Ludzie z papier mache

Obrazek użytkownika Free Your Mind
Kraj


Toyah w swoim arcyinteligentnym poście zwrócił uwagę na zjawisko, które dla większości użytkowników mediów rzeczywiście przechodzi niezauważone. Środki przekazu, zasłaniając się dążnością do uatrakcyjniania programów informacyjnych, robią z komunikatów o charakterze politycznym pigułki, które sprowadzają się do trywialnych haseł. Następnie dziennikarze, jak wiemy, znawcy politologii, zabierają się za komentowanie tych haseł na wszelkie sposoby, co w ostateczności jest tyle samo warte, co te pigułki, częstokroć bowiem sami dziennikarze poruszają się na poziomie takiego banału, że aż dziw, iż jakiś naczelny te ich teksty „puszcza” (choć może powód jest prozaiczny – lepszych felietonów czy artykułów w zanadrzu nie ma). Oprócz tego twórczego krzewienia banału dziennikarze spełniają oczywiście wiele funkcji serwilistyczno-propagandowych względem określonych partii, co łatwo prześledzić choćby po tym, jak opisywali polski świat polityki np. P. Zaremba i M. Karnowski w „Newsweeku” w 2006 r., a jak opisują go w „Dzienniku” w obecnych czasach. Ale nie to jest najważniejsze.

Toyah przywołuje wypowiedź R. Nixona, który swego czasu pomstował na coraz gorsze dziennikarskie standardy w amerykańskim podejściu do polityki, ale przecież jeszcze pod koniec lat 60. sytuacja w USA nie była tak zła, jak w latach późniejszych (nie chodzi mi o propagandowe zaangażowanie wielu dziennikarzy po stronie ZSSR, czyli przeciwko wojnie wietnamskiej). Dotarłem kiedyś do wyliczeń dotyczących czasu poświęcanego (w serwisach informacyjnych) wypowiedziom polityków w okresie kampanii prezydenckich w Stanach i o ile w 1968 r. były to 42 sekundy, to już w 1988 r. 10 sekund, zaś w latach 90. udało się „zejść” nawet do 8 sekund. Z kolei w kampanii wyborczej w 2000 r. w mediach amerykańskich 74% czasu zajmowali dziennikarze, zaś 12% politycy (resztę czasu pewnie reklamy :).

Co do Nixona, to akurat za jego kadencji media amerykańskie zaczęły ujawniać swoją siłę polityczną i, co tu dużo kryć, manipulatorską, no ale nie to nas interesuje w tej chwili. Sytuacja na rynku medialnym w USA jest oczywiście nieporównywalna z tą w naszym kraju, w którym ani standardy dziennikarstwa nie są przestrzegane, ani tym nieprzestrzeganiem nikt się specjalnie nie przejmuje, media zaś są całkowicie podporządkowane partiom politycznym i dzięki wzajemnemu klientelizmowi i politykom, i samym serwilistycznym dziennikarzom żyje się lepiej i weselej. Ponadto nawet jeśli mainstream amerykański ma charakter politpoprawny i lewicowy (co nieustannie atakują tamtejsi – niezwykle wpływowi - blogerzy, z których olbrzymia większość ma poglądy konserwatywno-liberalne), to i tak jest sporo silnych mediów, które takie nie są, a przede wszystkim funkcjonuje talk radio, gdzie audycje konserwatywnych publicystów cieszą się od lat olbrzymią popularnością. Można więc powiedzieć tak, że to, co zmanipulują mainstreamowe media (co i tak w USA wcale nie jest łatwe przy tym wyczuleniu na przestrzeganie standardów dziennikarskich, jakie tam jest), to i tak zostanie nagłośnione właśnie jako manipulacja przez patrzących dziennikarzom mainstremowym „na ręce” dziennikarzy niezależnych czy blogerów. Przykładem jest choćby afera „memogate”, kiedy to stacja CBS w prezydenckiej kampanii wyborczej w 2004 r. do tego stopnia chciała się przysłużyć demokratycznemu kandydatowi na prezydenta, że wykorzystała fałszywkę jako dokument podważający wiarygodność G. W. Busha. Blogerzy (a za nimi inne media), dowiódłszy, że dokumenty są sfabrykowane, rozpętali taką awanturę, że z CBS nie tylko wyleciało z hukiem parę osób, ale i sam prowadzący przez wiele lat programy telewizyjne D. Rather („memogate” nazywana jest też czasem „Rathergate”, bo właśnie tenże prezenter nagłaśniał sprawę w CBS). Gdyby podobne standardy zachowane były w Polsce, to nie wiem, czy 90% dziennikarzy pracujących w mainstreamie zachowałoby posady i czy wprost słynące z przekłamań „GW” i TVN mogłyby w ogóle funkcjonować na rynku. No ale to nie ten kraj, przecież. Nie po to się zawierało „historyczny kompromis”, którego wynikiem było m.in. powstanie „GW” i pełna kontrola nad rynkiem medialnym, by naraz wszystko miało się rypnąć.

