Państwo jako śmieciara (2)

Obrazek użytkownika Free Your Mind
Kraj


Cała nasza współczesność spowita jest mitami, których zgęstnienie do złudzenia przypomina epokę komunizmu. Nie ma w tym niczego zaskakującego, ponieważ mitologię III RP pieczołowicie i z oddaniem godnym lepszej sprawy konstruowali niejednokrotnie ci, co całkiem nieźle żyli sobie w poprzedniej epoce.

Mit kapitalizmu na przykład. Zgodnie z nim wszystko musi być drogie. Czy chcę kupić dom, czy go wyremontować, czy chcę nabyć auto, czy zrobić solidne zakupy, czy wybrać się z całą rodziną do kina, czy wyjechać za granicę na dwa tygodnie – muszę wyskoczyć z takich pieniędzy, że od razu zastanawiam się, z ilu rzeczy będę musiał zrezygnować lub też czego zakup będzie trzeba odłożyć. Zwolennicy polskiego kapitalizmu tłumaczą to zjawisko w prosty sposób: spójrz, człecze, na Zachód, jak tam jest drogo!; ciesz się więc z tego, co masz, nawet jeśli masz niewiele, jeżeli zaś uważasz, że za mało zarabiasz, to weź się jeszcze ostrzej do roboty, może nawet załap się na jakiś kolejny etat i rób, rób, rób, wtedy wyciśniesz więcej grosza. No i tu znowu wyciągają zza pleców plansze z wizerunkami tych, którym się powiodło w „transformacji”.

Nigdy nie zapomnę czasu pierwszych telefonów komórkowych na ziemiach polskich; moja małżonka dostała w prezencie w II połowie lat 90. taki właśnie telefon, po czym co miesiąc – mimo trzymania się „limitów czasowych”, „określonych pór” dzwonienia itp. wynalazków usługodawcy, należało płacić comiesięczny haracz w wysokości ok. 400 zł za rozmowy. Pomijam już standard tychże usług (wtedy jeszcze wiele miejsc w kraju było „poza zasięgiem”), jak i to, że należało zadylać do specjalnego punktu serwisowego, żeby uregulować rachunek. Istotne było to, że jak się ktoś spóźnił z zapłatą choćby dzień, to operator zwyczajnie, na chama, wyłączał telefon i trzeba było go uaktywniać poprzez kolejną wizytę w serwisie. Nazwy tego „dostawcy usług” nie będę podawał, bo to jeden z czołowych po dziś dzień monopolistów. Dodam jedynie, że po wygaśnięciu umowy (której oczywiście nie można było wcześniej zerwać bez ponoszenia finansowych konsekwencji), nigdy więcej z tą firmą nie miałem nic do czynienia i nie chcę mieć.

Powyższa anegdota to historia, podejrzewam, jakich każdy przeżył w Polsce wiele i przeżywa dzień w dzień. Usterka jakiejś części samochodu? Nie daj Boże jechać do serwisu firmowego. To, w jaki sposób zostanie wyceniona reperacja, jak policzona będzie robocizna i jak solidnie wykonana naprawa, jest w stanie wytrącić z równowagi największego flegmatyka. Część osób, jak wiemy, radzi sobie z tym problemem poprzez „branie kosztów na firmę” (bo wiadomo, że dla firm naprawy muszą być robione na faktury, a więc w „autoryzowanych punktach”).

Rachunki za prąd w wysokościach takich, jakby człowiek warsztat w domu prowadził. Zdesperowani wezwaliśmy kiedyś ekipę elektryków, by sprawdzili dokładnie, czy wszystko w porządku z instalacją, licznikiem i urządzeniami AGD – po prostu nie mogliśmy uwierzyć, że żyjąc dość skromnie w kilka osób, nabijamy tak licznik, że co rusz trzeba wyzbywać się kwoty czterocyfrowej. Okazało się po gruntownym sprawdzeniu, że wszystko jest OK, tylko takie są ceny, czyli tyle kosztuje prąd w XXI w. na ziemiach polskich. Elektryczność zatem to luksus, na który trzeba sobie solidnie zapracować. Podobnie gaz czy woda. A jak się komuś nie podoba? Tam są drzwi. Inne państwa czekają.

