Patologie polskiego życia społecznego

Obrazek użytkownika Free Your Mind

W „Polsce Ludowej” jedną z metod „rozwiązywania problemów” było medialne biadolenie nad niegospodarnością Polaków, ich lenistwem i zacofaniem. Gdy brakowało czegoś w sklepach, a jakość wszelakich usług była na poziomie epoki kamienia łupanego, to przez rozmaite gazety lub czasopisma :), programy informacyjne i publicystyczne przewalała się debata, w której niejeden mędrzec socjalizmu łamał sobie głowę, czemuż ach czemuż Polacy nie umieją pracować, czemu im się tak bardzo nie chce, no i czemu, jeśli już się wezmą do roboty, to wszystko robią bylejak. Tezą tego typu rozważań było zdanie, że gospodarka socjalistyczna jest OK, tylko ludzie nie dorośli do tychże warunków. Innymi słowy, standardy życia, jak na Zachodzie (pomijając, rzecz jasna, nieludzki wyzysk, któremu komunizm się dzielnie sprzeciwiał, wymyślając na nowo niewolnictwo i masowe roboty przymusowe), były na wyciągnięcie ręki, tylko Polakom się „nie chciało”. Wprawdzie docierały wieści, że po wyjeździe z sowieckiej Polski wielu rodaków potrafi pracować za dwóch, jeśli tylko zapewnia się im godziwą płacę, ale mędrcy socjalizmu kwitowali to w ten sposób, że te przypadki są po pierwsze nieliczne, a po drugie i tak te pieniądze i ci ludzie zostają w kapitalizmie i nie chcą wracać do socjalistycznego raju, czyli po prostu osiągnęli fałszywą świadomość, a tym samym są straceni dla sprawy budowania społeczeństwa bezklasowego. Tym konkluzjom z kolei towarzyszyły relacje dotyczące tego, jak traktuje się pracujących (zwł. w USA) naszych rodaków, jak się szlajają i jak marnie kończą, nie mogąc sobie znaleźć miejsca w świecie. Eksponowano losy oczywiście tych, co przez wiele lat pracowali tam nielegalnie, pomijając rzecz jasna fakt, że pracując nielegalnie można zarobić całkiem niezłe pieniądze (tak też zresztą wielu Polaków będących na emigracji wspierało rodziny i przyjaciół biedujących w kraju), a jednocześnie przypominano, że w socjalizmie nie ma ani slumsów, ani przestępczości (poza warchołami i chuliganami, co czasami demolują miasta, nazywając te akty wandalizmu „demonstracjami” czy „protestami”), ani degrengolady. W ten sposób, w ostatecznym rozrachunku, mędrcom wychodziło, że lepiej już sobie spokojnie egzystować w sowietyzmie aniżeli mordować się w kapitalizmie, gdzie wszelkie wysiłki ludzkie i tak idą na marne, gdyż w krwiopijcy i wyzyskiwacze nie przejmują się ludzką dolą. Tym z kolei koncepcjom towarzyszyło ubolewanie nad „masowym” czy wprost „ludowym” katolicyzmem, który dla wielu mędrców socjalistycznych był przejawem ciemnoty cywilizacyjnej (dopuszczano ewentualnie koegzystencję z socjalizmem tzw. katolicyzmu otwartego tzn. przyjmującego bez większych zastrzeżeń realia antropologiczne komunizmu i w tymże katolicyzmie widziano przyszłość, ewentualnie w tzw. teologii wyzwolenia, która twórczo i bojowo łączyła Chrystusa z Marksem i Che Guevarą), jak też nad „polską głupotą”, „bohaterszczyzną”, „martyrologią” etc. Twierdzono w wielu publikacjach prasowych i naukowych, że Polakom brak zdrowego pozytywizmu, że Polacy potrafią jedynie walczyć (choć oczywiście nie tak skutecznie, ofiarnie i dzielnie jak wyzwolicielka, armia czerwona) i rozpamiętywać