie YouTube:

1.   ]]>http://youtu.be/BOeFV6sAOEI]]>

2.   ]]>http://youtu.be/0zC8BegyxaE]]>

3.   ]]>http://youtu.be/K86yXdlUAnM]]>

4.   ]]>http://youtu.be/dUsJ-xOnUsg]]>


 

Brak głosów