Wspomnienia z okazji 13 XII

Obrazek użytkownika Leopold
Blog

Jako człowiek „Solidarności” mam emocjonalny stosunek do tego wielkiego ruchu społecznego i cieszę się, że byłem jego częścią mając jakiś drobny udział w procesach dziejowych, które wówczas się dokonywały. Wielu ludzi pamięta tę niezwykłą atmosferę „karnawału Solidarności”, to radosne podniecenie i oczekiwanie, że coś musi się wydarzyć, wielkie wzmożenie społecznej aktywności i niebywały wzrost wzajemnej życzliwości międzyludzkiej. No i codzienny rytuał słuchania Radia Wolna Europa, a właściwie usiłowanie, by z charkotu i jazgotu zagłuszarki wyłuskać strzępy wiadomości. Na dalszy plan odeszły troski i trudy życia codziennego, regularne wyłączenia prądu, trudności w zdobyciu podstawowych artykułów – wszystko, co można było określić jako uciążliwości życia w „rozwiniętym społeczeństwie socjalistycznym”.

Zdawaliśmy sobie sprawę, że nie wszyscy podzielają nasz graniczący z euforią entuzjazm wobec przemian, że istnieje polaryzacja społeczeństwa. Wiedzieliśmy, że środowiska wojskowo – milicyjne, spadkobiercy "utrwalaczy władzy ludowej", nomenklatura partyjna patrzy na przemiany z obawą. My – ludzie "Solidarności" nie czuliśmy wobec nich wrogości, wiedząc że wśród adwersarzy byli także ludzie ideowi usiłujący zbudować "ustrój sprawiedliwości społecznej". Im nie wyszło, ale nam musi się udać i wtedy oni przekonają się, że nie mieli racji.

