Skąd się bierze walka w środowisku dziennikarskim.

Obrazek użytkownika Jadwiga Chmielowska
Kraj

Ten wywiad wyjaśnia dlaczego media głównego nurtu niektórzy nazywają "głównego ścieku". Skąd się biorę te dzikie ataki na SDP. Tłumaczy "Odlotowe" zachowanie Bratkowskiego.
Polecam świetny wywiad:

Z Danielem Wicentym o serwilizmie i uwikłaniu się dziennikarzy we współpracę ze służbami PRL rozmawia Błażej Torański.

Dr Daniel Wicenty, rocznik 1977, jest pracownikiem Uniwersytetu Gdańskiego oraz gdańskiego oddziału IPN. Współautor książki „Zagubiona rzeczywistość. O społecznym konstruowaniu niewiedzy” (2005) analizującej m.in. debatę lustracyjną w Polsce na początku lat 90. Autor monografii „Załamanie na froncie ideologicznym. Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich między Sierpniem ’80 a stanem wojennym” (2012). Aktualnie pracuje nad książką poświęconą patologiom organizacyjnym w Służbie Bezpieczeństwa.

Krzysztof Czabański twierdzi, że po lekturze Pana książki o SDP łatwiej zrozumieć, dlaczego w III RP dziennikarze i media głównego nurtu tak łatwo przeszli na służbę władzy i jej propagandy. Rzeczywiście?

Nie sięgałem ocenami do czasów najnowszych. Jeden z moich wniosków dotyczył zachowania się dziennikarzy po 90. roku w kontekście debaty wokół lustracji. Już wtedy wielu dziennikarzy głównego nurtu sprzeciwiło się lustracji, podawali skrajnie niemerytoryczne argumenty. Aby ich zrozumieć, trzeba przeczytać, co ci sami dziennikarze pisali po powstaniu „Solidarności”, w latach 1980-81. U wielu z nich widoczne było moralizowanie, niechęć do jakichkolwiek radykalizmów – rzeczywistych i urojonych. Na pierwszy plan wysuwa się tu osoba Stefana Bratkowskiego. Istotny jest jeszcze problem „sędziów we własnej sprawie” – pewna część przeciwników lustracji (i w ogóle – przeciwników krytycznej analizy historii PRL) to dawni współpracownicy Służby Bezpieczeństwa.

Skoro wywołał Pan nazwisko honorowego prezesa SDP. Dlaczego – Pana zdaniem – Stefan Bratkowski gani dzisiaj niezależnych dziennikarzy za próbę szukania prawdy, a równocześnie wychwala tych, którzy służą partii rządzącej?

Nie jestem w stanie wczuć się w motywację Stefana Bratkowskiego, ale widzę u niego ciągłość w piętnowaniu radykalizmów, trzymanie się zdrowego - jakby to zapewne nazwał - nurtu centrowego. W czasie pierwszej „Solidarności” piętnował partyjny „beton” i (w mniejszym stopniu) radykałów solidarnościowych, dziś radykalizm widzi po prawej stronie sceny politycznej. Chciałby stać, jak rozjemca, znawca dobrego smaku, który wskazuje, co jest w porządku, a co wykracza poza granice dobrego tonu. Od lat 70-tych dostrzegam u niego moralizowanie, chęć jednoznacznego ustalenia standardów dziennikarstwa, publicystyki.

A nie ma legitymacji do moralizowania?

W 1949 roku zapisał się do ZMP, przez lata był w PZPR, jako dziennikarz karierę zaczynał w reformatorskim tygodniku „Po prostu”. W latach 60-tych wychwalał młodych ZMS-owców. W latach 70-tych - wprawdzie nie bezpośrednio, ale jednak - legitymizował politykę Gierka. W 1978 r. zainicjował Konwersatorium „Doświadczenie i Przyszłość”, które miało pewne ambicje reformatorskie, ale może być też postrzegane jako narzędzie partyjnych walk frakcyjnych. W najlepszym okresie „Solidarności”, w latach 1980-81, podjął próbę autonomizacji środowiska dziennikarskiego. W przypadku wielu powierzchownych ocen wrzuca się „Solidarność” i SDP do jednego worka, tymczasem Bratkowski miał własną wizję tej autonomii. Jako prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich chciał być przede wszystkim meta-recenzentem w stosunku do PZPR. Większość działań, jakie podejmował, miały uleczyć partię. Był przekonany, że najpierw powinno się zreformować partię, a dopiero z tego mogą wyniknąć zmiany dla Polski. Niewątpliwie dlatego był też często na cenzurowanym władz. Ale nie było to działanie przeciwko systemowi, tylko klasyczny rewizjonizm.

Akceptował układ?

Z pewnymi zastrzeżeniami. Opowiadał się za częściową niezależnością dziennikarską i pluralizmem. Z pewnością niektórych towarzyszy z Komitetu Centralnego PZPR do furii doprowadził jego pomysł, aby zespoły dziennikarskie same wyłaniały redaktorów naczelnych. A przecież było to jedno z podstawowych narzędzi kontroli partii nad środowiskiem dziennikarskim. Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich stało się więc dla komunistycznej władzy wrogiem publicznym nr 2 po „Solidarności”. W końcu Bratkowskiego bezceremonialnie w październiku 1981 roku z PZPR wyrzucono.

W swojej książce stawia Pan zaskakującą tezę, że niektórzy dziennikarze, wyrzuceni w stanie wojennym na bruk – negatywnie zweryfikowani lub w wyniku innych represji – nie tylko nie byli krytyczni wobec władzy, ale nawet skłonni do pełnienia funkcji propagandowych! Skąd ta hipoteza?