W polskim kapitalizmie jedyne obniżki dotyczą cen paliwa „o parę groszy na litrze”, obniżki, które i tak za chwilę przyćmiewane są przez kolejne podwyżki - o tych ostatnich zaś słychać dużo rzadziej niż o tych obniżkach. Zwolennicy naszego ustroju gospodarczego uważają jednak, że i tak jesteśmy w o wiele lepszej sytuacji niż np. Skandynawowie, którzy płacą za paliwo jeszcze więcej. Wszystko zatem skonstruowane jest w gospodarce tak, że tanie dla obywateli są jedynie chińskie zabawki. Słyszałem zresztą niedawno, że Polska po fantastycznym, wieloletnim eksperymencie z koreańską motoryzacją, szykuje się do współpracy z Chińczykami. Byłoby to śmieszne, gdyby nie było prawdziwe i śmiertelnie poważne. Taki zresztą jest tenże kapitalizm. Człowiek łapie się za głowę, mając nieodparte poczucie, że jest regularnie i na każdym kroku, w majestacie prawa okradany, a wszystko to zarazem dzieje się w oparach jakiegoś niezrozumiałego absurdu. Absurdem przecież jest to, że usługi uważane za podstawowe urastają do luksusowych. Absurdem jest to, że państwo nie czyni nic, by ten stan rzeczy zmienić. Jedyne pocieszenie obywatel może znaleźć w tym, że w następnym roku będzie jeszcze drożej – wobec tego w bieżącym nie jest aż tak źle.

Koszmar codzienności jest jednak odmienny aniżeli w peerelu. Wiele rzeczy jest do zdobycia, jednakże przeciętnego obywatela na nie nie stać. Z czasem – słysząc nieustannie o tych, którym się „powiodło” i widząc w mediach ich roześmiane gęby – zaczyna wierzyć, że jemu się nie wiedzie faktycznie z tego powodu, że nie umie nic. Powątpiewa w swoje kompetencje i swoje doświadczenie – w rezultacie swoją agresję zaczyna, jak to bywa z ludźmi, na których zastawiono społeczną pułapkę – kierować przeciwko sobie.

Taki sposób myślenia jest wyjątkowo na rękę zakłamanej, wielobarwnej klasie politycznej. Konsekwencją przyjętych założeń: coś ze mną jest nie tak; nic nie umiem; niczego nie osiągnę – jest zdanie, że sama Polska jest OK, tylko ja do niej nie pasuję. W zależności od wykonywanego zawodu dany obywatel zaczyna myśleć, że jest dennym nauczycielem, inżynierem, pisarzem, malarzem, prawnikiem, lekarzem itd. Jeśli jeszcze koksu dorzucają tzw. życzliwi (ktoś z rodziny, sąsiedzi, znajomi a czasem i zatroskani przyjaciele), sugerując, że „inni już coś osiągnęli, a ty, patrz, jak się wciąż miotasz”, to sytuacja robi się dramatyczna. Dany obywatel zaczyna rzeczywiście łapać się za kolejne etaty, żeby sprostać wymogom „polskiego kapitalizmu”, albo „przestaje się cykać” i zaczyna żyć nieuczciwie, idąc na skróty do celu, jakim jest wymarzone bogactwo. Albo też załamuje się i popada w stan przypominający ten, jaki oddany jest przez M. Kondrata w „Dniu świra”, czyli w furię z trudem podtrzymywaną na uwięzi.

Jeśli pamiętamy poczucie beznadziei towarzyszące naszemu życiu za komunizmu, to ta opisana wyżej postawa niewiele się różni. W okresie komunistycznym żyło się w matni, ponieważ o wszystko należało walczyć (poczynając od chleba, poprzez jakiekolwiek dobra konsumpcyjne, a kończąc na środkach czystości), wszystko trzeba było wydzierać, zdobywać za pomocą znajomości lub jakiegoś barteru (towarów bądź usług) i towarzyszyło temu pogłębiające się uczucie upokorzenia. Stan ten przypominał szarpaninę w żelaznej klatce, z której nie było wyjścia, ale wyciągając rękę za kraty można było od czasu do czasu coś zdobyć. Teraz zaś wydaje się, że klatka nie jest żelazna, tylko szklana.