Do ścisłych władz "Solidarności" województwa koszalińskiego dostałem się niezbyt demokratycznie i dość przypadkowo.
Pracowałem w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym jako kierownik muzyczny. W koszalińskim teatrze, gdzie praktycznie cała załoga zapisała się do związku, postanowiliśmy, że reprezentować nas powinien aktor., ale wybrany przez nas aktor, który musiał wyjechać akurat w dniu wyborów, poprosił mnie o "nagłe zastępstwo". Tak więc z nieswoim mandatem udałem się na wybory szczebla "branżowego" (filharmonia, muzeum, szkoły artystyczne), a tam, już legalnie wybrano mnie, abym reprezentował środowisko na I Walnym Zebraniu Delegatów NSZZ "Solidarność" Regionu Pobrzeże, podczas którego odbyły się wybory do władz zarządu regionu.
Tu dość niespodziewanie moją kandydaturę do władz zgłosiła koleżanka ze szkoły muzycznej.
Nastąpiła najbardziej monotonna część zebrania, czyli wielogodzinne przedstawianie się kandydatów. Bodaj po 2 godzinach delegaci byli wyraźnie znużeni dość podobnymi życiorysami (ktoś pracował w kruszywach mineralnych, później przeszedł do melioracji, inny pracował w skupie mleka itp.)
Gdy nadeszła moja kolej, po zapowiedzi prowadzącego o "delegacie z teatru" spostrzegłem błysk zainteresowania na widowni. Przedstawiłem się w paru słowach i na koniec powiedziałem żartobliwą dykteryjkę. Nastąpiły pytania z sali, które pamiętam do dziś. Ktoś zapytał, czy długo będę mieszkał w tym mieście, bo ludzie teatru wędrują z miasta do miasta. Odpowiedziałem, że w Koszalinie zbudowałem dom, a wyrzucić z niego mogą mnie tylko Niemcy. Wywołało to wybuch śmiechu. Następne pytanie było o alkoholowe orgie, które rzekomo odbywają się po premierach w teatrze. Odparłem, że nic mi o tym nie wiadomo, bo na bankietach na których ja bywałem, były tylko słone paluszki i woda mineralna. Nastąpił kolejny wybuch śmiechu i w ten sposób ja – zawodowy pianista, demokratycznie (ale niemerytorycznie) mogłem zostać przewodniczacym dużego liczącego 120 tys. członków związku. Oczywiście nie podjąłem się bycia przywódcą związkowym, zdając sobie sprawę ze swojego braku kompetencji.
Można mówić sporo o wadach demokracji, jej niesprawności, nierychliwości i nieodporności na wpływy zewnętrzne, jednak w końcu wynik tych wyborów był optymalny – przewodniczącym został aktywny społecznie inżynier z dużej fabryki. SB uwijała się jak w ukropie, by wprowadzić swoich współpracowników do władz regionu. Jednak działania te przyniosły ograniczone rezultaty – po latach okazało się, że SB udało się osadzić swoich ludzi jako przewodniczących regionów tylko w 2 regionach – w Pile i Słupsku.
Gdy po wyborach przewodniczący zwrócił się do mnie z propozycją podjęcia etatowej pracy w "Solidarności", gdzie chciał mi powierzyć "odcinek" kultury i informacji, miałem wielki dylemat. Praca w teatrze jest przyjemna i niepodobna do żadnej innej – tu nikt nie czeka z utęsknieniem do "fajrantu", nikt nie żąda nadgodzin jeśli próba się przedłuża, a często po zajęciach ludzie zostają w klubie teatralnym towarzysko, np. grając w brydża. W żadnym wypadku nie chciałem rzucać pracy w teatrze, która była dla mnie najciekawszą pracą w mieście.
Niejednokrotnie uczestniczyłem w spektaklach jako pianista - kierownik zespołu muzycznego. Graliśmy chyba ze sto razy przy kompletach widowni spektakl złożony ze skeczów i piosenek kabaretu Jana Pietrzaka, gdzie zawsze przy pieśni finałowej "Żeby Polska była Polską" ludzie wstawali i słuchali na stojąco jak hymnu, a my - wykonawcy mieliśmy ogromną satysfakcję.
Z drugiej strony propozycja przewodniczącego była kusząca, bo nie uważałem "Solidarności" za zwykły związek zawodowy od załatwiania wczasów i kartofli na zimę. Był to imponujący swoim dynamizmem ruch społeczny niosący nadzieję zmian w naszej pozornie "zabetonowanej" na wieki rzeczywistości "demokracji socjalistycznej". Może będzie okazja "popychać koło historii" bardziej efektywnie, niż grając na fortepianie?
Dlatego przyjąłem propozycję, ale tylko na pół etatu i podjąłem pracę jako przewodniczący Komisji Informacji Oświaty i Kultury. W rezultacie robiłem wszystko to, co robiłbym będąc na pełnym etacie, ale wynagrodzenia miałem o połowę mniejsze. Mój dzień pracy był bardzo napięty: w poniedziałek byłem cały dzień w biurze związku (teatr ma wolne). Od wtorku zaczynałem pracę w związku o 8.00 i pracowałem niemal do 10.00, kiedy "wylatywałem" z biura i w pięć minut jechałem do teatru (nie było wówczas korków i kłopotów z parkowaniem). W teatrze próba od 10.00 do 14.00 i jazda z powrotem do biura, gdzie pracowaliśmy do 16.00 – tej. Później przerwa na krótki pobyt w domu i powrót do teatru na próbę od 18.00 do 22.00. Wówczas nie było wolnych sobót – pracowaliśmy w te dni normalnie, a w niedzielę miałem "odpoczynek", bo tylko przedstawienie w teatrze. Udało mi się w ten sposób przetrwać trzy miesiące, a później gen. Jaruzelski uratował mnie od niechybnej śmierci z przepracowania wprowadzając stan wojenny.

W Zarządzie Regionu
Świeżo ukonstytuowany zarząd zabrał się do pracy i równocześnie SB zaczęła nas intensywnie „rozpracowywać”. W ich dokumentach istnieje zapis:
"Ochrona operacyjna związku pozwoliła na rozpoznanie składu personalnego poszczególnych ogniw, sporządzenie dokładnych charakterystyk członków aktywu kierowniczego oraz poznanie programu działań Zarządu".
Widziałem prywatne notatki jakiegoś funkcjonariusza ze wstępną charakterystyką członków zarządu. Na jednego z nas były „kompromaty dość liczące się”, innego uznano za „tchórza i trzęsidupę”, a przy moim nazwisku była chyba najkrótsza charakterystyka - „uczciwa kanalia”. Ten pozorny oksymoron z punktu widzenia SB miał sens – dla nich najcenniejsi są ludzie mający w życiorysie jakąś rysę, wykroczenie, dług, czy inne kłopoty. Wtedy istnieje możliwość, że SB takiej osobie „poda pomocną dłoń” i umożliwi karierę. Może dzięki tej charakterystyce mojej osoby nigdy nie miałem ze strony służb żadnej „niestosownej” propozycji?

