Obrazowanie „katastrofy smoleńskiej” i jej okoliczności

Obrazek użytkownika Free Your Mind

W listopadowym tekście na łamach <em>Gazety</em><em>Warszawskiej</em>(dostępnym także na łamach <em>Bibuły </em>http://www.bibula.com/?p=63317) zwracałem uwagę na kwestię werbalnego opisu danego zdarzenia. Opis słowny ma istotne znaczenie w tym, jak sobie unaoczniamy to zdarzenie – w jakich kategoriach o nim myślimy, jak je rozumiemy itd. Tragedia z 10-04 miała tę jedną podstawową i zdumiewającą zupełnie cechę, iż nie została uwieczniona fotograficznie, filmowo etc., a ponadto przez blisko 100 minut (jeśliby za „moment katastrofy” przyjąć godz. 8.41 polskiego czasu) na antenie żadnej polskiej telewizji nie pokazano tamtego dnia migawek z „miejsca wypadku prezydenckiego tupolewa”. Dziennikarze prześcigali się w (telefonicznych głównie) mniej lub bardziej barwnych opowieściach na temat tego, co i jak przebiegało na smoleńskim lotnisku, a odbiorcy tego przekazu medialnego skazani byli na to, by wyłącznie na gruncie tychże opowieści i bez możliwości jakiejkolwiek ich weryfikacji konstruować sobie obraz zaistniałej tragedii.Nie tylko jednak na czysto werbalnym opisie kończyła się „narracja smoleńska” 10-04, jak pamiętamy. Wnet pojawiły się najprzeróżniejsze komputerowe „symulacje”, „wizualizacje”, „animacje” i inne sposoby <em>ilustrowania </em>tego, <em>w jaki sposób zaszło zdarzenie –</em>zwykle powiązane z jakimiś zdjęciami satelitarnymi lub przynajmniej z tłem „wzorowanym” na otoczeniu wojskowego lotniska XUBS<em>. </em>W obliczu braku jakiegokolwiek materialnego zapisu tego, co miało się dziać z „prezydenckim tupolewem”, a więc zapisu „katastrofy”, sięgnięto po konstruowane naprędce za pomocą elektronicznych narzędzi, „schematy” lotniczego zdarzenia (przedstawiałem je obszernie, na podstawie próbek z różnych mediów, w <em>Czerwonej stronie Księżyca</em>). Dlaczego posłużono się takimi właśnie narzędziami? Dlatego że intelektualne uchwycenie takiego (nawet sztucznie skonstruowanego) obrazu jest szybsze i sprawniejsze, a tym samym takie narzędzie jest skuteczniejsze w procesie manipulowania odbiorcą medialnego przekazu, aniżeli zrozumienie werbalnego wyjaśnienia tego, co się mogło dziać. Z psychologii wiadomo, że jako ludzie sporą część informacji nabywamy drogą <em>wzrokową</em>, toteż obraz szybciej przemawia do naszej wyobraźni niż słowne ujęcie jakiegoś faktu i szybciej też jest zapamiętywany. Tak, zapamiętywany. Z kolei utrwalenie się w naszej świadomości jakiegoś obrazu danego zdarzenia powoduje to, iż za pomocą tego obrazu myślimy o danym zdarzeniu i sobie je tłumaczymy. I z wielkim oporem przyjmujemy wszelkie „konkurencyjne” obrazy, tudzież takie, które burzą ów utrwalony w naszej pamięci schemat. Nieprzypadkowo więc media masowe sięgają po „wizualizacje” przemawiające do ludzkiej wyobraźni – skutkiem wykorzystywania takich ilustracji jest po prostu długofalowe zdeterminowanie myślenia odbiorców. Jeśli mają oni (odbiorcy) ustalony sposób schematyzowania danego zdarzenia, to dalsza manipulacja tymi odbiorcami jest już dla dziennikarzy zajęciem nieskomplikowanym. Pomaga im w tej manipulacji obraz tego, co się rzekomo stało, utrwalony na samym początku procesu medialnego kształtowania świadomości odbiorców. Podstawowym celem mediów koncentrujących się na oficjalnej narracji smoleńskiej było wprowadzenie i ugruntowanie (w umysłach odbiorców) obrazu lotniczego <em>wypadku.