Dostawy obowiązkowe rujnują naukę w Polsce

Obrazek użytkownika Józef Wieczorek
Kraj

Kończy się okres zbierania płodów rolnych, mamy za sobą radosne dożynki. Są radosne nawet wtedy, kiedy płody rolne niezbyt obfite, bo już rolnicy nie są obligowani do dostaw obowiązkowych.

Nie wszyscy pamiętają, że w PRL chłopi byli zobowiązani do sprzedawania państwu po mocno zaniżonych cenach płodów rolnych. Rzecz jasna, te restrykcje spotykały się z odmowami, buntami, bo zrealizowanie takich dostaw prowadziło do ubożenia rolników. Władze prowadziły rozmowy ostrzegawcze, niepokornych represjonowano. Ale nawet osoby partyjne uchylały się od tego obowiązku rujnującego rolników.

W końcu ustawą z 26 października 1971 roku dostawy obowiązkowe uchylono, ratując tym rolnictwo.

Inaczej jest w domenie akademickiej, gdzie akademicy nie byli zobowiązywani prawem do dostaw obowiązkowych swoich płodów intelektualnych, które winny powstawać w ramach ich działalności.

Niemniej w praktyce życia akademickiego taki proceder, raczej obyczajowy, jak istniał, tak nadal istnieje. I to w ciągu całego roku akademickiego, choć szczególnie na jego koniec, kiedy trzeba się rozliczać z całorocznej działalności. Chodzi o dostawy nie tyle na rzecz państwa, ile na rzecz feudałów akademickich, ze strony tych stojących niżej w hierarchii.

Działalność placówek akademickich pokrywana jest w znacznej części z budżetu państwa i czymś się trzeba wykazać dla rozliczenia z dotacji. Groźbą usunięcia z placówki wymusza się dostawę płodów intelektualnych dla panujących w nauce.

Także w ciągu roku trzeba dopisywać do swoich publikacji feudała, nie zawsze mającego wystarczająco dużo czasu i intelektu, aby coś naukowego wytworzyć. Oporni mogli usłyszeć: „Pańska wiedza nie jest pańską wiedzą, jest wiedzą PAN-u”.

Taki system feudalny istniał jeszcze w latach 90. i nie został zlikwidowany. Dostawy obowiązkowe płodów intelektualnych rujnują naukę w Polsce i powodują emigrację najaktywniejszych za granicę lub na emigrację wewnętrzną, do domen pozaakademickich.

Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (6 głosów)

Komentarze

"W końcu ustawą z 26 października 1971 roku dostawy obowiązkowe uchylono, ratując tym rolnictwo." Prawdę mówiąc zapomniałem. Dzięki za przypomnienie. A może by tak kto, np. jaki minister uczcił 50 - lecie (to "okrągła" przecież rocznica) i zniósł ten obowiązek i w nauce? Jedna z dyskutantek na tym portalu przywołała przykład eksperta rządowego od COVID-19 (nie zrozumiałem czy rządowego czy telewizyjnego), który w takie "dostawy" się uwikłał. Szczegóły opisano w Forum Akademickim (Wroński, jak zwykle). No i jak tu rozmawiać o pandemii? Jakby to (ten obowiązek znaczi't sia) zniesli problem by nie istniał. Termometry kiedyś też tłukli.

Vote up!
2
Vote down!
0
#1630978

Chlop w Polsce Ludowej chociaz psioczyl, ale odstawial prawdziwego prosiaka

czy prawdziwy kwintal zboza, podczas gdy taki naukowiec moze odstawiac podrobke,

kopie, plagiat i jeszcze cos tam wiecej. Dlatego jest to o wiele grozniejsze niz dostawy

obowiazkowe rolnicze. Mysle ze problem polega na tym ze polska nauka pelna jest

falszywych naukowcow. Oni nie sa naukowcami z powolania. Prawdopodobnie pomylili

sie ze swoim powolaniem. Najprawdopodobniej sa nieszczesliwi w swojej pracy i nie

ma kto im powiedziec tego co kiedys pewien profesor powiedzial nieudanemu asystentowi:

"panie Xinski, jest tyle piektnych zawodow jak szewcy, krawcy, dlaczego pan sie uwzial zeby byc naukowcem"? Co prawda szewcow i krawcow dzisiaj nie potrzeba, bo tenisowek nikt nie zeluje,

a garnitury przychodza gotowe z azjatyckich szwalni, mimo to pare innych zawodow ciagle zostalo.

