O apatii społecznej i personalizacji polityki
Państwo polskie sprawia wrażenie mechanizmu, ale rozregulowanego. Tego rodzaju mechanizm raz działa, raz nie działa – raz przyspiesza, raz utyka – raz idzie miarowo, raz wlecze się, jakby ostatkiem sił. Niedawno, bo wiosną 2009 r. usłyszałem w radiowej Jedynce w programie bodajże o 13-tej (jest to ważna informacja, gdyż wtedy w Jedynce bywa publicystyka w stylu, którego nie powstydziłby się M. Szczepański) jak jeden z dziennikarzy, kiedy mowa była o polskim sposobie „reagowania na kryzys ekonomiczny”, który dopadł świat Zachodu, wyznał, że my Polacy mamy taki mechanizm obronny, bo jesteśmy przyzwyczajeni do kryzysu, pamiętając go jeszcze z peerelu i gdy jest dobrze, to wydajemy więcej, a gdy jest niedobrze, to oszczędzamy na wydatkach. W tym niezbyt mądrym spostrzeżeniu, kryjącym jakieś ponure przesłanie, iż tak naprawdę wszyscy jesteśmy peerelakami a nie Polakami i skrywamy w sobie peerelowską wilczą naturę pod owczym kożuchem euroPolaków, zawarta była sugestia, że to właśnie dobrze, a nawet ślicznie jest, gdy obywatele elastycznie reagują na niedomagania państwa. Jeśli państwo i jego gospodarka są dysfunkcjonalne, to obywatele dzielnie i sumiennie, niemalże w radosnych podskokach wyzbywają się codziennych wygód, by nie obciążać swojego kraju. Nie muszę jednak dodawać, że taka postawa charakterystyczna jest raczej dla ludności Północnej Korei niż mieszkańców Starego Kontynentu.
Dokonując jednak takich porównań wcale nie odbiegam od tematu. Proszę zauważyć, że nowy model państwa, jaki nam zaproponowano, z jednej strony stwarzał pozory kapitalizmu, z drugiej jednak pilnował, by obywatele stanowili nowy kolektyw, nie zaś wspólnotę wolnych, sprytnych, racjonalnych i przedsiębiorczych jednostek. Polska „droga do kapitalizmu” nie podlegała żadnej dyskusji. Plan L. Balcerowicza był „bezalternatywny” - należało go wdrożyć bez względu na koszty i nawet bez symulacji społecznych i gospodarczych konsekwencji. Podobnie „bezalternatywne” było uwłaszczenie komunistycznej nomenklatury. I takich rozwiązań, które nie miały sobie równych, które były bezkonkurencyjne, mieliśmy w polskiej polityce (nie tylko gospodarczej, oczywiście), mnóstwo. To zaś świadczy, że od samego początku przedstawiciele establishmentu nie brali pod uwagę aktywnej roli obywateli w przeprowadzanej „transformacji”. Obywatele – właśnie jako zdyscyplinowany (tym razem nie za pomocą środków wojskowo-bezpieczniackich, ale ekonomicznych) kolektyw – mieli karnie wykonywać swoje działania w wielkim procesie polskiej pierestrojki i jedynie czekać na jego efekty. Naturalną koleją rzeczy była więc postępująca izolacja elit od społeczeństwa oraz apatia tego ostatniego.
Apatią jednak establishment wcale się nie przejmował i nie przejmuje. Ba, z punktu widzenia rządzących naszym krajem apatia jest OK, im bardziej bowiem obywatele odpuszczają sobie walkę o swoje prawa, tym swobodniej mogą czuć się żerujący na tychże obywatelach politycy. Obywatel apatyczny to znakomity materiał nie tylko w demokracji pozornej, jaką mamy w postpeerelu czy neopeerelu (ta nazwa wydaje mi się bardziej zasadna, skoro dochodzi u nas do doskonalenia mechanizmów wypracowanych przez reżim komunistyczny – monopolizacja sceny politycznej, monopolizacja rynku medialnego, degradacja ekonomiczna społeczeństwa, pogłębiana, agresywna laicyzacja etc.), lecz i w eurokracji. O ile obywatel nie rzuca kamieniami na ulicach, o tyle może sobie sądzić o władzy, co też mu się chce, aczkolwiek, jak dowodzą doświadczenia europejskie (zwłaszcza we Francji i Wielkiej Brytanii) to także do pewnych granic.