</em>Mówiono nam o ryzykownym podejściu w gęstej mgle, o zahaczeniu o antenę radiolatarni, o zahaczeniu o drzewa, o odwróconych kołach etc. Jak sygnalizowałem zresztą wiele razy w moich analizach, już sam termin „wypadek”, stosowany z pełną premedytacją w przekazie medialnym z 10-04, niósł ze sobą określone konotacje – w przeciwieństwie np. do zakazanego określenia „zamach” czy „akt terroru” (wywołującego odmienne skojarzenia niż np. wyrażenia „awaria”, „przejechanie pasa” lub „kłopoty z lądowaniem”). Fraza „lotniczy wypadek” nakreślała od razu spektrum możliwych scenariuszy przebiegu wydarzeń i – co najważniejsze – z góry, a więc zanim cokolwiek w sposób badawczo-śledczy zaczęto ustalać – wykluczała „udział osób trzecich” w tragicznym wydarzeniu. Wypadek zwykle traktujemy jako coś losowego, jako nieszczęśliwy zbieg okoliczności, zaskakujący jego uczestników – najczęściej też niezawiniony (aczkolwiek w przypadku oficjalnej narracji smoleńskiej winowajców znaleziono błyskawicznie; wskazano od razu na pilotów oraz osoby „naciskające” na nich). 10 Kwietnia akcentowano, rzecz jasna, tragiczność i grozę zdarzenia pociągającego za sobą śmierć wielu wybitnych osób, lecz z góry odrzucano jakąkolwiek jego „tajemniczość” lub „zagadkowość”. Tymczasem sam widok (pokazanych na ekranach telewizyjnych za sprawą księżycowego materiału polskiego montażysty S. Wiśniewskiego) szczątków wraku prowokował do wielu poważnych pytań. Jak możliwe było takie zniszczenie statku powietrznego znajdującego się na tak małej wysokości (rzekomo podchodzącego do lądowania), a więc takiego, który nie spadł np. z wysokości kilkuset metrów? Dlaczego, jeśli samolot został tak rozczłonkowany w wyniku uderzenia o ziemię, nie doszło zarazem do eksplozji paliwa i olbrzymiego pożaru (co można zobaczyć, gdy czasem dochodzi do dużych i gwałtownych katastrof na lotniskach)? Gdzie podziewają się zwłoki wszystkich pasażerów między nielicznymi fragmentami wraku? Gdzie są dziesiątki foteli? Co się stało z kokpitem i kadłubem? Dlaczego dziennikarzom nie pozwala się robić zdjęć na „miejscu katastrofy”? Jak wygląda akcja poszukiwawczo-ratunkowa? Jak można było tak szybko wykluczyć, iż ktokolwiek ocalał? Itd.Sztucznie tworzone ilustracje Zdarzenia miały obrazować widzom/czytelnikom przebieg tego, jak doszło do „smoleńskiej katastrofy”. Niemniej jednak dziennikarze zlecający komuś te „wizualizacje” nie byli (jak przynajmniej oficjalnie się głosiło) naocznymi świadkami tego, co się działo z „prezydenckim tupolewem”, a więc swoje opowieści czerpali z drugiej ręki. Najczęściej od (wyjątkowo spostrzegawczych tamtego dnia) mechaników z pobliskiego warsztatu samochodowego lub od funkcjonariuszy rozmaitych mundurowych służb (http://freeyourmind.salon24.pl/311503,milicjanci-przeczaco-kreca-glowami). Warto zaznaczyć, że od kogo jak od kogo, lecz z ust przedstawicieli polskiej delegacji oczekującej na XUBS na przylot Prezydenta, nie było tamtego dnia szczegółowych relacji, jak doszło do lotniczego wypadku, co się dokładnie działo itp. O tym więc, że np. M. Wierzchowski z prezydenckiej kancelarii słyszał tylko „świst silników tupolewa” dowiedzieliśmy się po wielu miesiącach później z filmu <em>Mgła</em>. O tym, że zupełnie nic nie słyszał czekający na płycie XUBS amb. J. Bahr, dowiedzieliśmy się też długo po tragedii ze styczniowego (2011) wywiadu dla T. Torańskiej, a nie w pierwszych godzinach po „katastrofie”. Relacji wielu innych polskich świadków będących na miejscu (M. Jakubik, G. Cyganowski, D. Górczyński, gen. G. Wiśniewski etc.) właściwie nie poznaliśmy do dziś – co tym bardziej może zaskakiwać, jeśli po prostu doszło do zwykłego lotniczego wypadku z winy pilotów. 