Gabiś: Czy powstanie prawdziwa II Rzesza?

Obrazek użytkownika Rzeczy Wspólne
Gospodarka
W procesie osłabienia lub wręcz rozpadu strefy euro, a w konsekwencji całego projektu Unii Europejskiej, polepsza się pozycja polityczna Niemiecw Europie. W procesie tym Niemcy, zwyciężone totalnie w 1945 roku i pokonane w latach 90., wyrywają się spod kurateli europejskich przyjaciół i mogą swobodniej definiować i realizować swoje narodowe interesy. Upadek systemu pomaastrichtowskiego, podobnie jak upadek systemu powersalskiego, pociągnie za sobą emancypację polityczną Niemiec, której zasadniczym przejawem będzie zaprzestanie płacenia trybutu, czyli finansowania integracji europejskiej i unijnego systemu redystrybucji i transferów.
 
Kryzys wspólnej waluty czy też, ściślej rzec biorąc, kryzys scentralizowanej polityki pieniężnej w strefie euro, przyniósł, co oczywiste, wiele publikacji na temat unijnego pieniądza, jego przeszłości i przyszłości. W większości artykułów i komentarzy niczym refren powtarza się teza, że to Niemcy są największymi beneficjentami wspólnej waluty. Co ciekawe, te opinie są idealnie zbieżne z oficjalną propagandą Berlina; kanclerz Angela Merkel, minister Wolfgang Schaüble oraz inni politycy nie ustają w zapewnianiu narodu niemieckiego, że euro zwiększyło eksport, przyczyniło się do wzrostu gospodarczego i dobrobytu. „Żaden inny kraj w Europie nie skorzystał tak mocno na euro jak Niemcy” – przy byle okazji przekonuje gorąco naród niemiecki Merkel. Jednak właściwie jedynym argumentem, mającym potwierdzić jakąś szczególną, ponadproporcjonalną korzyść odniesioną przez Niemców z wprowadzenia wspólnej waluty, jest wzrost niemieckiego eksportu.
 
Wieczni” mistrzowie eksportu
 
Przypomnijmy więc elementarne fakty: już w połowie lat 50. XX wieku Niemcy pod względem wartości wyeksportowanych towarów znalazły się na trzecim miejscu na świecie, po USA i Wielkiej Brytanii. W 1960 roku wyprzedziły Anglię. Do 1985 roku pierwsza trójka największych eksporterów to USA, Niemcy, Japonia, w latach 1986-1988 Niemcy objęły prowadzenie, w latach 1989-2002 spadły na drugie miejsce, za USA. W latach 2003-2008 Niemcy znowu są na pierwszym miejscu, w 2009 roku pierwsza trójka to Chiny, Niemcy, USA, a w 2010 – Chiny, USA, Niemcy. Zatem od połowy lat 50. ubiegłego wieku do dnia dzisiejszego Niemcy zajmowali zawsze miejsce w pierwszej trójce narodów o największym eksporcie.
 
Najwięksi obecnie partnerzy handlowi Niemiec to w kolejności Francja, USA, Holandia, Wielka Brytania, Włochy, Chiny, Austria, Belgia, Szwajcaria, Polska – pięć z nich ma euro, pięć – nie. Eksport niemiecki do krajów późniejszej strefy euro rósł w latach 1990-1998 w tempie 3 proc. rocznie, rósł – trochę szybciej – także w latach późniejszych. Równocześnie znakomicie rozwijała się wymiana handlowa Niemiec z krajami Azji, Europy Środkowo-Wschodniej z innymi gospodarkami wschodzącymi. Dynamiczny wzrost eksportu niemieckiego dotyczył więc także partnerów mających inne waluty. Dodajmy tutaj, że wprawdzie niemiecki eksport do krajów strefy euro wzrósł, ale jego udział w całym eksporcie niemieckim zmalał – w 2003 roku do krajów strefy euro szło 43,26 proc. niemieckiego eksportu, dziś – 40,9 proc.
 