Na tym tle grupą szczególnie uprzywilejowaną finansowo nie są wyłącznie przedstawiciele polityczno-ekonomicznego establishmentu (ci bowiem z oczywistych względów, sami sobie ustalając wysokość poborów, nie są w stanie wyrządzić sobie krzywdy), lecz ludzie mediów. To oni wszak, przemawiając do nas całymi dniami od chwili „obalenia komunizmu”, zapewniają nas, że tak jak jest, ma być i że właściwie z każdym rokiem jest coraz lepiej. Oni też zdumiewają się, że obywatele wciąż i wciąż domagają się podwyżek, oni ubolewają, że „pewne grupy zawodowe” (czasem je wymieniają, a czasem nie) „nie mogą się wyzbyć przywiązania do socjalistycznych przywilejów”, a zatem zawracają Wisłę kijem. Jest to sprytny sposób wpędzania Polaków w sztuczny dysonans poznawczy. Technika takiego zapędzania w kozi róg znana jest wszystkim specjalistom od reklamy i marketingu politycznego. Odbiorcy wbija się do głowy dwa sprzeczne przekonania, on zaś, popadłszy z tego powodu w dyskomfort psychiczny, szuka dróg wyjścia z sytuacji – drogi te zaś podsuwa „wujek dobra rada”, który w ten dysonans poznawczy biedaka wpędził. Obywateli więc, którzy domagają się wyższych płac, przekonuje się, że jest to żądanie, które ma podłoże w mentalności peerelowskiej. Nowoczesny Polak (euroPolak), rzecz jasna, peerelowskim bumelantem być nie powinien i nie zamierza – wobec tego drogą do pozbycia się dysonansu poznawczego: przekonanie (1) „zarabiam mało i chciałbym więcej na utrzymanie rodziny” oraz (2) „domaganie się większych pieniędzy z racji niskich zarobków to ujawnianie się homo sovieticusa” - jest przyjęcie, że należy się jeszcze popoświęcać, pozaciskać pasa, nie popadać w „typowo polskie narzekanctwo”, „wyzbyć się egoizmu” itd. Dziennikarze, współcześni czarnoksiężnicy, zapewniają przy tym (powtarzając za politykami), iż budżetu na to nie stać (resp. „nas na to nie stać” - ergo „budżet” to enigmatyczni „my”), że „po prostu nie ma pieniędzy”, że to napędziłoby hiperinflację, że wszyscy ciężko pracują i nie zarabiają „tyle, ile by sobie wymarzyli”, ale „to wszystko wnet się zmieni” itp.

W ten sposób obywatelowi nie tylko robi się wodę z mózgu, ale zamyka usta i każe ze spokojem siedzieć między ścianami śmieciary. Kwestie kosztów „procesów integracyjnych”, kosztów wszechogarniającej nas biurokracji, kosztów wystawnego prowadzenia się establishmentu (za publiczne przecież pieniądze) okazują się zupełnie bez znaczenia, gdyż te koszty są „niezbędne” w przeciwieństwie do podwyżek płac, które, jak nas zapewniają ci sami dziennikarze „i tak rosną”. Przykładem tego jest średnia krajowa, która jakimś cudem wychodzi zawsze o wiele wyższa niż moje zarobki, mimo że nie jestem zatrudniony jako nocny stróż na budowie ani jako parkingowy (zresztą nawet nie wiem, jakie są zarobki w tych zawodach, może nie najniższe). Nie ma w ogóle problemu marnotrawienia funduszy publicznych. Nie wiadomo, gdzie i jak przepadają pieniądze, które państwo pożera z opodatkowania paliw, których hektolitry przepalane są przez nasze samochody. Dość że swojski widok gostków w odblaskowych kamizelkach, którzy podeszwami ubijają załataną dziurę w asfalcie (najlepiej w siąpiącym deszczu), pokazuje, jak daleko zaszliśmy z kładzeniem nowoczesnej nawierzchni.

Skoro już o drogach mowa. Nie ma dnia, kiedy by nie alarmowano o wypadkach, kolizjach, ofiarach, stłuczkach, korkach itd. Nie zdarzyło się jednak, by ktokolwiek z ministrów infrastruktury poszedł siedzieć za to, że z jego winy stan polskich dróg jest taki a nie inny. Pomstuje się na kierowców tirów, że ryją asfalt swoimi trackami, ale przecież nie modernizuje się linii kolejowych, by część dotychczasowego transportu drogowego przerzucić na tory. Trudno powiedzieć, czy w ogóle zachodzi modernizacja „tego kraju”, ponieważ poza biurowcami, hipermarketami, centrami handlowymi, multikinami oraz bankami – co najlepiej widać w stolicy, bo w innych miastach już w o wiele skromniejszej skali, to nie sposób dostrzec tego „cywilizacyjnego skoku”, jaki już dawno miał zostać przez nas wykonany. Proszę się przejechać po co mniejszych miasteczkach, zobaczyć jak wyglądają dworce i osiedla mieszkaniowe, i czy bardzo odbiega to od peerelowskich „standardów”.

