Zulus Czaka na bosaka fajny gość - czyli o kopaniu rowów i tomahawkach

Obrazek użytkownika szczurbiurowy
Kraj

Rybitzky pisze: zgody między nami nie będzie.  Pyzol - dzień świety święcić, nie zatruwać nienawiścią. Kiedyś jeszcze, dawno temu, w okolicach 10 Kwietnia, ktoś na S24 napisał, że my Polacy jesteśmy narodem za łagodnym. Że inne nacje dlatego osiągnęły sukces cywilizacyjny, że przeszły  przez oczyszczającą wojnę domową, co pozwoliło wygranej stronie, po zwycięstwie, skupić wszystkie siły na budowie porządnego, silnego państwa. A my, Polacy - z tym naszym odwiecznym “kochajmy się!”, nawet w chwilach ciężkich konfliktów nigdy spraw nie doprowadzamy do końca i przez to właśnie sprawy buksują w miejscu, nie jesteśmy w stanie zbudować poważnego państwa - jak pisał ten ktoś, którego nicka niestety nie zapamiętałem. Nie wiem na ile teza ta jest prawdziwa - możnaby się zastanawiać, czy rozmaite wydarzenia z czasów I Rzeczypospolitej, rokosz Zebrzydowskiego albo wojna kokosza nie były wojnami domowymi o poważnym wymiarze - lecz zostawmy to. Ważniejsze dla mnie jest to pytanie, które pojawiło się na S24, pytanie o hipokryzję podczas życzeń światecznych dla wrogów politycznych, o dzielenie się opłatkiem z aborcjonistką to - nolens volens - pytanie o nasze chrześcijaństwo w kontekście sporu politycznego który mamy obecnie w Polsce. Bo przecież to Rybitzky’ego “Zgody między nami nie będzie” oznacza, że wyklucza się porozumienie z adwersarzem. Że nie ma punktów stycznych - po prostu. Że wygrana może być jedna strona - “My” albo “Oni”.

Odczuwamy głębokość sporu politycznego, odczuwamy jego wielowymiarowość - w zasadzie, po Smoleńsku, po tym co się wydarzyło w kwestii śledztwa, potem krzyża, a ostatnio w sprawach związanych z suwerennością - po jednej stronie barykady przedzielającej Polskę mamy “obóz niepodległościowy”, a po drugiej “realistów” - jak siebie nazywają obie strony.

Zanim Biali pojawili się w Afryce albo na kontynencie pólnocnoamerykańskim wojny pomiędzy tubylcami bardziej przypominały zawody sportowe niż krwawe zmagania. Większym tytułem do chwały było klepnięcie przeciwnika gołą dłonią, niż zabicie go. Wynikało to z prostej kalkulacji energetycznej, oczywiście nieświadomej, wynikajacej z doświadczenia pokoleń - odkarmienie dziecka i doprowadzenie go do dorosłości było dla plemienia wydatkiem energii tak dużym, że nie stać było plemion na niskim stopniu rozwoju martnotrawienia tej energi poprzez wybijanie sobie wzajemne ludzi. W Afryce zmienił to dopiero król Zulusów - Czaka, który potrafił sformować wielka armię i podbił sąsiednie plemiona, eksterminując całe wioski i zagroził też brytyjskiej kolonii na południu Afryki w Kraju Przylądkowym. W Ameryce Północnej z kolei, niektóre plemiona, do tej pory nie prowadzące krwawych wojen, stały się “krwiożercze” pod wpływem zetknięcia z Białymi, jak na przykład Indianie Dakota, których Europejczycy nazywją Sioux. Było to zetknięcie się poważnych ludzi, prowadzących poważne interesy, z ludźmi, którzy zrozumieli, że jeśli ci poważni ludzie mają w ogóle liczyć się z nimi - to należy przejąć ich metody i dostosować się do reguł gry, tak, aby móc stawić opór. Zarówno w Afryce jak i u Indian Dakota był to przełom kulturowy - dobry czy zły to już inna sprawa. Ja to interpretuję własnie tak - to co było do tej pory raczej zabawą, wynikajacą z oszczędności energetycznych, po zetknieciu się z naprawdę poważnymi ludźmi stało sie wojną “naprawdę”.