Teza, że to dzięki euro w jakiś szczególny sposób zwiększył się niemiecki eksport, jest fałszywa. Jej zwolennicy próbują jakoś wyjaśnić niezrozumiały, zagadkowy fakt rozkwitu niemieckiej wymiany handlowej z krajami o innych walutach. Zmuszeni są przeto uciec się do kolejnego błędnego argumentu; utrzymują mianowicie, że Niemcom mało było tego, że przez kilka dziesięcioleci sprzedawali z sukcesem swoje produkty na całym świecie, dlatego zlikwidowali mocną markę i wprowadzili słabsze od niej euro, co niesamowicie pomogło niemieckiemu eksportowi. A przecież słabsze euro oznacza droższy import, np. energii, surowców i innych materiałów służących do wyprodukowania tego, co chcemy sprzedać za granicę. Udział importowanych składników w produkcji na eksport wzrósł w Niemczech pomiędzy rokiem 1995 a 2005 z 31 do 42 proc. Innymi słowy, aby coś wyprodukować i wysłać za granicę, trzeba najpierw prawie połowę importować. Podrożenie importu prowadzi w konsekwencji do podrożenia eksportu i sytuacja wraca do stanu poprzedniego.
 
Kto beneficjent, ten płaci
 
Powielana do znudzenia teza, że Niemcy są największym beneficjentem wspólnej waluty, jest fundamentalnie błędna. W rzeczywistości sprawa ma się dokładnie odwrotnie: wspólna polityka pieniężna była potężnym programem stymulowania koniunktury w krajach, które wcześniej miały wyższe stopy procentowe. Ustanowienie jednolitej stopy procentowej dla całej strefy spowodowało, że stopy procentowe w Hiszpanii, Portugalii czy Grecji spadły, mimo iż nie nastąpił tam wzrost produktywności i zasobów oszczędności. Wspólna polityka pieniężna uprzywilejowywała państwa o słabszej efektywności gospodarczej (nazwać je można Europą B). Ich niższe stopy procentowe nie miały żadnego ekonomicznego uzasadnienia. Wiarygodność kredytową Niemiec przeniesiono na kraje Europy B, dzięki czemu spadła tam również stopa przychodu z obligacji emitowanych przez rządy. Tym samym mogły zaciągać długi na niższy procent, niż ten, jaki musiały płacić wtedy, kiedy miały swoje własne waluty.
 
Jak dzisiaj wiemy, a przed czym od dawna ostrzegali niezależni ekonomiści, wspólna scentralizowana polityka pieniężna stała się pułapką zadłużeniową dla krajów Europy B, które zyskały międzynarodową wiarygodność kredytową, a więc łatwy dostęp do taniego kredytu. Efektem był sztuczny „papierowy” boom inwestycyjny, budowlany, konsumpcyjny, wzrost gospodarczy bez realnego rozwoju. Na narkotyku taniego pieniądza wzrastały płace i zatrudnienie. Kraje Europy B, gdzie przy pomocy instrumentów polityki pieniężnej zwiększono sztucznie siłę nabywczą obywateli, przedsiębiorstw, banków i rządów, mogły dzięki temu „rozhulać się z importem”, ba, „zalać swoje rynki importowanymi towarami”, w dużej mierze niemieckimi, na co wcześniej nie mogłyby sobie pozwolić.
 
Euro jako system socjalistycznej redystrybucji
 
Powołanie do życia wspólnej waluty i prowadzenie jednolitej polityki pieniężnej było więc w istocie wielkim programem redystrybucji i sposobem subwencjonowania krajów Europy B, rodzajem „pomocy rozwojowej” mającej – zgodnie z socjalistycznymi wyobrażeniami – pomóc jej dogonić Europę A. W ostatecznym rozrachunku okazała się ona czystym transferem siły nabywczej do krajów Europy B, umożliwiając wzrost konsumpcji bez wzrostu produkcji, wzrost importu bez wzrostu eksportu. Za socjalistyczne eksperymenty na kontynentalną skalę ktoś będzie musiał zapłacić. Niemcy należą do tych, którzy ten eksperyment finansują. Koszty likwidacji marki okazują się dla Niemców ogromne; mieliby się o wiele lepiej, gdyby marka nadal istniała, gdyby zachowali kontrolę nad swoją walutą i polityką pieniężną, i nie musieli się z nikim dzielić nadwyżkami. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że w systemie silnej marki, w systemie płynnych kursów walutowych, przy ostrożnej i rozważnej polityce Bundesbanku, jeżeli chodzi o inflację, stopy procentowe itd., niemiecka gospodarka rozwijałby się o wiele szybciej niż w systemie euro, a jej wymiana handlowa ze światem byłaby jeszcze większa.
 
