Bosak: Wymyślić Polskę w Europie na nowo cz.2

Obrazek użytkownika Rzeczy Wspólne
Kraj
Kryzys euro jako punkt zwrotny
 
Stworzenie strefy euro zaburzyło delikatną i bardzo umowną równowagę, która panowała w ramach jednolitego rynku europejskiego. Nie była to bynajmniej równowaga sił, czy potencjałów, bo UE od początku tworzyli zawodnicy bardzo różnej wagi. Była to równowaga reguł. Każdy korzystał ze wspólnej przestrzeni gospodarczej w ramach zasad definiowanych przez jeden centralny ośrodek. Oczywiście, elementem tej gry było wpływanie na tworzone zasady, było ich naginanie, czy nawet incydentalne łamanie, niemniej zasady pozostawały zasadami, a gra pozostawała grą.
 
W Polsce jako aksjomat przyjmuje się, że najważniejsze państwa starej UE są z efektów integracji europejskiej zadowolone i zrobią wszystko, aby ocalić ją w dotychczasowym kształcie. To infantylny pogląd. Niemcy nie mają ochoty dokładać do Unii i żałują utraty marki, która była fundamentem siły i niezależności ich gospodarki. Francuzi uważają, że tracą na wspólnym rynku, zbyt twardej walucie i zakazie stosowania protekcjonizmu. Brytyjczycy czują się samodzielni i w większości chętnie by rozluźnili więzy z Europą. Państwa, takie jak Włochy czy Hiszpania, też nie mają powodów do zachwytu – radziły sobie same nie najgorzej i aspirowały do współkierowania UE, a dziś traktowane są jako gracze drugiej kategorii i kandydaci do bankructwa.
 
Od czasu dużego rozszerzenia w 2004 roku Unia dryfowała w organizacyjnym impasie i w tej sytuacji zastał ją kryzys finansowy. Gdyby kryzys ten polegał wyłącznie na wejściu kilku państw w recesję, nie stanowiłoby to politycznego problemu. Uwidocznił on jednak fundamentalne, konstrukcyjne problemy strefy euro, których nie da się ani przeczekać, ani rozwiązać bez poważnej szkody dla członków. Zarówno silni, jak i słabi członkowie unii walutowej znaleźli się w pułapce. Są od siebie uzależnieni na wzór sytuacji opisanej przez tzw. dylemat więźnia. Zarówno dofinansowywanie Grecji podtrzymujące ją w stanie śmierci klinicznej, jak i próba zawężenia strefy euro, będą wiele kosztowały. Przed Unią stoi pytanie o to, kto ma te koszty ponieść.
 
Czas nacjonalizmu gospodarczego
 
Spory wokół podziału kosztów spowodowanych przez nieusuwalne – jak wszystko na to wskazuje – wady strefy euro ustawiają dyskusję o regulacjach wspólnego rynku w zupełnie nowej perspektywie. Unia monetarna postrzegana jest nie jako projekt wybranych państw członkowskich, ale jako ukoronowanie całej integracji europejskiej. Łamanie reguł gry na wspólnym rynku dla ratowania strefy może więc zostać zaakceptowane.
 
Pierwsze precedensy mamy już za sobą. Miały miejsce dofinansowania zagrożonych banków przez państwa członkowskie z pominięciem procedury uzyskiwania pozwolenia na pomoc publiczną. Europejski Bank Centralny, mimo traktatowych zakazów finansowania długu publicznego, podjął pośrednie interwencje na rynkach obligacji. Reguły egzekwowania dyscypliny budżetowej stosowane są uznaniowo – należąca do strefy euro Hiszpania nie jest karana, a wobec pozostających poza strefą Węgier zapowiadane są sankcje. Co więcej, nowe finansowe rezerwy mające przywrócić stabilność unii monetarnej tworzy się poza strukturami UE – Europejski Mechanizm Stabilności będzie nową organizacją międzynarodową.
 
