Bitwa pod Wiedniem i czipsy
Zamiast rodzimej „Victorii” otrzymaliśmy po latach gniota z importu.
I. Skazany na czipsy
Wybrałem się do kina na „Bitwę pod Wiedniem”. Na nieszczęście, nie dało się uciąć drzemki, bo było za głośno, poza tym fotel miał zbyt niskie oparcie, by wygodnie złożyć głowę, a odległości między rzędami były takie, że ledwie mieściłem się z nogami. Słowem, spać się nie dało, czego bardzo żałuję, gdyż wszystko co poprzedza w tym tak zwanym „filmie” tak zwaną „kulminację” - czyli samą bitwę, to jakaś plątanina rwanych wątków, urozmaicona tak zwanymi „efektami specjalnymi”, które wbiły mnie w fotel do tego stopnia, że po powrocie, będąc wciąż pod wrażeniem owych „efektów”, odpaliłem na kompie nabytą jakiś rok temu w serii „klasyka gier” „Rome Total War II”, żeby zobaczyć czy są jakieś różnice. No cóż...
Nawiasem, powyżej w jednym zdaniu trzykrotnie użyłem zbitki „tak zwany” - to nie błąd, tylko celowy zabieg stylistyczny. Z tego co kojarzę, twórcy filmu tłumaczyli się jakoś podobnie ze swego dzieła.
W każdym razie, nie mogąc spać, byłem skazany na czipsy. Niestety, w moim miasteczku przed godziną 20:00 w okolicach kina czynny był jedynie kiosk Ruchu, gdzie mieli tylko najmniejsze paczki cebulowych Laysów – i już w połowie seansu żałowałem, że kupiłem zaledwie jedną, bo mimo oszczędzania zabrakło mi tych czipsów i musiałem poprzestać na popijaniu jabłkowo-brzoskwiniowego Tymbarku bez zakąski. Na szczęście, napoju starczyło mi do końca, a nawet trochę zostało.
Po co w ogóle lazłem do kina, skoro tysięczne relacje w internecie przestrzegały mnie przed tą kichą? Żeby mieć temat do notki, to raz. Dwa – z ciekawości, czy uda się przyciąć komara zarówno mnie, jak i mojej Osobie Towarzyszącej, która onegdaj pobiła rekord zasypiając na „Matrixie” (mój rekord znudzenia – na „Gladiatorze” podczas jakiejś pałacowej dłużyzny wyszedłem na papierosa). Trzy - żeby sprawdzić w jakiej kondycji znajduje się obecnie włoskie kino sandałowe. Cztery – aby porównać tak zwaną „fabułę” omawianego utworu z powieścią „Victoria” Cezarego Harasimowicza.
II. Efekty komiczne
No to po kolei. Notka się właśnie pisze, dobra nasza. Zasnąć, jak wspomniałem powyżej, mi się nie udało, mojej Osobie Towarzyszącej również – za to udało się jej skończyć zarówno butelkę Tymbarka, jak i czipsy przed końcem filmu. I też, jak mi wyznała, brakowało jej drugiej paczki.
Natomiast włoskie kino sandałowe (tak, wiem, że to inna epoka, ale będę się trzymał tego terminu) zrobiło się bardzo... tanie. 50 baniek złociszy to zaledwie jakieś 12 mln euro - porządne gry komputerowe mają obecnie większy budżet i to baaardzo widać. Wystarczy porównać to co dało się zobaczyć na kinowym ekranie z tzw. „gamepleyami”, jakich pełno na youtubie. Ale nawet przy tak skąpym budżecie zwyczajnie niedopuszczalna jest aż taka partanina, bowiem, owszem, wywołuje ona „efekt” - tyle że nie „specjalny”, a komiczny.