Dla uniknięcia nieporozumień wyjaśnijmy, że pisząc np. „Niemcy ponoszą największe koszty”, mamy na myśli „zwykłych Niemców”, czyli przedsiębiorców, robotników, rolników, przedstawicieli wolnych zawodów, wszystkich ludzi utrzymujących cały ten system, a nie niemieckich banksterów, lobbystów, członków grup interesu, wielkie korporacje powiązane z władzą, eksporterów pożądających przywilejów i subwencji itd. Nie można więc zaprzeczyć, że euro przynosiło przez 10 lat korzyści Niemcom, jeśli pod pojęciem „Niemcy” rozumieć będziemy konkretnie kolegów i koleżanki pani Merkel – wąską kastę polityczno-finansowo-biznesową, lubiącą żyć na koszt „zwykłych Niemców”, i która, jak zawsze, przechwytuje dla siebie znaczną część „pomocy rozwojowej”. Ona owszem jest beneficjentem wspólnej waluty. I to ona poprowadziła „zwykłych Niemców” do – jak to ujął publicysta gospodarczy „Daily Telegraph” Ambrose Evans-Pritchard – „dyplomatycznego i ekonomicznego Stalingradu”1. Nietrudno sobie wyobrazić, jaka wściekłość i gniew ich ogarnie, kiedy ten fakt dotrze do ich świadomości, kiedy zawali się gmach kłamliwych obietnic, jakimi byli przez lata karmieni.
 
Fatalne skutki drenowania centrum przez peryferie
 
To na barki „zwykłych Niemców”, którzy są, jak pisał Evans-Pritchard, „największymi ofiarami katastrofalnego projektu wspólnej waluty”, spadnie koszt „ratowania strefy euro za wszelką cenę”. To do kieszeni „zwykłych Niemców” sięgną politycy, kiedy euro upadnie i zbankrutują kraje Europy B, które kupowały więcej niż przedtem niemieckich towarów, tyle że w dużej mierze na kredyt – udzielany im dzięki napływowi kapitału udostępnianego przez niemieckie banki i instytucje finansowe, towarzystwa emerytalne, fundusze kapitałowe, towarzystwa ubezpieczeniowe itd. Jeśli kraje Europy B zbankrutują całkowicie lub częściowo, to kapitał ten oczywiście przepadnie – winę za to poniesie system scentralizowanej polityki pieniężnej, którego konsekwencją były nietrafione inwestycje, źle udzielane kredyty, błędna alokacja środków itd. Za wszystko zapłacą „zwykli Niemcy”.
 
Po ponad dziesięciu latach ukryty mechanizm redystrybuowania zasobów z centrum na peryferie zatrzymał się, realne stopy procentowe i stopy przychodu z obligacji powoli powracają do stanu sprzed wprowadzenia euro, kapitały zarówno niemieckie, jak i inne wracają tam, gdzie było ich naturalne miejsce w okresie marki, a skąd zostały sztucznie, przy pomocy wspólnej polityki pieniężnej, przesunięte do Europy B – jest to całkowicie naturalne i nieuchronne zjawisko po krachu boomu kredytowego, które publicyści i politycy nazywają nie wiadomo dlaczego „zarabianiem przez Niemcy na kryzysie”.
 
Pod gorsetem wspólnej waluty, z jeszcze większą siłą ujawniają się istniejące już przed 2000 rokiem różnice w poziomie gospodarczym pomiędzy krajami strefy euro; są one nawet głębsze niż kiedyś, ponieważ mechanizm socjalistycznej redystrybucji, mający przyspieszyć rozwój gospodarczy krajów Europy B, skierował je na drogę rozwojową, która okazała się ślepą uliczką.
Hegemonia marki niemieckiej
 
Przypomnijmy, że koncepcja wspólnej waluty, przynoszącej rzekomo takie dobrodziejstwa narodowi niemieckiemu, była przez tenże naród zdecydowanie odrzucana; każde referendum (gdyby w Niemczech wolno było przeprowadzać ogólnokrajowe referenda) zakończyłoby się zwycięstwem jej przeciwników. Wprowadzenie euro dokonało się wbrew wyraźnej i absolutnie jednoznacznej woli narodu niemieckiego. „Zwykli Niemcy” za żadną cenę nie chcieli się rozstawać z marką – do dzisiaj zresztą kilkanaście miliardów marek w banknotach i monetach nadal jest w obiegu.
Do krytyków wspólnej waluty należało wielu wybitnych niemieckich ekonomistów oraz przedstawicieli życia finansowego i gospodarczego. Unii monetarnej stanowczo sprzeciwiali się prezesi banku centralnego, do nieprzyjmowania wspólnej waluty nawoływały wszystkie środowiska prawicy niemieckiej, od konserwatywnych liberałów przez narodowych konserwatystów po narodowców. Pojawia się więc pytanie, jak to się stało, że Niemcy, mając najlepszy ze wszystkich krajów europejskich ład pieniężny, silną i szanowaną na świecie walutę, z wszystkiego tego zrezygnowali, godząc się na socjalistyczny projekt wyrównania swoim kosztem warunków życia w Europie? Aby na to pytanie odpowiedzieć, należy umieścić wprowadzenie wspólnej waluty w szerszym kontekście historycznym i geopolitycznym.
 