Kwestia architektury Polski to szczególnie wymierny obszar zastoju w modernizowaniu naszego kraju. Jest to o tyle zaskakujące, że akurat w państwie, które deklarowało, iż chce jak najszybciej „wrócić do Europy”, wcale nie doszło do urbanistycznej rewolucji. Pomijając likwidację iluśtam co obrzydliwszych socrealistycznych pomników (choć i tak nie wszystkich), to nie sprowadzono nad Wisłę architektów, by przekuli te staropeerelowskie zabudowania szpecące pozostałości dawnego polskiego budownictwa w nowoczesne bryły. Dochodziło do tego, że w miejscowościach, gdzie wrony zawracały lub diabeł mówił dobranoc, wszystko wyglądało po staremu (sypały się tynki, grzyb wspinał się po ścianach, rozwalały się ogrodzenia, chaszcze porastały), a lśnił jedynie nową fasadą i marmurowymi schodkami miejscowy bank, no i jak dobrze poszło także urząd sołtysa, gminy itp. To było coś więcej niż signum temporis, to był obraz polskiego kapitalizmu. Nieużytki, walące się chałupy, opustoszałe zakłady z powybijanymi szybami, a nieopodal błyszczący bank, niemalże jak budynek szeryfa. Nie byłoby może w tym nic złego, gdyby nie to, że banków przybyło, a krajobraz tak bardzo się nie zmienił, szczególnie na polskiej prowincji, aczkolwiek warto i po warszawskiej Pradze się przejść lub nieco oddalić od krakowskiego Rynku, by dostrzec staropeerelowskie urbanistyczne realia.

Przez 20 lat nie udało się stworzyć w Polsce normalnej, europejskiej infrastruktury. To nie wymagało jakiejś wielkiej filozofii, gdyż budowanie dróg, mostów, unowocześnianie kolei, stawianie lotnisk, przebudowywanie dworców i in. tego typu działania, to nie jest wysyłanie statków bezzałogowych na koniec Układu Słonecznego. Nie potrzeba zresztą wielkiego znawcy gospodarki, by wiedzieć, że dobra infrastruktura generuje wydajniejszą gospodarkę. Dysfunkcjonalna infrastruktura zaś, uniemożliwia nie tylko prawidłowe działanie rozmaitych sfer gospodarki (handlu, transportu, przemysłu...), ale i normalne funkcjonowanie społeczeństwa (dojazdy do pracy i nauki, poruszanie się ambulansów i innych służb ratowniczych, wypadkowość na drodze – nie mówiąc o hamowaniu rozwoju turystyki.

Na chłopski rozum nawet rzecz biorąc, choć rolnikiem nie jestem :), jak ktoś buduje dom, to dba o to, by droga na budowę była utwardzona, by auta nie grzęzły w błocie i by dało się spokojnie wyładować potrzebne materiały. To oczywiście sprawy elementarne, ale przecież o te właśnie, elementarne sprawy nie zadbano nie tylko na starcie konstruowania „nowego państwa”, lecz i przez dwie dekady jego istnienia. Tak więc dla każdego, kto przybywa do Warszawy pierwszy raz, szokiem musi być to, że w godzinach porannych i późnopopołudniowych z jednego końca miasta na drugi, jedzie się, a właściwie sunie, dwie godziny i to po nawierzchni przypominającej folię perforowaną. I to już od 20 lat, nie licząc poprzedniego peerelu.

http://freeyourmind.salon24.pl/115448,panstwo-jako-smieciara

Brak głosów

Komentarze

W kwestii kosztów prądu i wody to taka krótka informacja - gdy chciałem wybudować małą prztwórnię odpadów na ciepło i elektrykę, to niestety urzędnicy nie wyrazili zgody, bo komu bym sprzedawał ciepło i elektrykę. A to chyba jest jasne że dla budynku przy którym miała stać taka przetwórnia. Podobne rozwiązania są stosowane od lat w Szwajcarii.

Vote up!
0
Vote down!
0

----------------------------------------------------------- "Polska Niepodległa to Polska niebezpieczna" Lenin

#26266

Z tego powodu miliony Polaków nie wrócą z emigracji. Zwłaszcza ci, którym powiodło się, czy to w USA, na wyspach, czy gdziekolwiek indziej.
Pozdrawiam.

Vote up!
0
Vote down!
0

Pozdrawiam
**********
Niepoprawni: "pro publico bono".

#26268