Główny nurt opinii publicznej uznaje, że są to rozwiązania awaryjne, dzięki którym po rozwiązaniu kryzysowych problemów UE wróci na zwykłą ścieżkę gospodarczej współpracy. Rozumowanie to ma jednak przynajmniej dwa słabe punkty. Po pierwsze, niewiele jest przesłanek przekonujących, że zastosowane obecnie narzędzia1 rzeczywiście rozwiążą problemy strefy euro. Po drugie, najsilniejsze państwa UE, takie jak Francja, Niemcy czy Wielka Brytania, dość mają „dobroczynnego” podejścia do integracji europejskiej i zarządzanie Unią na poziomie międzyrządowym odpowiada im bardziej niż uprawianie miękkiego lobbingu w ramach Komisji Europejskiej. A ich społeczeństwa postawione przed wyborem pomiędzy zabezpieczeniem socjalnym a utrzymaniem spójności wspólnego rynku nie będą miały skrupułów, by popychać politycznych liderów do forsowania egoistycznych rozwiązań.
 
Relatywizacja reguł, czyli prawdziwy koniec Unii
Czas kryzysu finansowego to swoisty poligon doświadczalny, na którym możemy obserwować, jak wypracowane przez kilkadziesiąt lat reguły gry gospodarczej i politycznej są relatywizowane. W czasie gdy państwa naszego regionu zachłysnęły się obecnością w europejskiej wspólnocie, w krajach zachodnich dojrzewało zmęczenie. Kryzys pozwolił politykom i wyborcom zacząć to zmęczenie i zniecierpliwienie publicznie wyrażać.
 
UE nie stała się federacją i wydaje się, że już się nią nigdy nie stanie. Impet integracyjny zrodzony w wyniku II wojny światowej wyczerpał się, a struktury europejskie dotychczas nie wypracowały sobie żadnej czytelnej legitymacji, która umożliwiłaby im przejęcie inicjatywy w procesie federalizacji Europy. Wśród państw natomiast w tej sprawie już niemal na pewno konsensusu nie będzie, sceptycyzm wobec sensu rezygnowania z suwerenności jest bowiem zbyt powszechny.
 
Dziś proces polityczny wymyka się poza europejskie instytucje. Nie jest też tajemnicą, że są państwa chętne subsydiować swą gospodarkę w ramach jednolitego rynku, co byłoby możliwe, jeśli przepisy o pomocy publicznej stałyby się martwe, lub przy właściwej manipulacji prawem podatkowym. We Francji otwarcie dyskutuje się o stymulowaniu gospodarki dodatkowymi wydatkami i objęciu importowanych towarów specjalnym „socjalnym” podatkiem.
 
Moment, w którym regulacje wspólnego rynku zaczną być wykorzystywane przez silnych i bogatszych członków Unii przeciwko słabszym partnerom, będzie faktycznym końcem UE. W Polsce wiele osób ma wrażenie, że z taką sytuacją mamy do czynienia od dawna, co niezbyt odpowiada prawdzie. Dotychczas największe państwa starej Unii dominowały nad polską gospodarką głównie dzięki przewadze kapitałowej. Ich przewaga polegała na napływie inwestycji, na udziale w prywatyzacji, oczywiście również na wygranej konkurencji w wielu branżach ze słabymi czy niezrestrukturyzowanymi polskimi przedsiębiorstwami. To coś innego niż dominacja uzyskiwana poprzez bezpośrednią regulację rynku.
 
Oczywiście pokusa wykorzystania przychodzących z Brukseli przepisów do wzmocnienia pozycji tej czy innej branży właściwej dla któregoś z państw starej UE zawsze istniała i często na taki lobbing przymykano oko. Scenariusz, który jest prezentowany w tym tekście, to sytuacja bez porównania bardziej poważna. Aby unicestwić dotychczasową logikę gospodarczego funkcjonowania Unii Europejskiej, zredefiniowana będzie musiała zostać rola Trybunału Sprawiedliwości UE. Dotychczas był on hamulcem dla protekcjonistycznych działań państw europejskich. W nowej sytuacji będzie musiał albo autoryzować korekty polityki gospodarczej, albo uchylać się od orzekania na temat ich zgodności z prawem UE albo też zaprotestować... i zostać zlekceważonym.
 