Do stanu apatii przyczynia się zastosowana od samego początku „przemian” personalizacja polityki, przypominająca do złudzenia to, jak uosabiano władzę i jej mechanizmy za poprzedniego reżimu. W komunizmie mówiło się „za Bieruta”, „za Cyrankiewicza”, „za Gomułki”, „za Gierka”, „za Jaruzela” itd., co z jednej strony oddawało absolutystyczny charakter czerwonego systemu sprawowania rządów (agent stojący na czele władzy traktowany był jak monarcha), z drugiej zaś stanowiło rezultat kanalizacji nastrojów społecznych, które ukierunkowane były właśnie na poszczególne osoby, nie zaś na agenturę komunistyczną (zwaną „partią robotniczą”) oraz „milicję obywatelską”, „ludowe wojsko” czy inne zbrojne formacje „strzegące prawa i porządku”. Ukierunkowanie nastrojów społecznych na pseudomonarchów będących sowieckimi kacykami w kraju przez armię czerwoną okupowanym miało tę zaletę z punktu widzenia pragmatyki zamordystów, że nawet, jeśli te nastroje przybierały negatywny charakter (np. pod wpływem pogarszających się warunków życia), to nie były w stanie osiągnąć punktu docelowego, czyli skumulować się na danym pseudomonarsze. Musiały więc stopniowo wygasać lub też obracać się przeciwko samym niezadowolonym obywatelom. Nie mogąc dosięgnąć tego, który odpowiadał za katastrofalny stan kraju, nastroje te nie kierowały się ani na milicjantów, ani ani na esbeków, ani na żadnych ormowców czy „ludowych żołnierzy”, lecz, umiejętnie podsycane przez agentów wpływu rozsianych po wszystkich środowiskach społecznych, kierowały się na innych obywateli. Sterowanie (celowo podsycaną, podkreślam) agresją społeczną doprowadzono w komunizmie do rzadko spotykanej w historii perfekcji. Wydaje mi się, że nawet w narodowo-socjalistycznym systemie hitlerowskiej Rzeszy agresji społecznej nie kanalizowano przeciwko samemu społeczeństwu, a głównie przeciwko „podludziom”, których traktowano jako „niezwiązanych” z „aryjską rasą”.
Wiedząc jednak o tym, jak doskonale komunizm radził sobie ze sterowaniem nastrojami społecznymi, należy pamiętać, że pozostawił on po sobie niezwykle silne mechanizmy psychospołeczne, które „nowa władza” w „nowym państwie” skrupulatnie przejęła i których wcale nie zniwelowała. Sterowanie społeczne obecnie przyjmuje postać łagodnego zamordyzmu, gdyż nastroje dadzą się łagodzić za pomocą sztucznie stymulowanego konsumeryzmu. Skoro „Polak głodny to zły”, to w neopeerelu establishment stara się przede wszystkim dopilnować, by Polak głodny nie był. W związku z tym kreowane są coraz to nowe „potrzeby obywatela”, których zaspokajaniem zajmują się potem przeróżne, koncesjonowane z reguły przez administrację państwową, instytucje. (Nawiasem mówiąc, nawet gigantyczna ilość obszarów podlegających koncesjonowaniu nie przeszkadza rozmaitym analitykom i bałwochwalcom powtarzać bez ustanku, że żyjemy w kraju kapitalistycznym.) Jeśli zaś już dochodzi do protestów w skali niedającej się medialnie zmarginalizować lub zbagatelizować, specjaliści uruchamiają ponownie mechanizm agresji społecznej (skierowanej w stronę samego społeczeństwa, dokładnie tak jak za peerelu) i domagające się podwyżek grupy zawodowe przeciwstawiane są tej „milczącej i ciężko pracującej większości”, która „z