Opowieść wigilijna AD 1989

Obrazek użytkownika szczurbiurowy
Kraj

Zjedliśmy. Karp, grzybki marynowane, własnoręcznie zbierane i przyrządzone, barszcz z uszkami czerwony i grzybowy. Dwoistość barszczów wynika z przywiązania do obu tradycji rodzinnych - tej z Kresów i tej z Mazowsza. 

Barszcz grzybowy to wywar z gotowanych suszonych grzybów, a potem dodany do tego wywaru zakwas, taki jak do żurku. Teraz się to kupuje w oszołomie albo innej biedronce  na stoisku z przyprawami, w plastikowych butelkach, ale wtedy, w dniu tej opowieści, zakwas do żurku kupowało się w butelkach po wódce, w kiosku z warzywami, butelkach pracowicie zbieranych przez przedsiębiorców spożywczych w tych samych kioskach, na wymianę. Barszcz z buraków teraz robi się prosto - znowu ten oszołom czy inna biedronka, kartonowe pudełka z tetrapaku, ustawiane w równych rzędach w dziale z napojami. Wlewa się to do garnka,  i już gotowe, trzeba dodać łyżkę oliwy z oliwek i łyżkę majeranku. W miarę zużywania i gotowania robi się to coraz bardziej esencjonalne, coraz bardziej kwaśne i słone, więc trzeba dolewać wody, bo inaczej wykręca.

Wtedy z braku tetrapaków, brało się buraki z kiosku, obierało surowe, przecinało, wkładało do kamiennego garnka i zalewało przegotowaną odstałą wodą, którą się przyniosło z wodopoju oligoceńskiego, jedynego jaki był, przy szpitalu na Bródnie. Buraki w tej wodzie, pod przykryciem fermentowały i po kilku dniach barszcz był już gotowy.

A więc zjedliśmy barszcz w dwóch postaciach, uszka z grzybami, lepione pracowicie, jak wtedy tak i teraz, były w obu, i ten ważny moment (podobny do tego w kołdunach) gdy uszko przyciśnięte językiem do podniebienia puszczało ten grzybny sok - tak ten moment jest i był najlepszy.

Potem karp w galarecie. Kolejka na mrozie do kontenera z rybami, człowiek stoi na podwyższeniu nad tłumem, z wielkim siatką na kiju. Ludzie stoją cierpliwie, lecz niepokoją się czy dla nich starczy. Oddechy parują.Coraz gęściej, ryb może nie starczyć. ci bardziej odlegli zniechęcają się, patrol ZOMO przechadza się swobodnym krokiem, kałasze zwisają lufami w dół. Ludzie niepokoją się, rozglądają się, na razie nic. W końcu dociskam się do samego kontenera - aluminiowego pojemnika wysokości człowieka, z boku drabinka na której stoi sprzedawca, pan i władca karpiowego bogactwa. Zomowcy z tyłu przyglądają się tłumowi. Wyciągam przygotowane 50 zł, człowiek zasięga czerpadłem siatkowym w głąb mętnej zawirowanej wody z pływającym lodem, wyciąga rzucającą się rybę, nie ma mowy o ważeniu, wrzuca w moją siatkę na zakupy, Karpiarz bierze pieniądze, ja przeciskam się w tył, tłum ludzi z ulgą mnie wyrzuca z siebie. Teraz jeszcze ominąć zomowców, stoją na kursie do domu. Na wszelki wypadek idę w przeciwnym kierunku, skręcam w poprzeczną ulicę i dookoła docieram do swojego bloku.

To było jeszcze wcześniej, w tych oparach, mgłach zimowych stanu wojennego. Można też było karpia zdobyć mimo woli - tego roku gdy to się działo zdobyłem go przypadkiem, gdy samochód z karpiami się zepsuł, a ja miałem w swoim samochodzie to co było trzeba kierowcy - świecę do silnika. Oddałem ją za dwa karpie, oba z półtora kilo.Przyszedłem z triumfem, niosąc je rzucające się w dużej reklamówce, owinięte w “Trybunę Ludu”, nie wiadomo dlaczego.