Pozdrawiam

Vote up!
1
Vote down!
0

JanStefanski

#1631008

Od kilku dziesięcioleci obserwujemy w świecie akademickim przechodzenie jakości w ilość. Począwszy od szkół średnich, w których produkuje się absolwentów, którzy po zdaniu tej byle jakiej matury trafiają na uczelnie. A te produkują licencjatów, a potem magistrów i doktorów w tempie oszałamiającym. Wszystko zgodnie z wymogami demokracji i tolerancji. Nie wolno przecież uczniom i studentom mniej wydolnym intelektualnie ograniczać prawa do świadectwa maturalnego, a potem błyszczenia tytułem magistra czy stopniem doktora. Temu zaszczytnemu celowi służą liczne mechanizmy, które to umożliwiają, a skutecznie ograniczają aktywa zbyt surowych nauczycieli szkolnych i akademickich.

 Najpierw troskliwi i przezorni rodzice załatwiają stosowne kwity w poradni pedagogicznej o dysfunkcjach ich pociechy, a to o dysortografii, dyskalkulii, dyskartografii, fobii szkolnej etc. Zdobycie stosownych zaświadczeń jest proste jak drut, a pracownice poradni w trosce o swoje etaty chętnie je wydają. Po np. półgodzinnej rozmowie z nieszczęśnikiem (rzeczywistym bądź rzekomym) i nauczyciel ma obowiązek się do takiego orzeczenia dostosować. To nie uczeń ma się dostosować do szkoły, tylko szkoła do ucznia. Pajdokracja kwitnie czyli tzw. demokracja dziecięca. Szkoła nie podejmuje się skutecznych zadań wychowawczych, skoro nie ma na to przyzwolenia dzieci (i ich niektórych rodziców).

Na uczelni jak za dobrych stalinowskich czasów rozwija się czujne kontrolowanie przez czujki studenckie wykładowców i prowadzących ćwiczenia, czy aby nie mówią czego, co by zdradzało ich zoologiczną niepoprawność polityczną. A jeśli to zauważą, biegną do władz wydziału czy uczelni, a już Jego Magnificencja czy też Pan Dziekan, który powinność służby swej rozumie, stawia na baczność takiego nieociosanego, półdzikiego wykładowcę. Studenci mogą też powiedzieć, że wykłady są nudne i to zalicza się do oceny pracownika nauki. Studentki (a i studenci też) mogą czynić też innej natury zarzuty, przed którymi bronić się trudno, bo jak udowodnić, że nie jest się wielbłądem.

Rozrastają się do olbrzymich rozmiarów studia "równościowe", "antydyskryminacyjne", co owocuje postulatami wyrzucenia kanonu lektur "W pustyni i w puszczy" Sienkiewicza, "Lalki" Prusa czy "Przedwiośnia" Żeromskiego. Może owe uczelniane "autorytety" odkurzą powieść Nikołaja Ostrowskiego p.t. "Jak hartowała się stal", w której bohaterem jest dzielny donosiciel na własnych rodziców, niejaki Pawłusza Korczagin. Młodzież będzie miała wzór. No i powstaną nowe, ciekawe o tym prace magisterskie, dysertacje doktorskie, a może - z szerszym kontekstem - habilitacje.

