„Felieton bardzo osobisty”

Obrazek użytkownika Ośrodek Myśli Niezawisłej
Kultura

    Pamiętam po dziś dzień, 20 października 2016 r. (czwartek), wpadłem do Łodzi na imprezę z okazji 40-lecia istnienia kapeli The Cure. Balanga była zacna do tego stopnia, że pomyślałem sobie – lepiej być nie może. Po sześciu latach, z okazji mojego „Abrahama”, chłopaki wpadli do mnie. Spotkaliśmy się tym razem w Krakowie 20 października 2022 r. (czwartek). Impreza przebiła poprzednią, więc po tym spotkaniu postanowiłem – nigdy nie mów, że nie może być lepiej.

   Żeby uczciwie ocenić koncert, musiałbym podejść do niego bez emocji. Nie mogę, nie potrafię, nie chcę. The Cure to najważniejszy, najjaśniejszy punkt mojego muzycznego świata. Musiałbym koncert ocenić z perspektywy czasu. Tego też nie mogę zrobić. Bo niby jak? Skoro nadal jestem w Krakowie i śpiewam z chłopakami? Już na samym początku byłem stracony, bo jako drugi kawałek Robert wyśpiewał mi prosto w twarz „Pictures Of You”, czyli najpiękniejszy utwór w świecie całym. A potem już mnie nie było na ziemi.

   2,5 godziny w melancholijnym smaku z nutką depresji. Pełna hala. Trzy pokolenia na widowni. Dzieciaki kołyszące się w rytm utworów z dzieciństwa swoich rodziców. Kolesie w wieku 50+ z charakteryzacją á la Robert Smith… Tym właśnie jest dla mnie The Cure… Jest jak nazwa zespołu. Jest lekiem na wszystkie moje dolegliwości i stany psychiczne. Kocham The Cure miłością bezinteresowną i bezwzględną.

   Robert ze sceny mówi: „last song”. Mam łzy w oczach. Zaczynają grać ostatni utwór… „Boys Dont Cry”… Dobra, spróbuję, choć jest strasznie ciężko, bo nie wiem, kiedy i czy jeszcze się zobaczymy… Dzięki, że jesteście!

5
Twoja ocena: Brak Średnia: 4.9 (10 głosów)