Strategie na złe czasy
Jeśli ewolucja wewnętrznej sytuacji w Unii Europejskiej rzeczywiście przebiegałaby w takim niepożądanym przez Polskę kierunku, powstaje konieczność redefinicji polskiej strategii. Dotychczas Warszawa odgrywała kolejno role prymusa integracji, nieco krnąbrnego nowicjusza próbującego zamanifestować swą asertywność i pozbawionego własnych ambicji partnera „płynącego z głównym nurtem”. Niestety, dla nas główny nurt właśnie przestaje istnieć, projekt pogłębiania integracji stoi pod znakiem zapytania, a każdy z liczących się aktorów zaczął grać na siebie.
 
Rzeczywiście zły scenariusz dla Polski to taki, w którym Unia ze swoją dotychczasową wewnętrzną logiką konkurencyjnych reguł gry przestaje istnieć, ale pozostają instytucje, prawo wspólnotowe i niezmieniona polityczna retoryka. Wszystkie te elementy w rękach silnych graczy mogą stać się narzędziem politycznej opresji. Obecne doświadczenie zarządzania kryzysem pokazuje, że tandem francusko-niemiecki jest zdolny wykorzystywać instytucje UE dla polityki uzgadnianej bilateralnie na poziomie międzyrządowym. Skoro można pogodzić projekty Gazociągu Północnego i Gazociągu Południowego z traktatowym postulatem europejskiej solidarności energetycznej, to czy rewizja reguł wspólnego rynku naprawdę będzie kontrowersyjna?
 
Polska polityka musi być zatem – jeśli chodzi o wewnątrzunijne reguły gry – w przemyślany sposób asertywna. Dotychczas polski sprzeciw brzmiał głównie w sprawach politycznych i obyczajowych, podczas gdy rdzeniem Unii są mechanizmy gospodarcze. W sprawie regulacji dotyczących wspólnego rynku akceptowaliśmy wszystko bez zastrzeżeń, a gdy coś postanowiliśmy wynegocjować (np. zapisy Traktatu Lizbońskiego o solidarności energetycznej), to okazywało się, że są to postanowienia zbyt ogólne i przez to martwe.
 
Jednak żeby pozwolić sobie na asertywność, to trzeba być państwem niezależnym. Polska obecnie – w strategicznym ujęciu – państwem w pełni niezależnym nie jest. Jesteśmy ciągle uzależnieni od dostaw rosyjskiego gazu i dotychczasowa historia porażek projektów dywersyfikacyjnych nie buduje naszemu państwu poważnego wizerunku. Być może ukończenie gazoportu w Świnoujściu i rozpoczęcie eksploatacji gazu łupkowego zmieni ten stan rzeczy, ale na chwilę obecną fakty pozostają nieubłagane.
 
W relacjach wewnątrzunijnych niezależnie od tonu wystąpień polskich polityków postrzegani jesteśmy jako petent, ze względu na nasze oczekiwania związane ze środkami strukturalnymi. Możemy wprawdzie argumentować, że „nam się należy” i możemy udawać, że nie ma to związku z bieżącym kształtowaniem polityk organów UE, jednak to przez ten pryzmat jesteśmy w Brukseli postrzegani. Trudno wyobrazić sobie autentycznie asertywną postawę Polski na arenie europejskiej, podczas gdy w kraju każdą większą inwestycję staramy się realizować przy znacznym udziale środków wspólnotowych.
 
Krzysztof Bosak (ur. 1982), wicedyrektor Centrum Analiz Fundacji Republikańskiej, redaktor „Rzeczy Wspólnych”.
 
 
 

1 Sześciopak, Europejski Mechanizm Stabilności, Pakt Fiskalny, pakiety LTRO, forsowanie reform w państwach Południa. 

Brak głosów