Nixon jednak miał rację, co do tego, że, mówiąc niezbyt oględnie, media głupieją, a z polityki robią papę. Wiadome, że analizowanie składu papy nie należy do zajęć trudnych, stąd tym analizom tak wielu stosunkowo nierozgarniętych dziennikarzy jest w stanie podołać. W Stanach jednak dziennikarstwo stoi na niebotycznie wyższym poziomie aniżeli u nas, więc właściwie nasze oglądanie się na tamte realia mija się zupełnie z celem (podobnie jak na realia polityczne – tam w końcu jest poważne państwo, nie to co tu). Warto natomiast mieć świadomość, że Nixon pokazał wyłącznie jedną stronę medalu. Faktem jest, że media robią papę z polityki – jednocześnie jednak tę papę robią z niej przecież sami politycy. Nikt mi nie powie, że Obama nie jest właśnie przykładem takiego właśnie polityka ulepionego przez specjalistów od marketingu politycznego i dziennikarzy politpoprawnych właściwie z papier mache. O ile jednak można mieć nadzieję na to, że w USA wnet się przekonają, że za pustosłowiem Obamy nie stoi żadna poważna wizja polityczna, o tyle w Polsce politycy z papier mache mają się dobrze już od 1989 r. i ich indolencja, nieróbstwo, nepotyzm tudzież pustosłowie w niczym im w „uprawianiu polityki” nie przeszkadzają, co tylko potwierdza tezę stawianą przez różnych „radykałów i oszołomów”, iż tak naprawdę władza polityczna w naszym kraju leży gdzie indziej, tj. nie w gabinetach rządowych czy salach parlamentarnych. Gdzie? Niejeden Kiszczak to wie.

Poza tym ja odnoszę wrażenie, o czym już parokrotnie wspominałem, że w Polsce mamy od lat jakąś pandemię gadulstwa. Z jednej strony, owszem, w programach informacyjnych robi się z czyichś wypowiedzi banał lub też wybiera bon mot sformułowany w chłopskim języku (jak u W. Pawlaka czy Jamajki-Komorowskiego), zrozumiałym przede wszystkim dla dziennikarzy mogących następnie mielić te bon moty po wielokroć na różne sposoby w „komentarzach” czy „analizach” i uprzystępniać je w swoich mielarniach „opinii publicznej”. Z drugiej jednak przecież ci tzw. politycy mają dzień w dzień nasiadówy w mediach, jakby rządzenie państwem czy kierowanie rozmaitymi instytucjami publicznymi sprowadzało się do występowania przed kamerami (kiedyś to było przesiadywanie na transmitowanych przez RTV „egzekutywach” i „plenach”). Ja się oczywiście nie dziwię tym nasiadówom, bo przecież 90% polskich polityków rzeczywiście nie ma nic do roboty, więc przynajmniej sobie część czasu odbębnią w TVN-ie czy innej zetce, a resztę w restauracjach sejmowych i na strasznie ważnym kręceniu się po Warszawie, w której, jak wiemy, pół dnia spędza się w aucie. Nieprawdą byłoby jednak stwierdzenie, że na „polityczne słowo mówione” jest w naszych mediach za mało miejsca. Przeciwnie, tego gadulstwa jest tak wiele, że głowa mała :), zwłaszcza że za tą codzienną gadaniną nic konkretnego nie stoi. Kompletnie nic. Jedynie zmieniają się miny, krawaty i garnitury.

Najlepszym zaś sposobem na gadulstwo dziennikarzy i polityków jest słuchanie dobrej muzyki i czytanie książek. Politycy i dziennikarze swoim gadulstwem zajmują wyłącznie czas antenowy, a zapychają go, bo jakoś trzeba go zapchać. Wystarczy zresztą posłuchać, o czym oni rozmawiają: o tym, co kto wczoraj powiedział, a czego nie powiedział, ewentualnie co zrobił, a czego nie zrobił, co chciał zrobić, a czego nie powinien itd. Żadnej szerszej wizji Polski (a to już 20 lat „transformacji”) – to są ludzie na poziomie wójta, którzy zrządzeniem losu, a ściślej losu w postaci umundurowanej, co zasiadał po „stronie rządowej” podczas „historycznego kompromisu”, dostali się na szczyty władzy i się w tę władzę zabawiają. Intelektualnie dziennikarze tymże wójtom jednak nie ustępują, więc symbioza umysłów jest znakomita.

Kiedyś nabyłem sobie przemówienia R. Reagana – jaka to jest znakomita lektura. Jaka tam jest przejrzysta wizja człowieka i jakie zarazem jasne widzenie świata! Wyobraźmy sobie, że nie tylko ktoś by wydał (broń Boże), ale na dodatek nam sprezentował (bo przecież nie kupilibyśmy) przemówienia Mazowieckiego, Tuska, Komorowskiego, Gleba Chlebowskiego, Sikorskiego itp. Załamalibyśmy się, gdybyśmy mieli to czytać. Nawet gdyby to była jedyna lektura w więzieniu politycznym :)

http://www.blogmedia24.pl/node/13257

Brak głosów