To co mamy teraz w Polsce, jak już kilkukrotnie pisałem na tym blogu, to kraj w którym mieszkają ludzie z nieprzepracowaną, nawarstwioną traumą, która powoduje, że determinantą decyzji i działań, nie tylko w sferze politycznej, jest lęk. Straszliwe straty wojenne, Powstanie Warszawskie, eksterminacja powojennego podziemia przez najeźdźców ze wschodu, krwawo stłumione bunty 1956, 1970 i 1981 roku - te doświadczenia dają wzmocnienie temu, naturalnemu dla narodu, postawionemu w swoim czasie na krawędzi egzystencji, “oszczędzaniu substancji” czyli cofaniu sie przed doprowadzeniem do ostatecznej konfrontacji, takiej do jakiej dochodziło w innych państwach. Wdrukowało się w świadomość Polaków przekonanie, że konfrontacja zawsze będzie  prowadziła do klęski, ponieważ naprzeciw stoją  uzbrojeni siepacze, a  “My” będziemy zawsze słabsi od “Nich”, dlatego należy konforntacji unikać. I że tak naprawdę spór prowadzi do nieodwracalnych szkód.

Badania socjologiczne pokazują, że Polacy chcieliby, żeby w polityce nie było sporów, “żeby politycy nie kłócili się”. Jest to oczywiście sprzeczne z duchem demokracji, gdzie spór jest nieodłączną cześcią procesu politycznego. To, że Polacy nie chcą sporów w polityce - wynika właśnie z tego co napisałem wcześniej - nieprzepracowanej traumy, “oszczędzania substancji”, poczucia niższości w konfrontacji z przeciwnikiem.

“Ludzie poważni”, a za takich uważam tych, którzy mają sprecyzowane cele polityczne oraz wiedzą w jaki sposób chcą je osiągnąć (tak jak Anglicy w konfrontacji z Zulusami czy Amerykanie z Indianami Dakota) wiedzą jak wykorzystać słabości przeciwnika, tak aby minimalnym kosztem osiągnąć swoje cele. I wbrew temu co na S24 można przeczytać u Kolegów blogerów, ci którzy obecnie rządzą Polską to są właśnie ludzie, którzy wiedzą CO i JAK chcą osiągnąć. To są bardzo poważni ludzie. I nazywanie ich piłkarzykami nie tylko fałszuje rzeczywistość, ale osłabia napięcie uwagi jaką powini skupiać na nich ich przeciwnicy, chcący przeciwtawić się tym poważnym ludziom.

To, że “proces transformacji”, który przechodzimy w Polsce od lat prawie trzydziestu tak przebiega, że naród jest przedmiotem działań, a nie podmiotem, wzbudza oczywiście frustrację u tych, którzy dostrzegają sytuację, rozumieją co się dzieje. I stąd, wydaje mi się, pojawiają się propozycje “usztywnienia” czy też pogłębienia rowów, którymi poprzedzielany jest naród. Stąd to Rymkiewiczowskie “to się już nie poskleja”, stąd Rybitzky’ego “zgody nie będzie”, stąd nazywanie przez Solidarnych 2010 działań ekipy Tuska zdradą, bez ogródek. To jest tak jak w tych Górach Czarnych, gdy Dakoci stanęli wobec białych przybyszów i zorientowali się, że zabawa się skończyła. Że mają do czynienia z ludźmi poważnymi. Że unikanie konfrontacji, “oszczędzanie substancji” prowadzi do zguby, szybkiej i pewnej. Równocześnie dla znacznej części współczesnych Polaków wydarzenia po 10 Kwietnia są  przeżyciem pokoleniowym (jak powiedział to Wojciech Wencel w filmie “Przebudzenie”), co jest podobne do tego czym były wydarzenia przełomu lat siedemdziesiątych (wizyta Papieża, Solidarność i stan wojenny) dla pokolenia do którego należy piszący te słowa.