Nauka polska wlecze się w ogonie, bo nie ma pieniędzy na sensowne badania, są za to granty na studia o wielości płci, studia "kolonialne" (w Polsce też) i inne tego rodzaju. Jak dołożymy do tego wszelkiej maści uczelnie kształcące specjalistów gotowania na gazie i robienia na drutach, to ten obraz może komuś ważnemu uzmysłowi, co należałoby robić. Ale zrobić coś wbrew własnemu środowisku jest ciężko, bo narusza się tysiące synekur, choćby te wszystkie profesury obowiązkowe na quasi-uczelniach, które pojawiającym się na nich rzeczywistym uczonym dają spore dochody.

Podniesienie poprzeczki i np. wprowadzenie egzaminów wstępnych dla kandydatów na uczelnie będzie miało dla kadry uczelnianej niemiły skutek w postaci zmniejszonej  liczby studentów, a co za tym idzie, mniejszą ilością godzin dydaktycznych, co przełoży się na zmniejszenie liczby etatów. Zatem status quo zachowujemy - dla nieświętego spokoju. I jakoś (ta biedna Ziemia) się kręci.

Vote up!
4
Vote down!
0
#1631024

a przynajmniej nie zmieni się szybko. Problem polega m.in. na tym, że w dobie szybkiego rozwoju techniki i równie szybkiej zmianie/modyfikacji stosunków społecznych staliśmy się znacznie bardziej niż np. 300 lat temu konsumentami niz producentami/weryfikatorami wiedzy. Trzy wieki temu przeciętny człowiek miał jakąś szansę samodzielnie zweryfikować wyprodukowana przez innych wiedzę, np. sprawdzić działanie ziół czy przez teleskop zobaczyć coś na Księżycu. Dziś ma wprawdzie wielokrotnie większe możliwości powtarzania rozmaitych doświadczeń, ale procentowy udział tego, co sam może sprawdzić drastycznie zmalał (kto jest w stanie wykonać jakieś badanie w CERN?). jeszcze gorzej jest z relewantnością tego, co samodzielnie można sprawdzić. My po prosu musimy komuś zaufać. No i tu jest problem. Nie wiem kiedy i gdzie zaczął sie proces przerabiania zaufania do nauki na forsę dla naukowców (wydaje mi się, że jest to rewers rewolucyjnej i "postępowej" reformy Humboldta i wprowadzenia tzw. uniwersytetu badawczego finansowanego przez państwo, ale to kiepsko w istocie uzasadniony mój prywatny pogląd), ale proces ten po II WŚ znacząco przyspieszył. No i mamy efekty. W moim odczuciu jedynym wyjściem jest urealnienie tego poziomu zaufania do nauki i naukowców. Zarówno do ich wartości merytorycznej jak i - może nawet przede wszystkim - etycznej. Wydaje mi się, że dobrym krokiem w tym kierunku byłaby jakaś "weryfikacja dokonań". Takich realnych, nie tych mierzonych tytułami czy punktami. No i tu koło się zamyka. To może realnie wykonać tylko mający wysokie poparcie społeczne rząd, który narażając się mocnemu środowiskowi opiniotwórczemu ryzykuje utratę swej popularności. To są uroki demokracji. Selawi jak mówił Hrabia do Rumcajsa.

Vote up!
2
Vote down!
0
#1631054

Tego się nie da zrobić metodami ekonometrycznymi (tak próbuje sobie radzić minister Niedzielski w innej dziedzinie). Dokonania są dokonaniami i co koń jest, każdy widzi. ale są tacy, co konia nie widzą i likwidują hasło, bo jest niewygodne. Patrz: Tesla. A nawet samouk wynalazca, pan Łągiewka. Ten drugi, niewykształcony człowiek wymyślił więcej (a właściwie odkrył) niż niejeden patentowany profesor. Bo nie wiedział, że czegoś się nie da zrobić. I dlatego zrobił to, co zrobił (patrz: zderzak Łągiewki) i to w warunkach odbiegających od poważnego laboratorium, czyli w garażu..