Jako przewodniczący Komisji Informacji, Oświaty i Kultury zajmowałem się wyłącznie informacją – oświata i kultura musiały poczekać na spokojniejsze czasy, które nie nastąpiły. Wiele czasu zajmowały zebrania, narady, spotkania z załogami zakładów pracy, wyjazdy w „teren”, ale najbardziej pracochłonnym zajęciem było przygotowanie codziennego biuletynu. Teleks wypluwał stosy wiadomości z Komisji Krajowej w formie wielometrowego „makaronu”. Trzeba było zredagować biuletyn, wydrukować, złożyć, popakować (ci, co to robili, wiedzą, jaka to robota), rozwieźć do zakładów pracy i wysłać w „teren” dostarczając o określonej godzinie na dworce PKS i PKP. Jakoś dawaliśmy radę to wszystko ogarnąć, bo mogliśmy zawsze liczyć na gromadę chętnych do pomocy wolontariuszy.
Spotykałem często gniewnych robotników („co wy tam k...wa robicie w tym zarządzie, pierdzicie w stołki”), a my padaliśmy ze zmęczenia. Dlatego rzadko jestem skłonny zarzucać komukolwiek brak działania formułując oskarżenia typu „rząd nie robi nic”.

W mojej gestii było też zorganizowanie sztandaru regionu, z czego ciągle nie miałem czasu się wywiązać, i przez co byłem notorycznie „rozliczany” na każdym zebraniu zarządu, bo w sąsiednim regionie słupskim mieli już poświęcony sztandar, na który przysięgę złożył przewodniczący – zresztą tajny współpracownik SB.
Pamiętam nasze „wojny plakatowe” z konkurencyjnymi związkami zawodowymi, które również nazwały się „Niezależne, Samorządne”, ale były „propaństwowe”, „konstruktywne” i uznawały zwierzchnictwo PZPR. Dziś nazywałyby się „demokratyczne”, czy „europejskie”. Wszystkie te materiały – zarówno nasze solidarnościowe, jak i „konkurencyjne” drukowane były w tej samej drukarni związków zawodowych. Miałem okazję „zwinąć” jedną ulotkę „konkurencji”. Był na niej napis „modli się pod figurą, a diabła ma za skórą”, a rysunek przedstawiał Adama Michnika klęczącego na stopniach ołtarza, z nogawki wystawał mu koniec ogona, a z głowy wyrastały różki. Musiało minąć 30 lat, abym przyznał, że ówczesna nasza konkurencja odnośnie Michnika miała rację...

Pamiętam moją największą wpadkę, o której do dziś myślę z zażenowaniem. Komisja Krajowa wydała uchwałę – odezwę do mniejszości narodowych mieszkających w Polsce. Telex używał tylko dużych liter, a co pisać dużą, a co małą, decydowała przepisująca tekst maszynistka. Zazwyczaj sprawdzałem cały biuletyn przed rozesłaniem, ale tym razem z braku czasu tego nie zrobiłem. Gdy egzemplarz wpadł mi w ręce, dosłownie zdębiałem czytając: „zwracamy się do ukraińców, żydów, białorusinów, niemców i przedstawicieli innych mniejszości narodowych, aby wraz z Polakami...”
Tylko „Polacy” napisani zostali dużą literą. Usiłowałem wstrzymać dystrybucję, ale większość nakładu już została wydana. Żydów w województwie koszalińskim praktycznie nie było, natomiast Ukraińcy byli liczni, a sporo z nich działało w „Solidarności”.

Jesienią 1981 roku sytuacja w kraju zagęszczała się, a władze wręcz prowokowały napięcia. Pamiętam spotkanie w biurze wojewody, który poinformował nas o trudnej sytuacji gospodarczej i całkiem zadowolony nadmienił, że wskutek strajków nie wyprodukowano ileś tam tysięcy par butów, nie wytopiono tysięcy ton surówki itp. Nasuwało się pytanie, gdzie były te buty przed strajkami? Nie było ich wtedy i później, niezależnie od strajków. Nadzwyczaj łatwo wybuchały strajki, które pracowicie "gasił" Wałęsa. Naszym oburzonym związkowcom usiłowałem tłumaczyć, że broń strajkowa już nie działa, ale nastroje wśród związkowców (także w zarządzie) były bojowe. Może ktoś kolegów podpuszczał...
Pewnego dnia wyjechaliśmy z rozsądnym kolegą na zebranie do Kołobrzegu. Po powrocie ze zdziwieniem dowiedzieliśmy się, że nie ma już Zarządu Regionu, który przekształcił się w Regionalny Komitet Strajkowy, nasza gazeta "Sierpień 80" jest teraz organem komitetu strajkowego, a w regionie szykuje się strajk generalny. Chyba o to chodziło komunistom...

