Bufetowa Baru "Słoneczko"

Obrazek użytkownika SZUAN
Kraj

Na rogu Obywatelskiej i Samorządowej stał sobie Bar „Słoneczko”. Szyld miał piękny, kolorowy, ręcznie malowany, nie jakieś tam badziewie z komputerowego wydruku. Sam prestiż i sznyt, niczym przedwojenna „Adria”. Co prawda w środku było już nie tak bardzo jak w „Adrii”. Stoliki przykryte ceratą kiwały się na krzywych nogach, krzesełka z dziurami w obiciach i plamami na siedziskach , tapety upstrzone przez muchy niczym obraz Franciszka Józefa, podłogi wskazujące na kontakt ze szmatą co najwyżej przed rokiem i wiele podobnych objawów delikatnie mówiąc zużycia materiału. Za to sufit ! Sufit był ekstra. Na środku pyszniło się wielkie słońce, bijące swoim blaskiem po oczach, niczym w peruwiańskich Andach. Dookoła na chmurkach siedziały uśmiechnięte amorki – a to znany dziennikarz, a to jakaś twarz z filmu, a to siwiejący i krzaczasty autorytet, a to znowu rozpoznawalny na pierwszy rzut oka amorek o twarzy  świni. A wszyscy w atrakcyjnych pozach, niczym odalistki w haremie po upojnej nocy z sułtanem. Do tego w olejnych  kolorach z palety samego mistrza wibrującego pędzla. Jednym słowem widoczny znak, że jak cię wpuszczą do środka i pozwolą na konsumpcje, to znajdziesz się w Raju.

Co prawda wejść nie jest łatwo – wejściówka kosztuje całkiem sporo, a płacić trzeba już na progu, czego pilnuje osiłek ubrany co prawda w wyblakłą liberię, ale ze złotymi zegarkami na obu rękach po same łokcie. I żeby było jasne, nad głową ma czerwony napis – „Tu nie Wilanów, tu się płaci”. Na szczęście płacić można różnie – gotówką, antykami, procentem na kontach czy możliwościami w mediach. Akcjami też nie pogardzą, a czasami przyjmują nawet martwe dusze; ale to tylko przed wyborami. Co prawda opłata jest niemała, ale to tym bardziej przyciąga klientów – skoro tyle trzeba zapłacić za wejście, to ile można się będzie nachapać przed wyjściem !

Zaraz za przedsionkiem szatnia. Fakt, że nikt nigdy nie widział w niej żadnego płaszcza czy tez innego okrycia, ale wiadomo – nie po to się przychodzi zjeść, by zaraz ryzykować zakup nowego palta . W końcu niższy personel też coś musi mieć z tej konsumpcji i jak nie starcza napiwków to i płaszczem nie pogardzi. Po co ryzykować ?

W Barze jest troszkę ciemnawo, ale to nie z powodu braku kasy na rachunki za prąd. Prąd jest i będzie, tylko w półmroku nie kusi przyglądać się dokładniej daniom na talerzach, a i rozmowy jakoś robią się bardziej konkretne, bez owijania w serwetki. Tych akurat brak – jak komuś trzeba kultury i ogłady, nie ma tu czego szukać. Bywalcom musi wystarczyć własny rękaw, albo  wyjdą najedzeni i z okruchami na ustach i niech głodni zazdroszczą.

Na środku Sali, na wprost okien stoi wielki bufet. Co prawda korniki go ponadgryzały, z lewej strony zamiast nóżki ma podłożoną grubą książkę (chyba jakaś poezja, bo nikomu już nie jest potrzebna), za to z prawej stoi na cegłach. Podobno pamiętają jeszcze carską cytadelę, ale kto może wiedzieć na pewno - plotka tylko taka, że robią za depozyt i kiedyś ktoś po nie wróci. Przód bufetu tez nie lepszy – farba złazi płatami, złączenia się porozchodziły, pozłota dawno sczerniała i obsypuje się na podłogę przy lada kopnięciu. Drążka pod nogi dawno już nie ma, sprzedany na złom za psie pieniądze robi teraz za eksponat w niemieckim muzeum, podobnie jak ukradziony zaraz po komunie obrazek marynarza ze stocznią w tle. Na ladzie bufetu za to nie lada przysmaki – a to grzybki, a to ślimaczki, a to jakieś surowe rybki na liściach – natura dwa tysiące w pełnej krasie ! I wszystko to tylko jako przekąski przed głównymi daniami – troszkę się pokrzywisz, ale pamiętaj , że najlepsze dopiero przed tobą. Tylko nie daj się złapać na objawach niesmaku, albo nie daj Boże się przeżegnać bo takich w barze nie tolerują. Taki osobnik jest bowiem uznany za  przeciwnika zdrowej konsumpcji i dostaje kopa za drzwi. Nikt nie będzie tolerował marzycieli o wyrobionym smaku, to lokal dla twardzieli, co już to z niejednego szkła pili i mają zahartowany przełyk, żołądek i sumienie. A aureolę sprzedali dawno temu, często za teczkę z donosami czy pierwszą solidną łapówkę.