10 Kwietnia też nie było telewizyjnych relacji dot. przebiegu akcji poszukiwawczo-ratowniczej oraz „ewakuacji ciał” – dodajmy jeszcze, że o ile „ilustrowano” samą „katastrofę”, o tyle już nie próbowano „wizualizować”, jaki był rozkład ciał ofiar „lotniczego wypadku” i w jaki sposób poszczególne ekipy ratownicze te ciała znajdowały oraz wydobywały. Do dzisiejszego dnia też nie opublikowano precyzyjnych ustaleń dotyczących wszystkich członków delegacji, kto w którym miejscu „prezydenckiego tupolewa” siedział (a w związku z tym, jak się mają odniesione przez daną osobę obrażenia do skali zniszczenia danego fragmentu samolotu). Przypomnę też inną zaskakującą rzecz, tj., że 10 Kwietnia pojawiały się różne „listy pasażerów”, włącznie z taką z TVP Info (z godz. 11.37 pol. czasu), w której podawano jako zmarłych osoby żyjące (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/rozszerzona-lista-polegych.html), wymieniając nazwiska T. Stachelskiego, M. Wierzchowskiego, A. Kwiatkowskiego, M. Jakubika i in. Jedną z pierwszych i zarazem przedziwnych wizualizacji zamieścił w swej drukowanej, nadzwyczajnej (bo z 10-04-2010) wersji <em>Fakt</em>, ilustrując (zgodnie z oficjalną wersją podawaną przez moskiewskie instytucje) cztery podejścia do lądowania, jak też sytuując „wypadek” po zachodniej części lotniska Siewiernyj w Smoleńsku - co więcej, ów <em>Fakt</em>pisał (i wizualizował) o „pierwszym nieudanym lądowaniu” o 8.30 pol. czasu. Niewykluczone, że redakcja <em>Faktu </em>zbyt<em></em>pospiesznie i zbyt poważnie potraktowała „wstępne scenariusze” tego, co się miało dziać na XUBS (http://www.fakt.pl/wydanie-specjalne/wydanie_specjalne_10042010.pdf). W podobny sposób mogli się potem tłumaczyć również inni nadawcy – tj. że zwyczajnie z takich danych, jakich im dostarczano, dokonywano medialnych „wizualizacji”, stąd ewentualne „nieścisłości” czy „błędy” na tychże ilustracjach. Czy jednak możliwe jest zobrazowanie czegoś, o czym nie wiadomo, jak dokładnie zaszło i w którym miejscu? Czy można zilustrować jakieś zdarzenie, jeśli nie dysponuje się jakąś zweryfikowaną, spójną relacją jego dotyczącą? To właśnie bowiem na poziomie (tych pospiesznie publikowanych) „ilustracji” zaczęły się pojawiać przysłowiowe schody. W ciągu paru dni się okazało, że „jednak” polski samolot, którym miała przylecieć delegacja prezydencka wcale nie podchodził cztery razy do lądowania, wcale też nie zawadził o radiolatarnię itp. Głosiciele oficjalnej narracji się tym wszystkim nie przejmowali – kwestia bowiem zajścia samego lotniczego <em>wypadku</em>oraz wina załogi za jego spowodowanie była tak oczywista, że „zmiany scenariusza” przebiegu „katastrofy” schodziły na dalszy plan na zasadzie: nieważne, że Polacy z PLF 101 <em>nie</em>podchodzili cztery razy, grunt bowiem, że podeszli do lądowania na XUBS o jeden raz za dużo. Snuto niekończące się