Przykładowo, landszaft z palemkami ze scen stambulskich nie może przypominać westernowej dekoracji z lat 50-tych, kiedy to „komboje” naparzali się z Indianami na tle namalowanego pejzażu Gór Skalistych. To samo tyczy się „panoramy” w sekwencjach wiedeńskich. Kule armatnie nie mogą przywodzić na myśl „Przygód Barona Munchausena” Terry Gilliama z 1988 roku. Szarżę husarii lepiej zrobił Hoffman w „Ogniem i Mieczem” (1999) – zresztą, tych kilku tłoczących się rycerzyków mających wywołać wrażenie „masy” trudno w ogóle nazwać „szarżą”. Zamiana wilka w człowieka przywodzi na myśl odwrócone „bestiality” z gry „Mortal Kombat”. Dalej nie będę już się wyzwierzęcał, wspomnę tylko o nadludzkiej kondycji ojca Marka z Aviano, który dyrdał na piechtę w tę i we wtę przez zasypane śniegiem Alpy, kursując wahadłowo na linii Italia – Wiedeń. Przestałem nawet liczyć ile razy został z różnych ujęć kamery pokazany ten sam fragment zasypanej śniegiem alpejskiej ścieżki.
Jeśli miałbym określić półkę „Bitwy pod Wiedniem”, to znalazłoby się dla niej miejsce obok niesławnego „Quo Vadis” Kawalerowicza z „rypniętym” amfiteatrem. Jak na razie, brak danych co do skali przewałów – czy jest porównywalna z produkcją „Quo Vadis”, czy może większa i ile kto zajumał z kasiory KGHM. No, może aktorzy w „Bitwie pod Wiedniem” spisali się cokolwiek lepiej (nie było Magdaleny Mielcarz i tego wielkiego dyzia co grał Krotona, no i tego od Ursusa), nawet Alicję-Synuś dało się jakoś oglądać. Natomiast Skolimowski jako Jan III Sobieski odrabiał chyba pańszczyznę za to, że na jakimś lewackim spędzie w Wenecji udelektowano go nagrodami za film o talibie uciekającym z Klewek przed tubylczymi wiochmenami.
Ogólnie, przychodziła mi na myśl włoska ekranizacja „Ogniem i Mieczem” z lat 60-tych. Kto nie widział husarii ze skrzydełkami na hełmach i wyfiokowanej Kurcewiczówny ze sztucznymi rzęsami, niech żałuje.
III. „Victoria” Harasimowicza
Teraz pora na powód czwarty, który zmotywował mnie by jednak zobaczyć w kinie owo dziwowisko, które nawet we Włoszech wejdzie tylko do telewizji. Otóż, stoi u mnie na półce wydana w 2007 roku powieść „Victoria” utalentowanego scenarzysty Cezarego Harasimowicza. Może nie arcydzieło, ale rzecz napisana sensownie, rzekłbym nawet, że z pewnym „sienkiewiczowskim” powiewem. Wątki poprowadzone są jak trzeba, z pewnością nie ma tej miotaniny z jaką mamy do czynienia w przypadku „Bitwy pod Wiedniem” - też zresztą nakręconej na bazie jakiegoś literackiego pierwowzoru.
Wiedeńska batalia wybrzmiewa na kartach Harasimowicza jak należy – np. szczegółowo rozpisane są manewry husarii, która wbrew utartemu schematowi wcale nie rzucała się „na rympał”, tylko elastycznie reagowała np. na ostrzał artylerii. W rękach odpowiedniego reżysera – nawet mającego do dyspozycji zaledwie 50 mln złotych (pod warunkiem, że budżetu by nie rozkradziono) scena szarży mogłaby spokojnie dorównać choćby mojej ulubionej – Rohirrimów z tolkienowskiego „Powrotu Króla” (a tak – jak tworzyć mity, to na całego!).
Obowiązkowy motyw miłosny również jest bardziej dorzeczny, sensacyjno-szpiegowskie gry barwnie opowiedziane. Krótko mówiąc, w „Victorii” wszystko trzyma się kupy, no i przedstawione jest z polskiej perspektywy – nie zatracając przy tym uniwersalnego wymiaru, który czyniłby oparty na niej film „sprzedawalnym” na rynku międzynarodowym. Na pewno bardziej niż „Katyń” Wajdy, czy ta ściema udająca „Quo Vadis”.