swoje narodowe tragedie, nie zaś budować, pracować, starać się. Pomijano w tych z kolei rozważaniach ten drobny fakt, że gdyby nie Prymas Tysiąclecia i Jego perspektywiczna wizja odbudowy polskiej świadomości społecznej i narodowej poprzez ufundowanie jej na wierze katolickiej, to z Polaków w przeciągu jednego pokolenia skonstruowano by ludzi sowieckich. Pomijano więc to, że gdyby nie Kościół, to z naszej duchowości pozostałyby wióry. Abstrahowano też od tego, że polski pozytywizm rozwijał się w warunkach kapitalizmu, nie zaś komunizmu. Gdy się nie udawało winą za braki na rynku, za dziadostwo obarczyć leniwych, głupich i zacofanych Polaków, to się szukało winy w „lokalnej biurokracji”, ewentualnie „prywaciarzach i spekulantach”. Wszyscy ci mędrcy, rzecz jasna, z usłużnymi satyrykami takimi jak R. M. Groński, kierowali uwagę odbiorców na wszystko, tylko nie na PZPR i komunistów, którzy za cywilizacyjny regres w postaci peerelu odpowiadali. I trwało to tak całymi latami, aż w końcu nastała epoka „wielkiej zmiany” i zagospodarowywania „własnego domu”, w trakcie której okazało się, że z Polakami znowu coś jest nie tak. Jak nie dorastali (intelektualnie, duchowo itd.) do demokracji, to znowu nie rozumieli, że nastał kapitalizm i chcą „pracować jak za komuny, a zarabiać, jak na Zachodzie”, co więcej, nie chcą robić uczciwie, tylko albo zatrudniają (się lub najmują innych) na czarno, albo chowają się w szarej strefie. I wciąż narzekają, wciąż niezadowoleni, choć dla nich jeden elektryk omalże nie rozdarł sobie spodni przeskakując mur stoczni, „pierwszy niekomunistyczny premier” omal nie mdlał w trakcie swojego pierwszego expose, a cudotwórca Balcerowicz wypełnił puste sklepy towarami. Mimo że Polacy częstokroć pracowali w paru miejscach naraz, chcąc nareszcie przyzwoicie zarobić, to twierdzono, że pracują za mało, bylejak lub źle. Przede wszystkim jednak pomstowano na niemalże skokowe powiększanie się obszaru szarej strefy, co tłumaczono w ten sposób, że Polacy mają złodziejstwo we krwi lub też przejawiają wciąż tę odziedziczoną po komunizmie mentalność, która widzi administrację państwową jako okupację. Burzono się strasznie i pukano w czoło, gdy demonstracjom ludzi niezadowolonych z tego, co się dzieje w kraju towarzyszyło skandowanie „zło-dzie-je! Zło-dzie-je!” Niejeden mędrzec zastanawiał się, o jakich złodziei może chodzić i kogóż z uczciwych polskich elit politycznych i biznesowych można by nazywać złodziejem? Jednocześnie dbano o to, by jedne grupy zawodowe i społeczne przeciwstawiać innym – górników nauczycielom, lekarzy pacjentom, rolników mieszkańcom miast itd., wywołując w ten sposób ponownie (jak za komunizmu) ostre antagonizmy społeczne i po raz kolejny (jak w peerelu) przesuwając uwagę obywateli z koalicji postkomunistycznej, która obrała sobie za cel rządzenie Polską przez kilkadziesiąt lat na fikcyjne przyczyny obecnego stanu rzeczy. I tak przykładowo szara strefa brała się ze złodziejskich i anarchistycznych skłonności Polaków, nie zaś z tego powodu, że system fiskalny jest drakoński, a biurokracja towarzysząca działalności gospodarczej większa niż za komuny. Niska stopa życiowa brała się stąd, że ludziom nie chce się szukać lepszej pracy, a poza tym pracują bylejak, nie