oczywistych względów” („wicie, rozumicie, wszyscyśmy są na dorobku”) żadnych dodatkowych pieniędzy nie chce ani nawet nie wyobraża sobie, by mogła chcieć. Zaraz pojawiają się sondaże z potępieniem lub przynajmniej wyrazistą (także zwizualizowaną na diagramach) dezaprobatą dla protestujących, wzięte z sufitu wyliczenia, ile „naprawdę” wynosi płaca w grupie postulującej podwyżki oraz uliczne wypowiedzi przypadkowo zagadniętych przedstawicieli rozmaitych środowisk zawodowych, którzy przyznają jak niewiele zarabiają, ale im przez myśl nie przejdzie, by „się awanturować na ulicach” - tych ostatnich zaś zwykle przebijają emeryci swoimi refleksjami o ciężkim wyborze między jedzeniem a lekarstwami. Najśmieszniejsze jest to, że przy okazji tej sztucznie wywołanej konfrontacji jednych grup społecznych z innymi, mimo że gołym okiem widać, że właśnie niemal wszystkim żyje się źle, że stopa społeczna w niczym nie przypomina tej, jaka jest w krajach Zachodu, to (umiejętnie podsycona przez polityków i służące im, jak za peerelu, media) agresja społeczna okazuje się tak silnym wciąż uczuciem, że jej wybuch przesłania nawet najbardziej oczywistą prawdę, że to establishment tak zawiaduje sprawami „tego kraju”, iż rozmaitym grupom zawodowym oraz emerytom i rencistom żyje się źle, a nawet podle.
Tu jednak, nawet jeśli ktoś „przejrzy na oczy” (w Polsce wyraża się to dość zgodnym hasłem kierowanym pod adresem rządzących: „zło-dzie-je”), właśnie personalizacja polityki pozwala stępić ostrze potencjalnej krytyki. Polityk, który odpowiada za stan państwa jest tak odległy, że gniew na niego „wygasa” po drodze. Mało komu chce się jechać do Warszawy i wymachiwać pięścią pod takim czy innym budynkiem symbolizującym władzę, pilnie zresztą strzeżonym przez umundurowane i nieumundurowane służby (o tradycjach zawodowych sięgających służb sowieckich, jak wiemy). Może zatem pokrzyczeć sobie przed telewizorem, napić się piwa lub wódki i „przespać z całą sprawą”. Agresja obywatela znowu więc jest umiejętnie przekierowywana nie na tych, którzy stanowią rzeczywiste ogniwa systemu (lokalna administracja, lokalne służby etc.), ale na fantom władcy, który jest osłonięty kordonem mediów, wojska i policji.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 434 odsłony
Komentarze
Remedium
18 Lipca, 2009 - 13:56
Metoda "dziel i rządź" jest stara jak świat.
Aby nie dać się dzielić trzeba wprowadzić jednomandatowe okręgi wyborcze (JOW) w miejsce wyborów proporcjonalnych. Poseł z JOW jest właśnie politykiem wokół którego jednoczą się wyborcy z danego okręgu - w przeciwieństwie do tego ordynacja proporcjonalna powoduje powstanie głębokich i licznych podziałów politycznych w społeczeństwie. Poza tym poseł z JOW, który jest podmiotem politycznym jest blisko obywateli, łatwo do niego dotrzeć ze swoimi potrzebami i bolączkami, w przeciwieństwie do podmiotów politycznych przy ordynacji proporcjonalnej czyli partyjnych wodzów, którzy dla przeciętnego obywatela są nieosiągalni. Pamiętać należy, że szeregowy poseł w ordynacji proporcjonalnej nie jest podmiotem politycznym tylko przedmiotem w rękach wodza partyjnego i dotarcie obywatela do tego lokaja niewiele obywatelowi daje.
Bacz
Pozdrawiam. Bacz