Komuniści bardzo umiejętnie sterowali nastrojami społecznymi wieloma środkami, z których oprócz prowokowanie chaosu, najważniejszym było wstrzymywanie dystrybucji żywności. Dostaliśmy wiadomość, że produkty spożywcze z PGR - ów zamiast do normalnych kanałów dystrybucji, kierowane są do magazynów wojskowych, a część trafiająca na rynek nie pokrywała kartek na żywność wydanych ludziom. My w domu zatrudnialiśmy za pewną opłatą tzw. "stacza kolejkowego", - emeryta, który stojąc w nocy pod sklepem mógł nam rano dostarczyć należny przydział "wołowiny z kością". Masło było praktycznie nieosiągalne, a najłatwiej można było je dostać kupując w barze mlecznym bułkę z masłem. Już nie pamiętam, czy limit kartek na benzynę był ograniczony do 20 czy 30 litrów miesięcznie. Jako ludzie stosunkowo zamożni na owe czasy, mieliśmy dwa samochody, które tankowałem jednoosobowo – wielka kolejka oczekująca pod stacją "CPN" (Centrala Produktów Naftowych) posuwała się na tyle wolno, że opanowałem sztukę przesuwania po parę metrów obu samochodów szybko przebiegając z jednego do drugiego.
Na ulicach wybuchały burdy chuligańskie. Milicja nie interweniowała. Najbardziej spektakularną akcją tego rodzaju była awantura na dworcu w Katowicach kilka dni przed wprowadzeniem stanu wojennego, gdy grupa kilkudziesięciu (!) chuliganów atakowała wszystkich przypadkowych przechodniów. To dlatego już po 13 grudnia niektórzy ludzie byli zadowoleni mówiąc "teraz jest porządek, można czuć się bezpiecznie". My solidarnościowcy nie czuliśmy się jednak bezpiecznie...
Sterując nastrojami społecznymi władze przygotowywały się do ataku na "Solidarność" i w ramach tych przygotowań przeprowadzono na krótko przed wprowadzeniem stanu wojennego kontrolę finansów we wszystkich regionach związku. Pamiętam płaczącą kasjerkę po surowej reprymendzie kontrolerów, gdy znaleziono w kasetce 6 tysięcy, a dopuszczalny był tylko tysiąc zł. Naszej kasjerce nie chciało się codziennie chodzić do banku z "utargiem", ale jej niedbalstwo okazało się nadzwyczaj korzystne, gdy po wprowadzeniu stanu wojennego w cudem ocalałej kasetce znaleźliśmy 30 tysięcy!
Pamiętam też drugą moją wpadkę, a właściwie zaniedbanie, jako szefa informacji. Gdy w sobotę do mojego biura dostarczono stos świeżo wydrukowanych plakatów z istotną treścią, jeden z wolontariuszy usilnie, czy wręcz namolnie, namawiał mnie, aby je natychmiast rozwiesić. Bardzo mi się nie chciało jeszcze pracować w sobotę po południu, choć jeżdżąc moim samochodem z trzema wolontariuszami bylibyśmy w stanie oplakatować całe miasto w 2 godziny. Przekonałem chętnych do pomocy, że możemy to zrobić w poniedziałek, ale ...o północy wprowadzono stan wojenny...
Początkowo komuniści zamierzali rozpocząć stan wojenny 7 grudnia – są na to twarde dowody. Koszalin był miastem wojewódzkim najbardziej oddalonym od warszawskiej "centrali" i widocznie nie dotarło tu na czas wycofanie rozkazu (tzw. "odbój"). Na własne oczy oglądałem plakat z informacją o wprowadzeniu stanu wojennego "na obszarze całego kraju" z dniem 7 grudnia 1981 roku i osobiście znam szczęśliwego posiadacza tego kolekcjonerskiego dokumentu. Datę zmieniono z prostego powodu; na dzień 12 grudnia wyznaczono posiedzenie Komisji Krajowej, była więc okazja by w jednej prostej operacji "zgarnąć" władze związku w komplecie. Najdzielniejsi pośród naszych przywódców zdołali jednak zmylić straże i wyrwać się z okrążenia, by następnie zstąpić do podziemia i brawurowo się ukrywać. To uczyniło ich życiorysy ekstremalnie spiżowymi i jako posiadacze takich życiorysów zostali ulubionymi solidarnościowcami gen. Kiszczaka. Dlatego właśnie tych czterech (oprócz Wałęsy) przywódców generał wybrał, aby w charakterze "paprotek" reprezentowali "Solidarność" w rozmowach "okrągłego stołu".
CDN

Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (8 głosów)