zaś stąd, że płace w Polsce mają się w większości zawodów nijak do standardów na Zachodzie. Oczywiście tym, co na to głośno zwracali uwagę zamykano usta stwierdzeniem, że pieniędzy dodrukować się nie da, że w ten sposób będzie hiperinflacja – tak jakby wzrost płac (tudzież poprawę warunków bytowych Polaków) można było uzyskać wyłącznie w ten sposób.Te wszystkie refleksje przyszły mi do głowy, gdy przeczytałem wywiad z prof. J. Czapińskim, przeprowadzony przez niezmordowanego (jak kiedyś A. Małachowski) J. Żakowskiego. Spotyka się więc dwóch starszych panów i jeden przez drugiego dziwują się straszliwie, dlaczego w naszym pięknym kraju nie ma kapitału społecznego. Lektura warta jest grzechu, choćby ze względu na arcyinteligentne pytania, jakie stawia publicysta komunistycznej „Polityki”, ale też i dywagacje Czapińskiego uważam za niczego sobie. Socjologia to w ogóle niezwykle ciekawa dyscyplina, gdyż ostatnio pełni w naszym kraju konglomerat z jednej strony futurologii i astrologii, a z drugiej psychoterapii. Tedy, jak dziennikarze czegoś nie wiedzą, a przyznajmy szczerze, wiedzą nie za wiele, to zaraz telefonują do socjologa lub ciągną go do redakcji, żeby wyjaśniał, o co chodzi. W ten sposób socjolog staje się takim człowiekiem od wszystkiego, trochę jak szaman w wioskach Czarnego Lądu. No ale mniejsza z tym.Czapiński najpierw stwierdza, że w Polsce pod względem wykształcenia doganiamy już USA. To oczywiście prawda pod tym warunkiem, że porównywalny będzie stopień naukowego rozwoju w Stanach Zjednoczonych i u nas, ilość publikacji naukowych, woluminów w bibliotekach, zaawansowanych technologii, wyposażenia uczelni, no i oczywiście stopnia przygotowania do określonych zawodów absolwenta amerykańskiej i polskiej uczelni. Czapiński dodaje więc zaraz: „Ale od pewnego etapu podnoszenie poziomu wykształcenia nie ma już znaczenia dla wzrostu gospodarczego. A my się właśnie do tego momentu zbliżamy. Gdyby nie było kryzysu, osiągnęlibyśmy ten poziom za 5-6 lat”. Okazuje się więc, że znowu coś nas ominie, zanim się zdążyliśmy tym nacieszyć. Byłoby więc dobrze, gdyby nie kryzys. To nie dysfunkcjonalny system szkolnictwa wyższego, awansu zawodowego i korelacji między gospodarką a nauką jest winien istniejącego stanu rzeczy – winien jest kryzys. Nie tylko kryzys (który nawiasem mówiąc spadł gabinetowi ciemniaków jak manna z nieba, gdyż swoją tępotę i indolencję będą mogli w ten sposób usprawiedliwić – nie dało się obniżyć podatków, nie dało się usprawnić gospodarki, nie dało się zbudować autostrad, nie dało się nic zrobić, bo była światowa dekoniunktura, ale w następnej kadencji, wierzcie nam, barany, damy z siebie wszystko i obiecany cud gospodarczy będzie soon or later). Drugim problemem jest skrajny indywidualizm Polaków. Jakoś pobrzmiewa mi tu nuta debat peerelowskich, ale może jestem przewrażliwiony, Czapiński wszak mówi:„cały dotychczasowy sukces osiągnęliśmy metodą modelu molekularnego (…) Polacy masowo inwestowali w siebie. W swoją wiedzę, w zdrowie, we własne szczęście. Byliśmy coraz sprawniejsi i wydajniejsi w pracy. Każdy liczył, że dzięki inwestycjom w siebie wygra rywalizację z innymi. I to się sprawdzało. Ponieważ grupa systematycznie inwestujących w siebie była coraz