dywagacje na temat tego, jak piloci mogli popełniać takie pasmo błędów, dlaczego zignorowali niebezpieczeństwo i ostrzeżenia itd., a jednocześnie koncentrowano uwagę opinii publicznej oraz emocje społeczne na przeżywaniu żałoby, nie zaś na tajemniczości/zagadkowości samej tragedii. Ale też, co należy zaznaczyć bardzo wyraźnie: ani na krok nie odstąpiono (mimo tych wszystkich pojawiających się rozbieżności, nieścisłości, dezinformacji etc.) od obrazu <em>wypadku</em>. Nie muszę dodawać, że wizualizowanie <em>zamachu</em>musiałoby zupełnie inaczej wyglądać aniżeli te schematy, jakie serwowały nam media od pierwszych godzin po tragedii. Wróćmy jednak do samego procesu „obrazowania” Zdarzenia. Ktoś może powiedzieć, że to normalne, iż z początku masowe media nieco „przerysowywały sytuację” albo „niedokładnie zwizualizowały” przebieg „smoleńskiej katastrofy”. Na tak postawiony argument należałoby odrzec, że po pierwsze: mnóstwo dziennikarzy z ekipami telewizyjnymi było na miejscu (niedługo po „wypadku”) - dysponowali oni zatem i czasem, i możliwościami ustalenia tego, co się stało, a po drugie, kilka godzin po „katastrofie”, przy znakomitej widoczności i pogodzie, odlatywał z Siewiernego jak-40 A. Wosztyla, zabierając na pokładzie (obok prezydenckich urzędników) także kilku dziennikarzy. Istniały zatem znakomite warunki do dokonania oblotu nad pobojowiskiem oraz sfilmowania i ofotografowania „miejsca wypadku”. Jak jednak wiemy (bo sprawa do dziś dnia tonie w mrokach tajemnic), nie pojawiły się absolutnie żadne zdjęcia z oblotów (10 Kwietnia) nad terenem, gdzie leżały szczątki, jak też po dziś dzień nie opublikowano ani jednego zdjęcia satelitarnego związanego z tymże miejscem (ani z godzin sprzed „wypadku”, ani z godzin po nim). Nikt chyba nie sądzi, iż akurat tamtego dnia o tamtej porze satelity akurat to jedno miejsce na świecie jakoś szczególnie ominęły albo że zamontowane na nich kamery/aparaty fotograficzne nie zarejestrowały tego, co się działo w okolicach Siewiernego, tak jak w wieży XUBS „nie zarejestrowała się” na wideo praca radarów i kontrolerów. W tym właśnie kontekście (braku fotomateriałów związanych z 10-tym Kwietnia) rola medialnych „zobrazowań”, które oficjalnej narracji torowały drogę w świadomości społecznej okazuje się o wiele poważniejsza aniżeli li tylko „wstępnych/roboczych ilustracji” Zdarzenia. Owe „wizualizacje” bowiem w olbrzymiej mierze były i pozostały „jedynymi dostępnymi” zwykłym odbiorcom „obrazami” tego, co nazwano katastrofą smoleńską. Naturalnie „szerszego” obrazu dostarczyły dopiero terenowe prace doc. S. Amielina, który 13 kwietnia 2010, trzy dni po Zdarzeniu, zebrał dziesiątki zdjęć z okolic XUBS i na ich podstawie sporządził „kanoniczną wersję lotniczego wypadku prezydenckiego tupolewa” – wersję nazajutrz już rozpowszechnianą przez polskie media od lewej do prawej strony (http://freeyourmind.salon24.pl/351791,krotka-historia-pewnej-koordynacji) – niemniej jednak do dziś kwestia przybycia „prezydenckiego tupolewa” na XUBS widnieje tylko na „załączonym obrazku”. Mimo że polski rządowy Tu 154M nie należał do codziennych bywalców w okolicach Smoleńskach, nikt w parusettysięcznym mieście w sobotnie przedpołudnie nie zdołał go sfotografować, jak nadlatuje ani jak porusza się na wysokości kręgu. Taka to była smoleńska mgła.

Brak głosów