Vote up!
1
Vote down!
0
#1631097

Ma Pan dużo racji. Ale w zdaniu : "Dokonania są dokonaniami i co koń jest, każdy widzi. ale są tacy, co konia nie widzą i likwidują hasło, bo jest niewygodne." fraza "co koń jest, każdy widzi" wyraża właśnie nieprawdę. Rzecz w tym, iż na ogół oceny w tzw, nauce są pośrednie, tj.  po tytułach lub ilości rozmaitych "punktów". Funkcjonuje już nawet  termin "punktoza". Ja od lat postuluję by zastąpić je bezpośrednim opisem tego, co konkretny uczony/łucony rzeczywiscie dokonał. Można to zrobić na wiele sposobów, ale najprościej chyba byłoby poprosić samego autora prac (czy całego tzw, "dorobku") o jasne napisanie tego, co zrobił i sugestie co z tym można zrobić (jak można to wykorzystać, jakie może to mieć znaczenie, co to wyjaśnia). I powinno to być jasno napisane w jakiejś metryczce pracy (dorobku) każdego naukowca. Nie miejmy złudzeń; nauki to nie uzdrowi. Może jednak spowodować jakąś poprawę informacji o tym ile jest ona warta. A nakazać wypełnianie takich metryczek może praktycznie tylko rząd, bo jak się jakaś instytucja (np. uczelnia) z obecnego syfu wyłamie, to podpadnie całemu praktycznie środowisku. A to może być nieprzyjemne.

Pozdrawiam

Vote up!
0
Vote down!
0
#1631141

Sadze ze jest droga do uzdrowienia polskiej nauki. Niedawno byl taki program

mozliwy do ogladniecia w internecie na temat coraz to bardziej pozostawania w tyle

sektora HiTech USA na rzecz krajow azjatyckich, a w szczegolnosci Tajwanu.

Intel co roku ma mniejszy udzial w swiatowej produkcji mikroprocesorow. Dziennikarze

amerykanscy probowali znalezc tego przyczyne. Rozmawiali z zarowno przedstawicielem

firmy Intel. jak tez z przedstawicielem czolowej konkurencji z Tajwanu. Wlasnie ten przedstawiciel

z Tajwanu powiedzial Amerykanom, "nie szukajcie przyczyn  u nas, szukajcie ich u siebie,

nasza rada jest taka, wiecej wypuszczajcie absolwentow z doktoratami w tym sektorze

a nie bedziecie w tyle". 

Niestety nauka zarowno w Ameryce, jak tez i w Polsce koncentruje sie na wszystkim, tylko

nie na tym na czym powinna. Nie moze byc postepu w technologii jak sie ksztalci glownie psychologow, socjologow, prawnikow, polonistow, historykow, kulturoznawcow etc. 

Technologia w obecnej Polsce jest traktowana jako niepotrzebny balast.

Ministerstwo kultury i dziedzictwa narodowego podniesione do rangi wicepremiera, to jest po prostu chore.

Humanisci sa tez potrzebni, ale bez przesady. Oni akurat nie przynosza gospodarce zwrotu

zainwestowanych srodkow. Pamietam jak Jaruzelski w czasach PRL-u glosil slogan:

"komputeryzacja, robotyzacja i biotechologia przepustkami w 21 wiek". 

Wyladowalismy w 21 wieku zapominajac o tych przepustkach. Wicepremier Glinski

tych przepustek nam nie zalatwi. To stanowisko dawno powinno przestac istniec.

Kultura nie potrzebuje wicepremiera. W czasach powojennych w Polsce sie mowilo

o ZSRR, tiochnika bolszaja, a kultury niet. O nas teraz powinno sie mowic kultura bolszaja

tiochiki niet.

Pozdrawiam

Vote up!
1
Vote down!
0

JanStefanski

#1631144