Tak więc nie będzie uspokojenia. Z jednej strony pokłady lęku, wzmacnianego przez zbliżający sie kryzys, a z drugiej - duża w skali społecznej grupa,  coraz bardziej zdająca sobie sprawę z tego z KIM ma do czynienia. Nieunikniona wobec tego jest radykalizacja nastrojów i działań, w miarę jak kryzys będzie wchodzić do Polski i w miarę, gdy będą pojawiać się w obiegu coraz nowsze szczegóły dotyczące śledztwa smoleńskiego - tak jak ostatnio nagrania Klichów.

Radykalizacja wymaga jasnego rozgraniczenia, pokazania podziału, wskazania gdzie kto jest, aby wiadomo było kto jest wrogiem - i żeby było jasne - to wskazanie podziału bedzie następować z obu stron politycznego sporu. Obie strony będą się coraz bardziej radykalizować. “Patrioci” i “Realiści” wejdą w zwarcie, które początkowo werbalne, może przerodzić się w bardzo konkretne działania. A ponieważ jedna ze stron sporu ma zdecydowaną przewagę instytucjonalną, wynik tego starcia wydaje się być z góry przesądzony.

W ten sposób zrealizuje się wspominany w filmie Joanny Lichockiej scenariusz budowania “Polskiego Państwa Podziemnego”, co w wymiarze narodowym, patrząc długofalowo na przyszłośc narodu jest perpektywą katastrofalną - naród, którego znacząca cześć odmawia uznania oficjalnych struktur państwowych i neguje legalność władz, nie może rozwijać się w sposób dający szansę na sukces w konkurencji z innymi krajami startującymi w tym samym wyścigu.

Ten konfrontacyjny obraz Polski pokazuje, że radykalizacja z prowadzi do strat, które mogą byc nie do odrobienia. Z jednej strony nieumiarkowanie władzy, z drugiej - negowanie jej prawomocności da w konsekwencji chaos, tak podobny do tego co mieliśmy w drugiej połowie wieku XVIII (i wiele razy tę analogię przywoływano). Sytuacja jest nawet bardziej podobna niż się to potocznie wydaje, ponieważ współczesny “obóz patriotyczny” bardzo przypomina to, czym była Konfederacja Barska, z jej sporami, wybujałymi ambicjami poszczególnych przywódców, ogólną niezbornością i - przy patriotyzmie - brakiem myślenia całościowego na temat polityki. Podobieństwo także jest w tym, że, tak jak ówcześnie, tak i dzisiaj następuje radykalizacja. Wtedy - zawiązanie konfederacji, mającej na celu utrzymanie swobód, w kontrze do “obozu królewskiego”, który chciał “modernizować kraj” bez względu na opór “warchołów”. Coś to przypomina, nieprawdaż?

Radykalizacja, wynikająca z tego, że jedni zdali sobie sprawę, że to nie “piłkarzyki” , a drudzy, że przeciwnik uniemożliwia, a przynajmniej bardzo spowalnia osiągnięcie zdefiniowanych celów i realizację żywotnych interesów - ta radykalizacja będzie się pogłębiać.

Jednak analogie historyczne mają swoją nośność i dobrze brzmią, ale nie do końca są adekwatne.

W osiemnastym wieku przy nierównowadze sił jeden czynnik był stały - rosnąca stale potęga Rosji i Prus. Konferderacja Barska musiała przegrać, bo czynniki zewnętrzne stale rosły w siłę.

Indianie Dakota musieli przegrać, bo Białych przybywało.

Energii do przewalczenia przeciwników było za mało.

Spójrzmy na dzisiejszą Polskę. Te czynniki, o które opierają swoje kalkulacje polityczne rządzący dziś “ludzie poważni”, to z jednej strony silna Unia Europejska z Niemcami jako czynnikiem przewodnim oraz stabilne, “przewidywalne” stosunki z Rosją. Czy możemy tu zobaczyć analogię historyczną? Czy oba filary, o które opiera się dzisiejszy “obóz królewski” mają w sobie ten nieustajacy wzrost potęgi, jaki miały Rosja i Prusy, albo wobec którego stanęli Dakoci?