W kilku notatkach z rozmów esbeków z dziennikarzami pojawia się podobny wątek. Wedle tych relacji niektórzy dziennikarze w pierwszych tygodniach stanu wojennego bardziej martwili się o nieprofesjonalną propagandę władz niż o łamanie praw człowieka czy o kolejną pacyfikację środowisk dziennikarskich. Wierzyli, że wcześniej czy później władze stanu wojennego zwrócą się do nich o pomoc, bo dziennikarze wspierający reżim, najbardziej wierni i lojalni, warsztatowo są nieudolni, znacznie gorsi od zweryfikowanych negatywnie. A dodatkowo było tam jeszcze kibicowanie Kiszczakowi przeciwko Milewskiemu. To już dla mnie było kompletnie niezrozumiałe, skąd te sympatie do MSW i przekonanie, że Kiszczak jest lepszy od Milewskiego. Stąd moja hipoteza.

Smutny obraz kondycji moralnej dziennikarzy wyłania się z Pana książki „Załamanie na froncie ideologicznym”.

Jeśli nawet ten obraz jest czarny, to warto pamiętać, że tak czy siak dla Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich był to jeden z lepszych okresów w peerelu. Niezależnie od tego, jak oceniamy politykę Bratkowskiego, była ona względnie autonomiczna wobec PZPR. Poza tym kilku z najważniejszych działaczy SDP miało ścisłe związki z „Solidarnością”. Nie było ich wielu, ale dla jakiejś części środowiska ważny był solidarnościowy punkt widzenia. Warto wśród nich wymienić Janinę Jankowską i Michała Mońkę. Inna kwestia: dlaczego tak łatwo władzom stanu wojennego poszło z rozmontowaniem SDP. Próba obrony niezależności Stowarzyszenia przed zakusami władz nie wypada imponująco. Przy okazji umiarkowanym sukcesem władz stanu wojennego okazało się „zmontowanie” całkowicie proreżimowego SD PRL.

Z czego to wynikało? Z serwilizmu?

Nie tyle było to lizusostwo, co racjonalny konformizm dziennikarzy w PRL. Nie trzeba było być wiernym i lojalnym sojusznikiem władzy. Wystarczyło wyczekiwać na sygnał, dostrzegać, kto w środkach masowego przekazu jest czarnym bohaterem, a kogo się hołubi? Jakie dominują prądy i jak się ustawić? Historię SDP w czasach pierwszej „Solidarności” tworzyło kilkudziesięciu, co najwyżej stu dziennikarzy.

Ale to były elity.

Dla wszystkich innych przemiany związane z „Solidarnością” były nieistotne, albo uznali, że należy przeczekać. Obserwowali, jak to się rozwinie, w którym pójdzie kierunku. To spory kontrast: dziennikarze spoza Warszawy interesowali się przede wszystkim sprawami socjalnymi, personalnymi rozliczeniami, własnymi interesami, a czołówka warszawskich dziennikarzy robiła „wielką politykę”, próbowała kształtować debatę publiczną. Mamy jeszcze jedną grupę: starych dziennikarskich wygów, pamiętających początki stalinizmu, czasy Mikołajczyka i pozbawionych najmniejszych złudzeń. Wiedzieli, że początki są obiecujące, ale potem władza i tak zrobi, co zechce.

Jak to się stało, że dziennikarze z pięknymi życiorysami, jak np. Olgierd Budrewicz czy Bohdan Tomaszewski, byli żołnierze AK, wplątali się we współpracę? Abstrahując od ich przydatności, bo Tomaszewski tłumaczył w jednym z wywiadów, że przyjął pseudonim „Guzikowski”, aby pozorować współpracę z SB na zasadzie „guzik wam powiem”.

Należałoby przeprowadzić bardziej precyzyjne badania dotyczące ludzi z przeszłością w AK, bo wielu z nich stało się po wojnie ofiarami mordów sądowych lub zginęli walcząc jako „żołnierze wyklęci". Inni oswajali się ze zmieniającymi realiami. Pewnie wraz z oddalającą się perspektywą zakończonej wojny postępowała także ich wewnętrzna normalizacja sytuacji. Obdarzeni talentami realizowali kariery naukowe czy dziennikarskie, niektórzy w służalczy wobec władz sposób (tu przykłady redaktora naczelnego „Życia Warszawy” Henryka Korotyńskiego i szefa warszawskiej „Kultury” Dominika Horodyńskiego byłyby wymowne). A co do ich przydatności dla Służby Bezpieczeństwa … Generalnie jestem dosyć sceptyczny wobec wypowiedzi tych, którzy byli zarejestrowani jako współpracownicy, a po wielu latach twierdzą, że podejmowali grę z bezpieką. Można z pewnością wskazać na takie przypadki, kiedy SB nie miała pomysłu na wykorzystanie jakiegoś współpracownika albo rzeczywiście po jakimś czasie wykazywał on wyraźną niechęć. Wtedy bywał wyrejestrowany, choć czasem próbowano potem dawnego współpracownika wykorzystać na nowo. Nikt jednak nie jest w stanie podjąć gry z wielką i całkiem nieźle funkcjonującą instytucją. To jest albo złudzenie, albo racjonalizacja swoich działań po fakcie. Co do wspomnianych przypadków, zarówno Tomaszewski, jak i Budrewicz to z pewnością nie kaliber współpracowników w rodzaju dziennikarza „Polityki” Kazimierza Koźniewskiego, agenta na każdą okazję. Pokazują jednak dwie ważne grupy dziennikarzy z punktu widzenia werbunków SB: wyjeżdżających za granicę komentatorów sportowych i reportażystów. Jedni i drudzy, podobnie jak Ryszard Kapuściński, donosili za cenę podróżowania po świecie.

http://www.www.sdp.pl/rozmowa-dnia-daniel-wicenty-29-stycznia-2013

Brak głosów