Na blacie obok przekąsek patery z kryształu pełne ciastek i owoców. Szkoda tylko, że to na pokaz – ani to kryształ, wymieniony kiedyś za wyblakły dywan, ani prawdziwe ciasta ,a jedynie plastikowa sztuczna natura będąca prezentem od wujka z Moskwy w zamian za podarowany mu akt własności połowy baru. Ale za to jak to wygląda ! Niejedno oko zachwyca się kolorami jabłek , gruszek, czereśni, refleksami światła na szkle – przecież nikt i tak  nie sprawdzi bo po łapach dostanie, za to jakie niesie z sobą obietnice rozkoszy podniebienia ! O to personel dba szczególnie – ściera kurze, poleruje niczym rodowe srebra i naciera olejem – tak, żeby zawsze wyglądało niczym najnowszy nabytek. Jako znak, że bar stać nawet na truskawki w środku zimy i nowalijki w listopadzie . A niech ktoś ku tym skarbom paluch wyciągnie , to mu się ten paluch odetnie !

Na ścianie za ladą same butelki. Wieść niesie, że w większości puste i podrabianymi nalepkami, ale kto to sprawdzi. Przecież ważne, że są, niektóre nawet niby czymś w połowie pełne, a w półmroku i z daleka nie widać wyszczerbionym szyjek i wyrwanych korków. Istotne jest pokazanie, że jak zasłużysz na obsłużenie, to dostaniesz coś ekstra, a przynajmniej możesz sobie o tym pomarzyć.

Za barem króluje ONA. Bufetowa. Osoba w tym Barze prawie najważniejsza. Prawie, bo nad nią jeszcze właściciel, ale rzadko bywa zajęty ogrodnictwem. Takie ma hobby – lubi równo przyciętą trawę na płaskim placu za Barem, tam gdzie ktoś wymalował dwie białe bramki na ścianach sąsiednich kamienic. Kiedyś dzieciaki grały tam w gałę, ale właściciel uznał , że czas na zmiany i dzieciaków już nie ma. Podobno wyjechały do Londynu, ot tak im się w życiu fartnęło, że obce kraje zobaczą. Szkoda, że rzadko piszą, i ciągle tylko o tym, że wrócą, jak znów będą miały gdzie grać. Jakby ktoś im zabraniał – problemem w tym, że w nie chcą grać w tej samej drużynie !

Wracajmy jednak do bufetowej. Cieszy się pełnym zaufaniem gospodarza i to Ona rozdziela stołki, ona decyduje komu i jakie danie podać, co będzie dziś w menu i jakie ceny od jutra goście usłyszą; ona zatrudnia personel, wywala z roboty i podpisuje rachunki, to ona trzyma kasę, wydaje resztę i dzieli napiwki. Ma oko na cały bar i nic tam się nie dzieje bez jej wiedzy. A niech  ktoś kichnie lub zapaskudzi obrus , to jednym kiwnięciem palca wzywa ochroniarza w niebieskiej bejsbolówce i gość znika niczym wczorajszy dzień. A niech spróbuje nakapać woskiem ze świecy na podłogę – jeszcze stearyna dobrze nie zaschnie, jak go do ziemi docisną i dodatkową opłatę za sprzątanie naliczą ! Taka bufetowa to skarb, i nic dziwnego, że gospodarz prędzej gości na nowy skład wymieni, niż dopuści, by ktoś jej jakąkolwiek krzywdę wyrządził. Nawet złym słowem i cierpkim spojrzeniem – dla takich jest tylko jedno wyjście - lądują obok cuchnących odpadków  w śmietniku z tyłu Baru, zaraz obok połamanych mebli i pozostałości świadectw dawnej barowej świetności, w kurzu i popiele. Niech zapłaczą ,głodni , obici i w podartych ciuchach nad swoją niewdzięcznością. Bo przecież to bufetowa ich karmiła , a gospodarz do baru wpuścił. Komu to nie pasuje, niech grzebie w resztach.

I tylko raz zdarzyło się coś nienormalnego. Gospodarz zajęty swoimi sprawami nie upilnował, nie dostrzegł na czas, i w efekcie część gości podniosła bunt ! Podpuszczeni przez paru niedopitych, zaczęli walić pustymi szklankami w blaty stołów i krzyczeć o zmianie Bufetowej. Przestała im się podobać lepiąca podłoga, ordynarny ochroniarz, przestały smakować rozwodnione trunki i przypalone dania. Wskazywali palcem na brudne okna, dziurawy kilim robiący za zasłonkę toalety i nastrojowy półmrok przykrywający inne niedostatki Baru. Potem było jeszcze gorzej. Otworzyli na oścież drzwi i wpuścili do środka przypadkowych przechodniów, by sami zobaczyli jak Bar wygląda od wewnątrz i wsparli krzyczących. Tego już było za wiele, nawet dla cierpliwego gospodarza. Jak można obcym pokazywać to, co miało być tylko dla swoich, jak można było sugerować, że kolorowy neon nad drzwiami przykrywa nędzny wygląd wnętrza; jak można było dopuścić by ci, co nie znają realiów zabierali głos co do menu, cen i składników posiłków ?

Niestety, za późno już było by natrętów tak lekkomyślnie wpuszczonych od razu wywalić za drzwi z powrotem. Po namyśle gospodarz podjął inną decyzję – komu się nie podoba, nigdy więcej nie tylko nie zostanie obsłużony. Nikt nie wpuści i nie obsłuży tez jego dzieci, rodziny, znajomych i sąsiadów. On, Gospodarz swoje kontakty ma i dokładnie się dowie, kogo na taką listę zapisać, niech się już o to nie martwią. Cisza zapadła taka w Barze , że nawet przelatująca mucha sama się zaczęła pukać w ucho, czy aby nie ogłuchła.

Na szczęście w końcu jeden rozsądny i myślący cichutko szepnął znajdując rozwiązanie – „Panie Gospodarzu, to może my na zgodę grzybków nazbieramy , co ?

Brak głosów