Najpierw karpiowi trzeba dać w łeb. Jeśli nie da się w łeb porządnie, to bidak jeszcze się rzuca pod nożem, gdy tuz za skrzelami odcina się głowę od tułowia. I to jest nieprzyjemne, a dzieci niech lepiej nie patrzą. Jak już głowa odcięta trzeba go wypatroszyć, przecinając skórę na brzuchu, lecz nie wbijać ostrza głęboko, żeby nie przedziurawić pęcherzyka żółciowego. Lekko zagłębić nóż, rozcinając cienkie w  tym miejscu powłoki, i dłonią wyjąć wnętrzności. A potem, po wszystkim płukać trzeba tego karpia w zimnej wodzie, aż woda przestanie być różowa. Bez względu na czas i dziś, i wtedy narzędzie jest jedno - ostry nóż ze spiczastym czubem, i pewna ręka. Zabicie świątecznego karpia jest w pewnym sensie archetypem  zabicia  tego wszystkiego co było dla nas złe w tym życiu przeszłego roku, zarżnięciem tego wszystkiego co złe. Lecz kiedyś, pewnego roku, nie tak dawno, gdy dzieci jeszcze były małe kupiłem dwa karpie w oszołomie czy innej biedronce, wrzuciłem je do wanny i zaprzyjaźniliśmy się z nimi, i trzeba było karpiom darować życie. Błysnęły brzuchami w pobliskim jeziorku i tyle je było widać. 

Jak już jest woda bez karpiej krwi, kroi się rybę na dzwonka - tym samym nożem, a nóż musi być naprawdę ostry, żeby łatwo przeciąć kręgosłup.

Potem warzywa - marchewki, pietruszka, seler. Gotują się, lekko mrugając we wrzątku, teraz można dodać bulionu warzywnego. Zresztą, teraz na kuchni indukcyjnej to wszystko jakoś szybciej trwa. Nie ma tego błysku niebieskiego płomienia, jak wtedy tak i teraz od przyjaciół ze wschodu. 

Gdy warzywa są już miękkie trzeba je wyjąć i pokroić, a do wrzącego wywaru wkładać pojedynczo dzwonka ryby i gotować przez piętnaście minut, a po ugotowaniu okładać w salaterce. Jak już się karp cały ugotuje do pozostałego wywaru wkładamy opłukane głowy, ale z wyjętymi skrzelami (jak je ugotujemy ze skrzelami galareta będzie mętna) i gotujemy, dolawszy trochę wody. A na koniec - żelatyna. Wtedy była w takich szarych torebkach z fioletowym stemplem - “Żelatyna wołowa - opakowanie zastępcze”. Dzisiaj opakowanie błyszczy się niebiesko albo czerwono i nikt nie pisze że żelatyna jest wołowa. 

Karp w galarecie. Jego rozczłonkowane ciało w żółto-przezroczystej oprawie, smakowite - nigdy nie zostanie długo na stole. Chociaż sto czy dwieście lat temu nie tylko karp był z pośród ryb na naszym stole. Sandacze, szczupaki. Tak, gdzieś te o pokolenia późniejsze szczupaki pływają w stawach inflanckich, diecezji latgalskiej, powiatu dyneburskiego,  spokojnie, o ile te stawy jeszcze są, nie zamienione w zbiorniki gnojówki z sowchozu imienia Petrisa Stucko. A teraz, na tym wygnaniu na warszawskim Bródnie, trzeba zejść na dyżur na parkingu, w wigilijną noc 1989 roku. Dyżur w budce parkingowej, zbudowanej z boazeryjnych deszczułek, na szkielecie z szerszych listew. Z syreną strażacką na korbę zamontowaną na barierce schodów. Wzdłuż ulicy parking, z osiemdziesiąt samochodów, duże fiaty, polonezy, syreny, ze dwa mercedesy, trochę opli. Parking zbudowany w czynie społecznym i społecznie pilnowany, od złodziei i innej swołoczy, która nocą peta się między blokami, i nawet jeśli nie ukradnie, to uszkodzi, wybije szybę, porysuje. Więc zaczęliśmy dyżurować, po dwóch, według listy ustalanej raz na rok, na wiosnę, jak już jest ciepło, i można się zebrać w sobotę na parkingu i dyskutować, ustalać składkę i jaka farbą pomalować słupki do łańcuchów na stanowiskach parkingowych. Starsi i młodsi mieszkańcy bródzieńskiego bloku, tramwajarze i pracownicy FSO, jeden kuśnierz i kliku urzędników. Milczący zazwyczaj sąsiad spod stojedynki, który dopiero czwartego czerwca zaczął mi się kłaniać, bo do tej pory myślał, że mieszkanie w którym mieszkałem dostałem z przydziału partyjnego, ale zobaczył mnie w komisji wyborczej ze znaczkiem solidarności i jakoś lody pękły. Kiedyś dyżurowaliśmy razem, w sierpniową upalną noc i opowiedział mi o odbiciu więzienia w Kielcach, był w oddziale Szarego. Przez całe lata milczał, nikt z sąsiadów nie wiedział o tym.

