Jacek, co się dzieje?!

Obrazek użytkownika rewident
Gospodarka

Tymi słowami unijny komisarz do spraw gospodarczych i walutowych Joaquin Almunia zwrócił się do polskiego ministra finansów. Emocjonalne pytanie dotyczyło poziomu deficytu sektora finansów publicznych w 2008 roku.

Rostowski dowiedział się o rzeczywistej wysokości tegoż deficytu w dniu, w którym GUS poinformował o nim Eurostat. Okazało się, że wynosi on 3,9% PKB, a nie 2,7%, jak utrzymywał rząd Donalda Tuska. Ta różnica to bagatela 15 miliardów złotych.

Almunia zakwestionował sposób liczenia deficytu przez Rostowskiego. Niższą, nieprawdziwa wartość otrzymano stosując metodę kasową, a nie memoriałową. Innymi słowy Rostowski policzył przepływy pieniężne, a nie wartość zaksięgowanych faktur i zobowiązań. To kompromitujący błąd, który w normalnych warunkach skutkowałby natychmiastową dymisją. Minister finansów pozostanie jednak na stanowisku, chroniony przez premiera, Platformę i stado medialnych klakierów. Oczywiście lobby bankowe nie może pozwolić sobie na utratę tak wpływowej persony.

Nie to jednak jest tutaj najważniejsze. Istotną rzeczą jest określenie rzeczywistego stanu finansów publicznych i perspektyw dla Polski. W tym celu należy sięgnąć do danych GUS. Na koniec 2008 roku polski produkt krajowy brutto wyniósł 1272 miliardy złotych, całkowite zadłużenie instytucji rządowych i samorządowych 598 miliardów, co daje nam całkowity deficyt na poziomie 47,1%. Załóżmy, że przez najbliższe 2 lata gospodarka Polski uniknie recesji i będzie rozwijać się w tempie bliskim zera. Jest to dość optymistyczne założenie, jednak realistyczne. Oznacza to, ze PKB wzrośnie zaledwie o wartość inflacji (załóżmy 3% rocznie) do poziomu 1349 miliardów złotych. Przypomnijmy sobie również, że konstytucja III RP wyklucza wzrost deficytu powyżej 60% PKB. Jeśli nasze założenia okażą się słuszne, całkowity deficyt finansów publicznych na koniec 2010 roku nie będzie mógł być wyższy niż 810 miliardów złotych. Oznacza to, że przez następne 2 lata możemy się zadłużyć maksymalnie na dodatkowe 212 miliardów złotych.

Ktoś powie, że to kwota astronomiczna. Pamiętajmy jednak, że nawet w warunkach prosperity, deficyt wzrastał o około 40 miliardów złotych rocznie. Wyjątkiem był tu tylko rok 2007, czyli koniec rządów Prawa i Sprawiedliwości, kiedy wartość rocznego deficytu wyniosła zaledwie 22 miliardy złotych (1,9% PKB), co przełożyło się na zmniejszenie relacji całkowitego zadłużenia do PKB. W zeszłym roku deficyt wzrósł o 50 miliardów złotych, w tym roku będzie to minimum 75, a w przyszłym 100 miliardów złotych. Oznacza to, że od progu 60% dzieli nas jakieś 35-40 miliardów złotych. Warto też uświadomić sobie, że osiągnięcie konstytucyjnego progu wymusi likwidację całego rocznego deficytu sektora finansów publicznych (całkowite zadłużenie nie może wzrosnąć), a więc radykalne cięcia płac budżetówki, rent, emerytur, zatrzymanie inwestycji, upadek służby zdrowia i szkolnictwa. Efektem tego będzie oczywiście gwałtowny spadek PKB, głęboka recesja i wejście na równię pochyłą podobną do tej, na której dziś znajduje się Łotwa.

W warunkach polskich takie ograniczenie deficytu będzie bardzo trudne, bo będzie zależało od błyskawicznej „centralizacji” długu i pozbawienia samorządów i funduszy celowych możliwości zadłużania. Aktualnie minister Rostowski działa dokładnie w przeciwną stronę, zachowują relatywnie niski deficyt budżetu na poziomie około 30 miliardów złotych (realnie 40 miliardów) i przesuwając dług do agencji i funduszy rządowych takich jak fundusz drogowy (10 miliardów) czy Fundusz Ubezpieczeń Społecznych (5-7 miliardów).