Po totalnej klęsce w 1945 roku, w której poniosły wielkie straty materialne i ludzkie, Niemcy w postaci RFN odbudowały się i w ciągu dwóch, trzech dziesięcioleci ponownie stały się najmocniejszą gospodarką Europy. W toku rozwoju niemieckiej gospodarki i jej integracji z gospodarką światową marka niemiecka awansowała do rangi drugiej, obok dolara amerykańskiego, najbardziej szanowanej i najmocniejszej waluty międzynarodowej. Dzięki właściwej polityce Bundesbanku stała się jedną z najbardziej stabilnych walut świata, podlegającą – w porównaniu z innymi walutami – jedynie niewielkiej inflacji. W europejskim systemie zmiennych kursów walutowych funkcjonowała jako „bezpieczny port”, waluta rezerwowa i waluta-kotwica, według której mierzy się zmiany kursu własnej waluty, poziom cen itd. Bundesbank stał się bankiem wiodącym dla obszaru obejmującego przede wszystkim Austrię, Holandię, Belgię, Luksemburg, Szwajcarię. Jego decyzje były bez żadnego nacisku naśladowane przez banki centralne tych krajów; tym samym w sposób organiczny tworzył się nieformalny, oparty na rzeczywistej wspólnocie gospodarczej europejski obszar walutowy, mogący się w przyszłości stopniowo rozszerzać; wyłaniało się w Europie coś na kształt „unii północnej” złożonej z krajów blisko powiązanych z gospodarką i walutą niemiecką.
 
Z czasem marka osiągnęła pozycję faktycznej waluty przewodniej dla całej Europy. Zaczęła pełnić funkcję swego rodzaju europejskiego dolara. Co za tym idzie, Bundesbank stopniowo przekształcał się w nieformalny, acz faktyczny, europejski bank centralny określający pośrednio stopy procentowe i kursy walut dla całej Europy. Bundesbank zaczął określać reguły polityki pieniężnej w skali kontynentu, a w konsekwencji – do pewnego stopnia – polityki makroekonomicznej.
 
Na ten moment przypadła zmiana sytuacji geopolitycznej w Europie: upadek bloku komunistycznego, wycofywanie się Związku Sowieckiego z Europy Środkowo-Wschodniej, zjednoczenie Niemiec. Nastąpiło geopolityczne i demograficzne wzmocnienie Niemiec, choć z drugiej strony pamiętać należy o kosztach, jakie musieli ponieść „zwykli Niemcy” z RFN w rezultacie zaniżonego parytetu wymiany marki wschodniej i transferu środków do byłej NRD.
Prawdą jest, że marka po wchłonięciu słabej marki wschodnioniemieckiej nieco straciła swój dawny blask, ale jednocześnie rozszerzył się zasięg jej „panowania” – chodzi nie tylko o byłą NRD, ale również wyzwalające się spod sowieckiej dominacji kraje Europy Środkowo-Wschodniej oraz kraje bałkańskie, które wybierały markę, a nie franka czy lira jako walutę wiodącą i rezerwową, walutę lokat i transakcji dewizowych, jednostkę rozliczeniową i środek tezauryzacji. Zatem zarówno samo zjednoczenie Niemiec, jak i nowa konstelacja geopolityczna w Europie Środkowo- i Południowo-Wschodniej poszerzały znacząco geofinansową strefę niemieckich wpływów.
 