W tę noc wigilijną 1989 miałem dyżurować z panem Jankiem tramwajarzem. Wziąłem w termos herbaty z rumem (zielonogórski rum, jeszcze na kartki, ale spod lady) a pan Janek miał przedni bimberek, który sam pędził według znanej receptury 1410. Ale pędził nie u siebie, bo miał w mieszkaniu za mało miejsca, ale w zajezdni tramwajowej na Młynarskiej. Tramwajarze wygospodarowali miejsce w ten sposób, że zamurowali kawałek kanału naprawczego, zasmarowali tak, że wyglądało, że zawsze tak jest, a w środku podłączyli sie do instalacji 380 wolt, zrobili grzałkę i dyżurowali, żeby nie było wpadki.Na zacier się składali, a sama destylacja przebiegała komisyjnie, ale bez degustacji - motorniczowie musieli być trzeźwi, mechanicy takoż. Przedsięwzięcie nie wydało się aż do końca systemu kartkowego.

Pana Janka poznałem zanim zamieszkaliśmy na Bródnie. Prowadził swój tramwaj Marszałkowską i gdy dojeżdżał od strony Alej Jerozolimskich do skrzyżowania ze Świętokrzyską, ZOMO zaatakowało ludzi, którzy szli chodnikiem Świętokrzyskiej od strony Nowego Światu. Był 3 maja 1982 roku. Gaz łzawiący zawiewał od strony Marszałkowskiej. Uciekałem przed nimi wzdłuż ściany tego wysokiego punktowca, tam gdzie był Hortex i dalej w stronę Sezamu. Nagle zobaczyłem, że tramwaj, który ruszył z przystanku zatrzymał się na środku skrzyżowania, otworzył wszystkie drzwi w trzech wagonach, a motorniczy gestem zaczął ponaglać ludzi żeby uciekali do niego. Rzuciłem się biegiem, wymijając jakimś piłkarskim zwodem zomowca w hełmie z przyłbicą, z pałką wyciągniętą nad głową, usłyszałem świst, nie trafił. Tramwaj coraz bliżej, kątem oka, obejrzawszy się w biegu, widzę, że tamten zawrócił, ja przyspieszam, on biegnie za mną, dopadam tramwaju, drzwi przy motorniczym, staję na stopniach, harmonijkowe drzwi się zamykają z tym syczącym dźwiękiem pneumatyki, zomowiec dobija się, tramwaj rusza ze zrywem i jazgotem kół buksujących w miejscu, przeciążenie silnika powoduje, ze rozlegają się dzwonki w szafie z bezpiecznikami za plecami motorniczego. Stoję obok niego - jeszcze wtedy nie było zamykanych kabin, i dziękuję. On skinieniem kwituje, nie ma za co, naciska coraz mocniej pedał, a tramwaj leci po szynach wprost na niebieską sukę, która stanęła na torach, tuż przed skrzyżowaniem z Królewską. Tramwaj dzwoni, ciężarówka z okratowanymi oknami kabiny kierowcy i budy powoli, leniwie, zjeżdża z torów i nas przepuszcza.

To był właśnie pan Janek. Cztery lata później okazało się, że mieszkamy w jednym bloku.

Oprócz termosu biorę jeszcze karpia w galarecie, porcję dla nas dwóch. On pewnie też coś weźmie. Musimy jakoś do tej piątej rano wytrzymać. Nic się pewnie nie będzie dziać, bo w wigilię i złodzieje świętują, ale jak mus to mus. Jeszcze ciasto. Makowiec. I kutia. Dużo tego. Ale pan Janek jest z Mazowsza, kutii nie zna. 

Schodzę obładowany, pan Janek już jest w budce na parkingu. Wchodzę do środka - zawsze na początku mam ten kłopot z przesmrodzonym papierochami wnętrzem. Po dłuższej chwili nos przywyka. Pan Janek nie pali. Ja tez. Kładę jedzenie na stoliku, siadamy, rozpakowujemy, częstujemy. Obok oparłem o ścianę solidny kij, długości siedemdziesięciu centymetrów, gruby na pięć, z ostruganą rękojeścią, z przewierconym otworem, przez który jest przewleczona rzemienna pętla do owinięcia wokół przegubu dłoni. W razie potrzeby nie wyśliźnie się z dłoni. Pan Janek ma podobny przyrząd, tyle że zrobiony z grubego sztywnego kabla, z ołowiem w środku. 