Zdezorientowane społeczeństwo karmione jest ponadto propagandowymi sloganami, które skutecznie zaciemniają rzeczywisty obraz sytuacji. W czasie ostatniej debaty nad odwołaniem ministra finansów, premier Donald Tusk porównywał polski deficyt budżetowy do „astronomicznych” deficytów państwa takich jak USA, Wielka Brytania czy Niemcy. Manipulacja danymi, którą wykonał premier była wielowymiarowa. Po pierwsze Tusk porównywał jabłka z gruszkami, czyli deficyt budżetowy Polski z deficytem finansów publicznych innych krajów. Po drugie premier podał czyste kwoty, bez uwzględnienia relacji zadłużenia do produktu krajowego brutto. Jest jasne, że Niemcy zawsze będą kilkukrotnie bardziej zadłużone niż Polska, jednak wielkość ich gospodarki całkowicie zabezpiecza spłatę odsetek od tego długu. Po trzecie - i to jest najważniejsze – lider PO całkowicie zignorował podział poszczególnych państw między kategorie ryzyka kredytowego.

Jeśli spojrzymy na tabele wartości zadłużenia krajów europejskich uderzą nas wysokie wartości w rubrykach odnoszących się do takich państw jak Belgia, Włochy, Niemcy czy Austria. W 2008 roku zadłużenie Belgii w relacji do PKB wyniosło 89,6% PKB, w Austrii – 62,5%, w Niemczech – 65,9%, a we Włoszech – 105,8%! Jakoś nikt nie mówi o bankrutujących Włoszech, czy koszmarnie zadłużonej Belgii. W Europie „bankrutem” są Węgry, gdzie całkowite zadłużenie państwa wynosi 73%. Dlaczego tak się dzieje? Po prostu kraje naszego regionu są zaliczone do grupy „rynków wschodzących” i inwestorzy podchodzą do nich ze znacznie większą ostrożnością. Węgry były traktowane jak bankrut już 2 lata temu kiedy ich zadłużenie wynosiło około 65% PKB. Oznacza to, że jeśli nawet jakimś cudem nie osiągniemy progu 60% zadłużenia, będziemy potraktowani jak kraj, który jest bardzo bliski niewypłacalności, ze wszystkimi tego konsekwencjami dla budżetu i społeczeństwa.

Jeśli spojrzymy teraz na wartości rocznego przyrostu zadłużenia (deficyt finansów publicznych) zauważymy, że Polska, w swojej kategorii, a więc krajów Europy Środkowej jest w najgorszej sytuacji. No, może z wyjątkiem Łotwy, która posłuchała rad liberalnych ekonomistów (a la Leszek Balcerowicz) i związała swoją walutę z euro. Okazuje się, polski deficyt w 2008 roku na poziomie 3,9%, jest większy niż deficyt czeski (1,5% PKB), estoński (3%), słowacki (2,2%) i… węgierski (3,4%). Co ciekawe deficyt zbankrutowanej Łotwy wynosi 4% i jest tylko o 0,1% wyższy od naszego

Tak więc, Donald Tusk, twierdząc, że Polska jest w lepszej sytuacji niż Niemcy czy Wielka Brytania, kłamie i to kłamie w sposób bezczelny. Polska jest tak naprawdę w fatalnej sytuacji finansowej i żadne zaklęcia, ani PR tego stanu nie zmienią.