Egzekucja marki
 
Wizja zjednoczonych Niemiec, gospodarczo najsilniejszych i najludniejszych w Europie, dominujących w polityce monetarnej, z Bundesbankiem określającym de facto kursy walutowe i stopy procentowe dla całej Europy, była rzecz jasna absolutnie nie do przyjęcia dla europejskich przyjaciół Niemiec, zwłaszcza Francji; również Włochy, Hiszpania i Wielka Brytania nie zamierzały uznać takiego stanu rzeczy. Pamiętajmy przy tym o gospodarczej i finansowej degradacji Francji w wyniku rządów socjalistów zapoczątkowanych w 1981 roku. Ówczesny program zjednoczonej lewicy obwołano potem całkiem słusznie „pomnikiem absurdu w polityce gospodarczej”. Mitterand i jego towarzysze przeprowadzili „największy socjalistyczny eksperyment w polityce gospodarczej w powojennej historii Europy Zachodniej”. Jednym ze skutków kompletnego fiaska tego eksperymentu było to, że od drugiej połowy lat 80. Banque de France bardziej uzależniony był od polityki pieniężnej Bundesbanku niż od własnego ministra finansów. Stanowiło to dla Paryża niemożliwe do zaakceptowania obniżenie politycznego prestiżu. Dlatego obalenie „poniżającej dyktatury Bundesbanku” stało się jednym z pierwszoplanowych celów polityki francuskiej. Kiedy zbliżało się zjednoczenie Niemiec, Paryż wywarł ogromną presję na Bonn, aby wymusić na Niemcach rezygnację z marki. Mitterand groził antyniemieckim aliansem Francja – Wielka Brytania – Związek Sowiecki, ostrzegał, że Niemcy zostaną izolowane „jak w 1913 roku” . Nie wiadomo, czy prawdziwa jest pogłoska krążąca w niemieckim „obozie patriotyczno-niepodległościowym”, że Mitterand wprost zastosował szantaż atomowy, przesuwając rakiety z głowicami nuklearnymi nad francusko-niemiecką granicę, jednak dobrze oddaje ona zdecydowaną i nieugiętą wolę Paryża, aby przeforsować swoje plany wobec państwa nieposiadającego broni atomowej.
W rezultacie pozbawiono Niemcy najważniejszego geoekonomicznego instrumentu możliwego do użycia przez nie w polityce europejskiej. W miejsce marki, kontrolowanej wyłącznie przez Niemców, weszła wspólna waluta kontrolowana przez kilkanaście państw z Francją na czele, w miejsce Bundesbanku kontrolowanego wyłącznie przez Niemców i odgrywającego rolę realnego europejskiego banku centralnego – formalny Europejski Bank Centralny kontrolowany przez kilkanaście państw z Francją na czele. Najważniejszy cel został osiągnięty: Niemcy utraciły własną walutę i możliwość prowadzenia własnej polityki pieniężnej.
 
Likwidację marki należy więc widzieć jako rezultat zakończonej sukcesem interwencji koalicji europejskiej pod przewodnictwem Francji mającej zapobiec awansowi Niemiec do roli samodzielnego gracza geopolitycznego. 18 września 1992 roku, na dwa dni przed francuskim referendum na temat Maastricht, ówczesny redaktor naczelny „Le Figaro” Franz-Olivier Giesbert napisał komentarz mieszczący się doskonale w starej dobrej tradycji francuskiego cynizmu politycznego: „Przeciwnicy układu z Maastricht obawiają się także, że jednolita waluta i europejski bank centralny zacementuje dominację marki i Bundesbanku. Jednak prawdziwy jest pogląd dokładnie odwrotny. Kiedy traktat zostanie wprowadzony w życie, Niemcy będą musiały podzielić się z innymi władzą nad rynkami dewizowymi, której dzisiaj nadużywają niekiedy, aby na zagranicę przerzucić ciężar zjednoczenia. Niemcy muszą zapłacić, mówiło się w latach 20. Dzisiaj płacą Niemcy: Maastricht to to samo co wersalski układ pokojowy – bez wojny”.
 
Patrząc z tej perspektywy, zniesienie marki było strategicznym posunięciem skierowanym przeciwko Niemcom, wybijającym się dzięki niej na większą podmiotowość, bezlitosnym uderzeniem wymierzonym w Niemcy jako odradzające się skupienie siły i wpływu.
 
Upadek euro polityczną szansą dla Niemiec
 
W ostatnim czasie mnożą się w krajach europejskich, również w Polsce, oskarżenia Niemiec o chęć zdominowania Europy. Jednak jedyne narzędzie mogące Niemcom posłużyć jako instrument łagodnej hegemonii wobec innych państw europejskich, czyli markę, wyrwano im z rąk dwanaście lat temu. Ówczesny „imperializm marki” nie miał realnych podstaw polityczno-militarnych, dlatego musieli przegrać. Żaden z czynników słabości Niemiec nie zniknął po dwunastu latach od zniszczenia marki. Nadal nie posiadają broni atomowej, nie są stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa, ich armia i służby specjalne są na średnim poziomie. Mówi się o soft-power Niemiec, ale soft-power bez hard-power jest mało przydatna, gdy dochodzi do twardego zderzenia sprzecznych interesów. Realna hegemonia polityczna Niemiec musiałaby dziś polegać na aktywnym, ofensywnym i zdecydowanym dążeniu do podporządkowania sobie systemu euro: Niemcy musiałyby kontrolować i manipulować euro tak jak Waszyngton kontroluje dolara, i kontrolować EBC tak jak Waszyngton kontroluje Fed. A to jest nieosiągalne.
 