Może ktoś jeszcze kojarzy, że książka ta miała stanowić podstawę do polskiej ekranizacji Odsieczy Wiedeńskiej. Owo przedsięwzięcie nazywało się „projekt Victoria” i było na jego temat w mediach trochę szumu – książkę Harasimowicza czytano nawet w odcinkach na antenie radiowej „Trójki” za czasów Krzysztofa Skowrońskiego. Tyle, że się jakoś nie udało... Jak sądzę, po blamażu „Quo Vadis” Kawalerowicza (2001) wygasł entuzjazm sponsorów do kręcenia „rodzimych superprodukcji”, no i nie zapominajmy o „ogólnym klimacie”, w ramach którego tzw. Salon siał terror opiniotwórczy, by tylko ktoś nie podbił autochtonom „patriotycznego bębenka”. Pamiętajmy również, iż od 2005 roku trwała nieubłagana wojna z „kaczyzmem” - „nie czas żałować róż, gdy płoną lasy” i te de.
Zatem, zamiast rodzimej „Victorii” otrzymaliśmy po latach gniota z importu. I to pomimo tego, że Cezarego Harasimowicza jako żywo nie da się obsadzić na pozycjach „antysalonowych”.
***
A poza tym sądzę, że podczas projekcji „Victorii” nie byłbym zmuszony w połowie seansu grzebać oślinionym paluchem po dnie torebki z czipsami w poszukiwaniu ostatnich okruchów. Magia kina zatrzymałaby dłoń w pół drogi.
IV. Film wbrew bożkom tolerancjonizmu
Tak na zakończenie, należy oczywiście olać pretensje a la „Wyborcza”, że „Bitwa pod Wiedniem” to film o niesłusznej ideologicznie wymowie. Tu akurat jest jak trzeba, zaś postać Marka z Aviano przez pryzmat której odczytana jest cała okołowiedeńska historia, to bodaj najjaśniejszy punkt całej produkcji – mimo groteskowego, amuletyczno-new-ageowego, „powinowactwa duchowego” z Kara Mustafą. Ojcowie kapucyni powinni być zadowoleni – i chyba są, zważywszy, iż z okazji filmu nagrali kilka audycji radiowych przybliżających różne aspekty życia swego błogosławionego współbrata – do odsłuchania tutaj: https://www.kapucyni.pl/index.php/info/5584-audycje-radiowe. Zresztą, reżyser i tak wykonał kilka kurtuazyjnych ukłonów w stronę świata islamu – choćby w postaci tego „dobrego Turka”, co to ochajtał się z katolicką niemotą, potem zaś cierpiał męki rozdarcia między miłością, a powinnościami płynącymi z wiary Proroka.
Włoskie lewactwo wielce się burzyło przeciw „islamofobicznemu” przesłaniu filmu, i to na długo przed premierą, co samo w sobie jest gwarancją, że przynajmniej pod tym względem nie dano ciała i nie złożono reżyserskiej wizji na ołtarzu współczesnych bożków tolerancjonizmu.
***
Tylko co z tego, skoro film, jako dzieło, jest kichą? Taka kicha ma to do siebie, że „morduje temat” na długie lata i nikogo nie przekonuje do swego – jakże aktualnego przecież – przesłania. Na produkcję w rodzaju choćby przywołanej wyżej „Victorii” przyjdzie nam zatem poczekać – o ile będzie istniała jakaś Polska, w której podobny film mógłby powstać.
Gadający Grzyb
P.S. Dowiedziałem się, że w moim mieście szkoły nie zdecydowały się organizować „wyjść” na „Bitwę pod Wiedniem”. Pytanie, czy ze względu na kichowatość filmu, czy na „niesłuszną” wymowę.
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 3467 odsłon