Komuda: Bracia ślubni (fragment opowiadania)
Nazajutrz Fedor zbudził Zborowskiego skoro świt. Bohusz jeszcze smacznie chrapał z kulbaką pod głową, Huni nie było – nawet pijany jak bela potrafił zniknąć na całą noc niczym kot. Samuel zaś czuł we łbie zamęt po wczorajszym winie, jakby pędziła przezeń cała orda budziacka. Wstał milczący jak ryba, z wysiłkiem przełknął ślinę, przecierał oczy. Jednak Kozak nie ustępował.
– Jegomość, czas zacząć! Obiecaliście!
– Co obiecałem?!
– Uczyć mnie szabli.
A, prawda, coś tam obiecał. Ale nie myślał, że tak prędko będzie musiał się z tego wywiązać. Skrzywił się.
– Idź za karczmę i czekaj.
– A wy?
– Zaraz przyjdę.
Pogrzebał w sakwach, spod głowy chrapiącego jak smok wawelski Bohusza wyciągnął jałowcowy kij do ćwiczeń. Podciągnął szarawary, naciągnął podkute buty. Wyszedł do Striczki, podciągając rękawy koszuli, choć świt był chłodny.
Kozak już czekał – w najlepszym żupanie, litym pasie, czapce. Rozgrzewał się, chodził zniecierpliwiony tam i sam; z daleka Zborowski słyszał świst jego perskiej szabli. Striczka machał nią w dziwny sposób – szerokimi ruchami, jakby jego ramię z szerpentyną zamieniło się w skrzydło wiatraka. Ciął powietrze z góry na dół, z podlewu i na odlew, rąbał na dzwonki i talarki, choć nic mu nie uczyniło. Zborowski przygryzł wąsa. Złośliwie wybrał błotniste miejsce za karczmą, między kupą gnoju a stosem kamieni.
– Chodź, mości atamanie!
Kozak prawie przybiegł.
– Wasza mość nie masz szabli?
– Zanim dorośniesz do szabli, weź w ręce kij.
– Kij? Ja nie dziecko.
– Pierwsza nauka, którą wyniesiesz z moich lekcji, to że szabli nigdy się nie wyciąga bez potrzeby. Noli me tangere1, mospanie atamanie. Nie włócz mnie bez honoru, nie dobywaj bez racji. Zanim nauczysz się bić żelazem, walcz na palcaty.
– Szkoda czasu. Batko ledwie żyw, a jego krwawe rany wołają o pomstę. Ucz mnie pane szablą, bo po polsku nie strzymam, a po kozacku ne zderżę.
– Jak chcesz. – Zborowski wyciągnął spod pachy kij i stanął na lekko ugiętych nogach. – No to poczynaj. Zobaczę, czy jesteś taki mocny w czynach, jak w języku.
Kozak zbliżył się, stanął na wprost, ale był niespokojny. To podnosił się, to przysiadał na nogach; stał pokracznie, rwał się do walki, ale zaraz cofał się zdjęty ostrożnością.
– Bij!
I Striczko uderzył ale z dziwnym przyruchem – przyciął, stawiając jednocześnie prawą nogę do przodu. Rąbnął z całych sił znad głowy na łeb przeciwnika, mocnym cięciem z zamachu.
Zborowski...
Cofnął się płynnie, zwinnie, nie jak przed gwałtownym atakiem, ale przed morską falą. Wyrzucił kij od siebie, od góry i nieco po przekątnej – bezbłędnie trafił twardym końcem w dłoń przeciwnika.
Kozak od razu zgubił szablę, chciał zanurkować po nią, ale Zborowski postawił na niej lewą nogę, a kijem zdzielił Striczkę w kark. Mocno, aż plasnęło. Mołojec wywinął się w ostatniej chwili, przetoczył w błoto. Zborowski był na tyle miły, że pozwolił mu wstać. I dopiero wtedy odezwał się spokojnym, zmęczonym głosem.
– Cięcie w kark. Szybka śmierć. Bierzesz kij, czy dalej strugasz głupca?
– Chcę szablę – wydyszał Striczka.
Zborowski podał mu ją na końcu własnego kija – wbijając go w błoto pod jelec i idealnie równoważąc ostrze. Kozak chwycił ubłoconą, zaporoską panią, którą przed chwilą tak łatwo zabrał mu z ręki polski pan. Wyprostował się.