Niemcy stoją dziś w obliczu drugiej fazy redystrybucji w strefie euro, czyli bezpośrednich, jawnych transferów do Europy B. Pakiety ratunkowe, nowe kredyty, gwarancje kredytowe, poręczenia, pożyczki, fundusze pomocowe i stabilizacyjne, bezzwrotna pomoc, euroobligacje, tzw. aktywna rola EBC w przezwyciężeniu kryzysu, czyli skupowanie śmieciowych obligacji i pompowanie setek miliardów euro wyczarowanych z powietrza w system bankowy oraz udzielanie kredytów przekazywanych w ramach systemu rozliczeń Target2 (wierzytelności Bundesbanku wobec banków centralnych w zagrożonych bankructwem krajach strefy euro sięgają już pół biliona euro) – to wszystko spada przede wszystkim na barki „zwykłych Niemców”. W ostatecznym rozrachunku to oni udzielają gwarancji swoimi oszczędnościami tak jak wcześniej musieli podżyrować boom kredytowy w Europie B. Elita niemiecka zdaje sobie sprawę, że grając oszczędnościami „zwykłych Niemców”, podejmuje ryzykowną grę – znany niemiecki publicysta ekonomiczny Wolfgang Münchau napisał2, że gdyby rzeczywiście Niemcy musieli transferować za granicę sporą część swojego PKB, to przy dobrej koniunkturze gospodarczej dojdzie w Niemczech tylko do buntu, a przy złej – do wojny domowej.
 
Niemcy bronią się przed wepchnięciem w rolę naczelnego płatnika i ratownika euro, chcą – co oczywiste – płacić jak najmniej, minimalizować koszty, jakoś kontrolować podział swoich własnych zasobów. Ponieważ wiedzą, że to oni będą musieli pokrywać długi innych, dlatego chcą za wszelką cenę przeforsować reżim oszczędnościowy w innych państwach strefy euro – temu ma służyć tzw. pakt fiskalny
 
Pewne jest jednak, że za jakiś czas nowe mechanizmy redystrybucji się wyczerpią. Systemowe błędy konstrukcyjne wspólnej waluty są nie do naprawienia, nasilające się walki wewnętrzne o podział środków finansowych, obiektywne trendy gospodarcze i tendencje odśrodkowe, niezależne od woli aktorów europejskich, mogą doprowadzić do dezintegracji strefy euro, a w konsekwencji podkopać fundamenty całego projektu Unii Europejskiej. Pamiętajmy wreszcie o globalnej dynamice procesów historycznych uruchomionej w rezultacie kryzysu, w jaki popadł cały, oparty na kredycie tworzonym z niczego i (fałszywym) papierowym pieniądzu, system „mienszewicki” w Europie i USA, którego częścią są Niemcy, Unia Europejska i strefa euro. W tej sytuacji nie aktywne, ofensywne, dążenie Niemców do opanowania systemu europejskiego, ale odwrotnie, upadek unii monetarnej i rozkład Unii Europejskiej otworzą przed nimi szanse zrealizowania nowych ambicji politycznych.
 
Bunt trybutariuszy
 
W tekście „Pełzający rozkład Europy”3 Niall Ferguson zinterpretował integrację europejską jako system reparacji wojennych nałożonych na Niemcy i stwierdził: „Odnoszę jednak wrażenie, że w międzyczasie Niemcy nie mają już ochoty płacić reparacji”. Wypada zgodzić się z tą interpretacją i dodać, że zarówno ukryta redystrybucja w ramach wspólnej polityki pieniężnej w strefie euro, jak i ta jawna, z którą mamy do czynienia dziś, i ta zapowiadana na następne lata, to także forma reparacji wojennych płaconych przez Niemcy „Europie”.
 
Jeśli jednak, jak przypuszcza Ferguson, Niemcy nie mają już ochoty płacić reparacji, to cały system europejski staje pod znakiem zapytania. Bez Niemiec, to znaczy bez zasobów niemieckich podlegających redystrybucji, podstawy egzystencji traci nie tylko wspólna waluta, lecz także Unia Europejska w swoim dotychczasowym kształcie.
 