Siedzimy, popijamy, wyglądamy na boki. Z podwyższenia widać samochody na naszym wzdłużulicznym parkingu, przysypane śniegiem. Pan Janek patrzy w lewo, ja w prawo. Milczymy. Zawsze tak jest na początku. Zanim człowiek przywyknie do obecności tego drugiego, ochłonie z tej codziennej gonitwy, zanim cokolwiek powie, musi minąć czas. Na wprost mamy nasz dziesięciopiętrowy, dwu klatkowy blok. Okna się świecą, choinki, kolorowo, czerwone, niebieskie, zielone światła. W pionowym, niebieskawym świetle latarni zawieja śnieżna na chwilę przesłania widok tych ciepłych okien.

Siedzimy. Wyjmuję karpia i kutię. Pan Janek je, smakuje mu, podsuwa swoje - kluski z makiem. Przez grzeczność próbuję. Potem kutia. Najadłem się przed chwilą, ale kutię mogę zjeść w każdych ilościach. Pan Janek patrzy z zaciekawieniem - nie widział do tej pory. Robi nam się ciepło od rumu i bimbru w herbacie. 

Co to będzie ? - Pan Janek pyta patrząc w swoją stronę - co to do cholery będzie? Ceny wzrosły, ten Mazowiecki rządzi, tylko czy to wszystko wyjdzie?

Panie janku, co ma nie wyjść, przecież to są mądrzy ludzie, wiedza co robią. Trzeba czerwonego pogonić i będzie dobrze.

On milczy. coś go trapi. 

- Może wyjdzie, a może nie wyjdzie. Jak żeśmy wtedy w sierpniu strajkowali, a jeszcze później jak rozbijali nam strajk w grudniu i te partyjne skurwysyny zagroziły że wszystkich zwolnią, a ja miałem dwoje maluchów w domu i stchórzyłem, to sobie powiedziałem, że muszę doczekać, aż przyjdzie na nich kara, na tych wszystkich….

Zamilkł, widać było, ze nie chciał więcej kląć w świętą noc. I że coś go żre, tak żre, że nie jest to zwyczajne.

- Przyjdzie na nich kara. Teraz trzeba tę gospodarkę jakoś ruszyć, ale niedługo się za nich weźmiemy. Przecież nie może tak być, żeby to wszystko bez kary …

- Wszystko jest możliwe, ja panu mówię. Wszystko jest możliwe. Zresztą ja nie dożyję, ale pan się przekona.

- Jak to , co pan mówi - spojrzałem na niego uważnie, a on odwrócił się od swojego okna i spojrzał na mnie.

Miał duże oczy okolone ciemnymi brwiami. Były teraz wilgotne, tak jakby łzawił - mam raka, białaczkę. I cholera, nie wiem co będzie, wczoraj dostałem wynik.

Milczałem. On nagle spojrzał gdzieś za mnie, w stronę mojej części obserwacyjnej, zerwał się, chwycił swój kabel oparty o ścianę krzycząc - o skurwysyny , tam na końcu! - i wybiegł z budki, tupiąc po schodach.  Ja za nim. Jeszcze zdążyłem zobaczyć, że na końcu, przy ostatnim samochodzie, mercedesie beczce, który sprowadził sobie sąsiad spod czterdziestego, kuśnierz, są dwa cienie, i że wyraźnie, w tym jednym rzutu oka, coś gmerają.

Szliśmy szybko, z narzędziami w ręku, tak, żeby ich nie spłoszyć, ale też nie skradając się, dość pewnie. Świeży śnieg skrzypiał, już byliśmy blisko. Zobaczyliśmy - odkręcali kolo, merc był na alufelgach. Zobaczyli nas i zerwali się na równe nogi. Dwóch gówniarzy, znajomych z widzenia, gdzieś z okolicy. Pan Janek przyspieszył, podniósł wysoko swoją pałkę, ja ścisnąłem mocno kij, w milczeniu natarliśmy na nich. Świst naszych pałek, trafiliśmy w próżnię, oni odskoczyli, zaczęli uciekać, a my biegnąc wymachiwaliśmy w stronę ich pleców, lecz oni byli szybsi. W świetle latarń migały cienie biegnących, zatrzymaliśmy się ciężko dysząc. Pan Janek oparty o swoje narzędzie, dwoma rękami, jak na rękojeści miecza, lekko pochylony patrząc za nimi wysapał:

 

- Wesołych świąt, skurwysyny, wesołych świąt.

 

Brak głosów