liczniejsza, rywalizacja stawała się coraz intensywniejsza. PKB rosło. Coraz więcej było osób zamożnych. Polska się rozwijała. Ale rozwijała się tylko w tych dziedzinach, w których wystarczające były indywidualne wysiłki obywateli. (…) Bo w molekularnym modelu rozwoju żadne duże wspólne przedsięwzięcie nie może się udać. Czy pan może wymienić jakąkolwiek dużą inwestycję publiczną, która się powiodła? Brak autostrad w Polsce nie wynika przecież z braku pieniędzy. Widać są w nas jakieś bariery, które w miarę rozwoju będą odgrywały coraz większą rolę. Bo za kilka lat wejdziemy do grupy społeczeństw względnie bogatych, gdzie rozwój wymaga innego paliwa niż wzrost kapitału ludzkiego. Od pewnego poziomu, żeby rozwijać się dalej, poza kapitałem fizycznym, finansowym i ludzkim, trzeba jeszcze mieć kapitał społeczny.”No i tu jest pies pogrzebany, bo, jak dodaje socjolog, kapitał społeczny to więzi międzyludzkie oraz nasza zdolność do kooperacji. Sytuacja jest alarmująca, ponieważ, zwraca uwagę Czapiński, od dwudziestu lat nie posunęliśmy się do przodu, jeśli chodzi właśnie o ten kapitał – i dodaje ciekawie:„Nawet cała kampania lustracyjna, która wszystkich czyniła podejrzanymi, nawet wysyp afer pokazujących nieuczciwość polityków, sędziów, prokuratorów nie może już pogorszyć sytuacji. Może ją najwyżej utrwalić. Bo nieufność od dawna zacementowała się w samym jądrze polskiej tożsamość.”Cholera jasna, nawet nie przypuszczałem, że lustracja może być aż tak wielką przeszkodą w odbudowie kapitału społecznego. Zawsze zresztą wydawało mi się, że zasady przejrzystości i uczciwości w życiu społecznym to podstawa jakiejkolwiek praworządności, w warunkach której o budowie tego rodzaju kapitału można myśleć, no ale wiemy skądinąd, że lustracja w Polsce zamieniła się w polowanie na czarownice i ganianie za boguduchawinnymi agentami, których nie tylko nie było, ale nawet, jeśli byli, to nikomu nie zaszkodzili, a jeśli nawet zaszkodzili, to mogą się zrekompensować, choćby jak min. Boni, którego fachowość podkreśla dziś niejeden komunistyczny i postkomunistyczny publicysta. Czapiński mówi wprost:„Patologiczny indywidualizm! Jeżeli chodzi o poziom indywidualizmu, jesteśmy najbliżej społeczeństwa amerykańskiego. Tylko że ich indywidualizm nie jest patologiczny. Bo towarzyszy mu stosunkowo wysoki kapitał społeczny. Oni też się indywidualnie ścigają i ostro rywalizują o osobistą pozycję. Ale nie są tak zamknięci na innych. Nie są tak podejrzliwi. Dzięki temu mogli się rozwijać po przekroczeniu progu przejścia fazowego. A nam grozi, że staniemy w miejscu.”No nie jest za wesoło, gdy dowiadujemy się po 20 latach, że znowu jesteśmy winni kiepskiej sytuacji w naszym kraju. Może nie tyle my, co nasz patologiczny indywidualizm. Pytanie tylko, kto by nas z tego mógł wyleczyć? Myślę, że najlepsza byłaby psychoterapia zastosowana przez prof. J. Reykowskiego, doradcy WRON-u i Jaruzelskiego. Ba, ale czy jest jakiś odważny w gabinecie ciemniaków, kto wziąłby się za wybijanie nam z głowy patologicznego indywidualizmu? Klich jednak to nie Siwicki, a Schetyna nie Kiszczak. Może Frasyniuk z Owsiakiem by się nadali. Są ostatnio w wyjątkowo bojowych nastrojach.http://www.polityka.pl/polska-smuta/Lead33,933,287610,18/

Brak głosów