W tym kontekście zarzuty wobec Niemiec, że „dążą do hegemonii”, choć ich propagandowy charakter jest oczywisty, kryją w sobie pewną realną treść polityczną. To racjonalne jądro polityczne jest następujące: Niemcy, którzy nie chcą płacić reparacji (kontrybucji), wypowiadają tym samym posłuszeństwo swoim protektorom i wybijają się na podmiotowość. Zwyciężeni muszą uiszczać trybut, bo taki jest los zwyciężonych. Kiedy odmawiają płacenia trybutu, to zwycięzcy interpretują to jako „atak”. Jest to całkowicie zgodne z logiką stosunków politycznych – niepłacenie trybutu może być przez trybutariusza widziane jako forma naturalnej samoobrony, ale ponieważ stanowi wyraz nieposłuszeństwa i inicjuje poprzez zrzucenie ciężaru kontrybucji przyrost siły, inni mają prawo interpretować to jako akcję ofensywną, pierwszy krok do osiągnięcia przewagi, a w końcu hegemonii.
 
Jeśli oczyścić diagnozy typu „Berlin dominuje nad Starym Kontynentem” z ich polemiczno-propagandowego szumu i zdefiniować obiektywnie zaistniały stan rzeczy, należałoby po prostu stwierdzić, że w procesie osłabienia lub wręcz rozpadu strefy euro, a w konsekwencji całego projektu Unii Europejskiej, polepsza się pozycja polityczna Niemiecw Europie. W procesie tym Niemcy, zwyciężone totalnie w 1945 roku i pokonane w latach 90., wyrywają się spod kurateli europejskich przyjaciół i mogą swobodniej definiować i realizować swoje narodowe interesy. Przypomnijmy słowa redaktora naczelnego „Le Figaro” o tym, że Maastricht jest tym samym co Wersal, tyle że bez wojny. Jeśli tak, to upadek systemu pomaastrichtowskiego, podobnie jak upadek systemu powersalskiego, pociągnie za sobą emancypację polityczną Niemiec, której zasadniczym przejawem będzie zaprzestanie płacenia trybutu, czyli finansowania integracji europejskiej i unijnego systemu redystrybucji i transferów. Ważnym świadectwem odzyskiwania przez Niemcy politycznej podmiotowości byłoby sprowadzenie do kraju 3400 ton niemieckiego złota przechowywanego przez przyjaciół w skarbcu nowojorskiego Fed-u, w Banque de France i Bank of England.
 
Nieoczekiwana zmiana miejsc
 
W komentarzu „Jak polską prawicę biją Niemcy” opublikowanym na łamach „Gazety Wyborczej”4 lewicowy publicysta Marek Beylin napisał, że według polskiej prawicy „pod zwodniczą maską wspólnej Europy kryje się ponura rzeczywistość: niemieckie dominium”. Tymczasem, zdaniem Beylina, rzecz ma się odwrotnie: „kto obawia się siły Niemiec w rozchybotanej Europie, powinien opowiadać się za ściślejszą integracją Unii”. Innymi słowy Beylin chce utrzymania wojennej kontrybucji płaconej przez Niemcy i ich kontroli politycznej przez Unię Europejską. Jak widać poglądy publicysty „Gazety Wyborczej” są identyczne z poglądami głoszonymi przez reprezentantów niemieckiego „obozu patriotyczno-niepodległościowego” oraz innych autorów, takich jak np. amerykański publicysta Paul Craig Roberts, który uważa, że „Unia Europejska od początku była spiskiem przeciwko Niemcom”5. Wbrew popularnemu mniemaniu najwięksi „euroentuzjaści” okazują się najbardziej „antyniemieccy”, ponieważ chcą utrzymać Niemcy w roli trybutariusza spętanego politycznie strukturami europejskimi, zaś najwięksi „eurosceptycy” – najbardziej „proniemieccy”, ponieważ pomagają im „wybić się na niepodległość” i „umocnić się w jestestwie swoim”.
 
Narodziny II Rzeszy
 
Jak wiadomo prognozowanie jest trudne, zwłaszcza kiedy dotyczy przyszłości, dlatego nie będziemy prognozować, a jedynie przepowiadać przyszłość Europy.
 