I ciął od razu – na głowę, potem nieco z ukosa – na odlew, wreszcie wolniej – z prawej po skosie. Zborowski uniknął każdego ciosu – uskakiwał w bok, na lewo od Fedora, za każdym razem o jeden mały krok, niemal kroczek; tak mały, a jednak wystarczający, aby szabla świsnęła bezradnie w powietrzu.
Widząc, że ciosy z góry nie robią na Samuelu wrażenia, Striczka uderzył z boku – od siebie i ku sobie. Samuel bawił się z nim, odchylił się na podpierającej, zakrocznej nodze – przepuścił kozacką szablę o piędź od swojego nosa, znów się odchylił, uniknął ostrza w niewprawnej dłoni.
I wtedy Kozak pchnął sztychem – ostatnim aktem rozpaczy. Szablę miał w wyciągniętej ręce, ciało pochylone do przodu, nogi traciły kontakt z ziemią.
Zborowski obronił się pionową zastawą, czyniąc ruch jakby chciał prawą ręką obetrzeć pot z czoła. Zgarnął na bok podstępny sztych, przechwycił lewą ręką, uzbrojoną dłoń Fedora, wygiął ją i w ten sposób pozbawił go oręża.
I zanim Striczka zdołał choćby pisnąć, owinął go z lewej, wokół siebie i zdzielił kijem po łydkach aż zagrzmiało.
Mołojec zwalił się na plecy, legł w błocie, w odświętnym żupanie, który kosztował pana ojca ze dwa złote za postaw, albo tylko chwilę strachu w czasie rabowania szlacheckiego dworu. Zborowski stanął nad nim z jego własną, perską szablą i szyderczym uśmiechem, wykrzywiającym oblicze.
– Wyjąłeś broń bez potrzeby – rzekł. – Nieprędko ci ją oddam. Ucz się pokory, Kozacze. A tu masz pamiątkę... do przemyślenia.
Rąbnął go kijem w pierś, w splot, aż Striczka jęknął, zacharczał niczym chodaczki z zaścianka, którym Zborowski wygarbował skórę poprzedniego dnia. Na odchodnym zarobił jeszcze w łeb i po obojczyku. Potem po ramieniu, po łokciu, nadgarstku; po wszystkich tych częściach ciała, które – wystawione na cios – odzywały się okrutnym, przenikliwym bólem.
– To pierwszy morał z naszej lekcji – mruknął Zborowski – zapamiętaj, bo dwa razy powtarzał nie będę. Szeroki ruch szablą, zawsze da znać wrogowi o twoim zamiarze. Tak jakbyś machał chorągwią. Zakonotuj to sobie, albo wracaj młócić grochowiny na Podolu.
Kozak charczał, dusił się, wreszcie, gdy udało mu się złapać oddech, jęczał, przewracał się w błocie z boku na bok.
– Wracaj, chłopie, do batki – mruknął Zborowski. – Szabla nie dla ciebie.
– Zooooo...sta...nę...
Hunia, który nadszedł w międzyczasie, parsknął śmiechem. I zaraz trącił butem pobitego Striczkę.
– Wstawaj, bracie, zaporoski druhu! Koszule trzeba prać. Konie oporządzić przed drogą. Będzie dla ciebie robota.
Striczka uderzył otwartą dłonią w błoto, zbił ją w pięść, ściskając grudę mokrej ziemi.
– Pamiętaj – ostrzegł go Zborowski – że zawsze możesz odejść...
– Będę... się uczył.
– To do roboty!
– Terpy kozacze, budesz atamanem – rzekł Hunia.
Zbiór opowiadań „Zborowski” ukazał się nakładem wydawnictwa Fabryka Słów, pod patronatem „Rzeczy Wspólnych”.
Jacek Komuda (ur. 1972), pisarz, twórca thrillerów historycznych i easternów rozgrywających się w XVII-wiecznej Rzeczypospolitej, designer i scenarzysta gier komputerowych (z braku możliwości pisania scenariuszy filmowych w Polsce), historyk Rzeczypospolitej szlacheckiej i Kozaczyzny zaporoskiej.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 1417 odsłon
Komentarze
Re: Komuda: Bracia ślubni (fragment opowiadania)
18 Czerwca, 2012 - 20:35
wczoraj czytałem opowiadanie "Starościc Jazłowiecki" w miesięczniku 'science fiction' nr 67, maj 2011 (www.science-fiction.com.pl)