Kolejną bajką opowiadaną wyborcom są rzekomo świetne wskaźniki wzrostu PKB. Zdaniem Donalda Tuska i jego ministrów jesteśmy europejskim championem, bo nasza gospodarka się nie kurczy, a w Europie Zachodniej mamy recesję. Jest faktem, że jesteśmy w lepszej sytuacji niż ofiary waluty euro takie jak Litwa, Łotwa i Słowacja oraz zdewastowane przez rządy socjalistów Węgry (notabene socjaliści pełnią na Węgrzech rolę identyczną do roli PO w Polsce – establishment poparł ich, aby odsunąć od władzy prawicę), jednak nasz poziom wzrostu jest dużo niższy niż tempo rozwoju Chin czy Indii. To zjawisko można łatwo wytłumaczyć. W kryzysie inwestorzy poszukują najtańszych źródeł produktów i najtańszej siły roboczej. Pod tym względem Polska jest bardziej konkurencyjna niż Francja czy Włochy, jednak mniej atrakcyjna niż kraje Trzeciego Świata, gdzie ludzie żyją w brudnych slumsach i pracują za miskę ryżu. Niedawno okazało się, że PKB Egiptu wzrośnie w 2009 roku o 13%. Czy z tego powodu mamy wzorować się na tym kraju. Przecież to oczywisty absurd.

Pozostaje otwarte pytanie – kto za to wszystko zapłaci. Największe koszty rozkładu polskich finansów poniosą najbiedniejsi i tak zwana sfera budżetowa. Dlatego też moment ogłoszenia prawdy będzie odsuwany w czasie. Zapewne do wyborów prezydenckich. Jednak plany Donalda Tuska mogą pokrzyżować agencje rangowe i inwestorzy, którzy zażądają cięć w wydatkach budżetowych już na początku 2010 roku. Poza tym zadłużenie może narastać w tempie lawinowym i przekroczyć progi ostrożnościowe już za pół roku. Rząd oczywiście będzie reagował na te dramatyczne dane kolejną porcją PR i zwykłą szamotaniną. Podwyższanie podatków czy cięcia wydatków nic tutaj nie pomogą. Konieczne są zmiany strukturalne, radykalne ograniczenie biurokracji, odsunięcie od władzy skorumpowanych ludzi, likwidacja grup interesów żerujących na budżecie i jego agendach. Niestety, ten rząd nie potrafi i nie chce tego robić. Dlatego Polska jest dziś właściwie w sytuacji bez wyjścia.

http://www.stat.gov.pl/gus/5840_1377_PLK_HTML.htm

http://epp.eurostat.ec.europa.eu/portal/page/portal/government_finance_statistics/data/main_tables - plik „General government deficit and surplus” oraz “general government debt”

Brak głosów

Komentarze

możnaby dodać, że spadek od 6% do zera = spadek od zera do minus 6%, a nawet ten pierwszy jest większy bo dotyczy większych wartości bezwzględnych. posługiwanie się tylko argumentem braku recesji zaciemnia faktyczny obraz.

Vote up!
0
Vote down!
0
#24397

Polska gospodarka znajduje się nad przepaścią, tylko tefałen i "fachowcy od ekonomii i gospodarki" nic w tym fachowym przekozierze dla debili nie wiedzą.
To oszustwo w stylu Madoffa.

Ten supernowoczesny rząd, zwany rządem "miłości" planując nierealistyczny budżet doprowadził do powstania katastrofalnego deficytu.
  Na korektę w finansach jest za późno, titanic wpadł na górę lodową i tonie.  A orkiestra gra przygrywając ogłupiałym lemingom.

 W samorządach i instytucjach państwowych już brakuje pieniędzy na wszystko, wkrótce nie będzie pieniędzy na policję, wojsko, szpitale i kolejarzy.

Ale PO co w Polsce armia, policja, kolej czy inne tam urzędy.  Przecież jesteśmy w unii i NATO, no i nie rządzą już ci okropni Kaczyńscy.  To oni są wszystkiemu winni. 

Pozdrawiam.

Vote up!
0
Vote down!
0

Pozdrawiam
**********
Niepoprawni: "pro publico bono".

#24406

Wkrótce okaze się, że:

1) Wszystkiemu winny jest Kaczyński, który nie przygotował Polski na kryzys;

2) Gdyby nie propaganda sukcesu Rostowskiego, to kryzys dosięgnąłby nas wczesniej i byłby o wiele gorszy;

3) Prezes GUS-u to szkodnik, który uprawia czarnowidztwo i trzeba go zmienić na odpowiedniejszego "fachowca".

pozdrowienia

Gadający Grzyb

Vote up!
0
Vote down!
0

pozdrowienia

Gadający Grzyb

#24409