„Wyzwolone” z krępujących je więzów wspólnej waluty i struktur Unii Europejskiej –błędnego, opartego na fałszywych przesłankach ekonomicznych, politycznych i ideologicznych projektu jedności Europy – Niemcy, umocnione gospodarczo i finansowo dzięki zrzuceniu z ramion brzemienia reparacji, czyli transferów w ramach UE i strefy euro, po odzyskaniu suwerenności w dziedzinie polityki pieniężnej i powrocie Bundesbanku do rangi jednego z najpotężniejszych banków centralnych świata, utworzą nowy obszar gospodarczy, o dużym udziale w handlu światowym, z atrakcyjną dla inwestorów euromarką, która z pewnością stanie się ponownie jedną z kilku najważniejszych walut świata. Niemcy będą realnym twardym jądrem Europy, magnesem przyciągającym inne kraje i narody, skupiające się wokół starego punktu grawitacyjnego Europy leżącego w geopolitycznym centrum kontynentu. Będzie to ponowczesne „liberalne” wcielenie dawnego Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, czyli II Rzesza (Rzesze Bismarcka i Hitlera należałoby przeskoczyć w numeracji kolejnych Rzesz, ponieważ stanowiły prusko-nacjonalistyczne odchylenia od autentycznej tradycji ponadnarodowego, wielokulturowego cesarstwa). Jak sobie z nową Rzeszą poradzą europejscy przyjaciele Niemiec, tego nawet zawodowy jasnowidz przewidzieć nie zdoła.
 
Tomasz Gabiś (ur. 1955), publicysta, tłumacz, w latach 80. publikował na łamach wrocławskiej prasy podziemnej; w latach w latach 1986-1989 redaktor, a od 1990 do 2004 roku redaktor naczelny „Stańczyka”, w latach 90. publikował m.in. w piśmie „Nowe Państwo”, był jego stałym współpracownikiem w latach 2005-2008, autor książki „Gry imperialne”, stały współpracownik „Arcanów” i „Opcji na prawo”, prowadzi autorską stronę internetową (www.tomaszgabis.pl) oraz współredaguje portal Nowa Debata (www.nowadebata.pl). Mieszka we Wrocławiu.
 
 
 
 
1 „Germany is the ultimate victim of EMU”, 2 grudnia 2001.
2 „Gesellschaft mit unbeschränkter Haftung”, „Spiegel online”, 29 lutego 2012.
3 „Europas schleichende Auflösung”, „Spiegel online”, 7 listopada 2011.
4 27 listopada 2011.

5 „The Roads to War and Economic Collapse”, www.counterpunch.org, 24 listopada 2011. 

Brak głosów

Komentarze

... wdzięk, ale najważniejsza rzecz, w mojej opinii, została powiedziana tu mimochodem, w dwóch zdaniach.

To mianowicie, że Merkeli i jej kompanom, wąskiej "elicie", to się cholernie opłaca.

I to jest prawda. I to jest to istotne!

My tu cały czas kombinujemy w kategoriach państw narodowych, podczas gdy ten paradygmat z dnia na dzień (niestety, i niestety z Polską na pierwszej linii) odchodzi w cień historii.

Tworzą się nowe klasy panów, i tworzy się nowa rasa podludzi, proletów, czy jak to nazwać. Cały ten projekt - w pewnym sensie naprawdę "naukowy socjalizm"! - od zafascynowanego Darwinem Marksa polega na HODOWANIU UDOMOWIONEGO CZŁOWIEKA. od półtora wieku się rozwija, a nawet nabiera szwungu.

Chodzi o hodowanie, żeby to inaczej określić, ZADOWOLONEGO ZE SWEGO LOSU NIEWOLNIKA. Pozbawionego oczywiście wszelkich tam patriotyzmów, więzi rodzinnych, autentycznej religijności i niewygodnych dla władzy moralnych skrupułów.

Polska oczywiście jest i musi być dla nas ważna, ale koncentrowanie się na tych narodowych i państwowych aspektach, na tym akurat odcinku frontu tej kosmicznej walki, na którym jesteśmy akurat najsłabsi, wydaje mi się naiwne.

To takie coś, jak ci generałowie, co zawsze się przygotowują do poprzedniej wojny.

Jakie naprawdę znaczenie ma dla kogokolwiek to, czy szkopski burżuj będzie wymieniał samochód raz na dwa, czy raz na cztery lata? Jakie w końcu ma znaczenie to, czy będzie spędzał wakacje rok w rok na Majorce, czy też co drugi raz w Sopocie?

Nawet w przypadku POLSKIEGO burżuja są to sprawy bez istotnego znaczenia, a do dopiero obcego!

A cały czas nasza "intelektualna prawica" brenzluje się takimi właśnie kwestiami... Żałosne!

Pzdrwm
triarius
-----------------------------------------------------
http://triarius.pl - mój prywatny blogasek
http://tygrys.niepoprawni.pl - Tygrysie Forum Młodych Spenglerystów

Vote up!
2
Vote down!
0

Pzdrwm

triarius

-----------------------------------------------------

]]>http://bez-owijania.blogspot.com/]]> - mój prywatny blogasek

http://tygrys.niepoprawni.pl - Tygrysie Forum Młodych Spenglerystów

#250103