Otóż nie. Kryzys euro, o którym ekonomiści mówią, że doprowadzi do powrotu do walut narodowych musi spowodować nie tylko grożący rozpadem kryzys Unii, ale przede wszystkim - odbije się na Niemcach, głównie w wymiarze finansowym. Pisał o tym obrazowo u siebie Tomasz Urbaś. Równocześnie w Rosji dzieje się coś spektakularnego, co nie miało do tej pory miejsca od czasów rewolucji lutowej w 1917 roku. Te masowe demonstracje, które ostatnio obserwujemy mogą być wstępem do nowej “kolorowej rewolucji”, którą Aleksander Dugin nazywa “rewolucją błotną”, co ma podwójne znaczenie - ze względu na miejsce pierwszej demonstracji, ale i ze względu na Dugina prognozy dotyczące rozwoju sytuacji. A są te prognozy dla Rosji ponure. Reżim Putina, według Dugina, nie ma w zasadzie dobrego wyjścia - bez względu na to, czy ugnie się przed żądaniami demonstrantów czy nie, Rosję czeka rozkawałkowanie, wojna domowa i inne tym podobne wydarzenia.

Tak więc sytuacja jest skrajnie różna od tej z XVIII wieku. Zamiast dwóch kooperujacych rosnących potęg - dwa ledwie robiące bokami molochy na krawędzi wydarzeń katastrofalnych. W tej sytuacji “ludzie poważni” muszą sobie zdawać sprawę, że obsunięcie się Polski w radykalizm staje się dla nich skrajnie nieopłacalne, ponieważ pomiędzy wykopanymi rowami można oczywiście żyć, a nawet sprawować władzę, ale bardzo niewygodnie się ucieka. Tak więc, o ile oczywiście decyzje podejmowane są w oparciu o racjonalne przesłanki, “ludzie poważni” będą starać się tonizowac nastroje, tak aby radykalizacja nie nastąpiła.

Problem w tym, że Dakoci na wojennej ścieżce już są zradykalizowani i wymachują tomahawkami...

 
 
Brak głosów

Komentarze

Ciekawa, choć kontrowersyjna analiza. Odniosę się tylko do analogii historycznych: Otóż Zulus Czaka był  pierwszym chyba, nowożytnym ludobójcą afrykańskim. Jego imerialna polityka kosztowała życie od pół do dwóch milionów Afrykańczyków, natomiast wojny z Anglikami Zulusi rozpoczęli dopiero po śmierci Czaki. Czy Indianie północnoamerykańscy byli aż takimi pacyfistami, zanim spotkali białych? Śmiem wątpić. Czyżbyś ulegał oświeceniowej mitologii "łagodnego dzikusa"?

Pozdrawiam.

Vote up!
0
Vote down!
0
#209879

Należy oddzielić według mnie aktualnie "rządzących", którzy są tymi "piłkarzykami" od faktycznego centrum decyzyjnego, które składa się z "ludzi poważnych".

Najśmieszniejsze w tym całym interesie jest to, że gdyby ci wszyscy rządzący - ci, którzy wiedzą czego chcą, rządzili w sposób poprawny, nawet nie wspaniały, a właśnie tylko poprawny, to i nam by się żyło co najmniej dobrze (dobrze w rozumieniu zachodnioeuropejskim), a oni też by biedy nie cierpieli. W dodatku nie musieli by się martwić o to, że ktoś by ich chciał rozliczać - nic takiego by nie miało miejsca.
Ponieważ są w sumie hołotą, która wylazła z czworaków, to tylko patrzą gdzie by tu coś skręcić, zachachmęcić, podpieprzyć, ustawić przetarg, itd., itp.
No i jest to co jest, a ilość ludzi wnerwionych i coraz bardziej zdesperowanych wzrasta.

Venenosi bufones pellem non mutant
Andrzej.A

Vote up!
0
Vote down!
0

Venenosi bufones pellem non mutant Andrzej.A

#209898