Pierwsza „pięciolatka” w eurokołchozie: zmilczane cienie (część 2)

Obrazek użytkownika Arpad77
Świat

Traktat lizboński i demokracja z ograniczeniami

Na zgliszczach referendalnie odrzuconej (czytaj: przez niezawisłe społeczeństwa!) już w połowie 2005 r. przez Francję i Holandię szumnie promowanej Konstytucji Unii Europejskiej stworzono opasły dokument zwany skrótowo traktatem reformującym. Ten biurokratyczny obiekt-gniot ujrzał światło dzienne w grudniu 2007 r. i obecnie kojarzony lepiej jest pod nazwą traktatu lizbońskiego. Pomimo pozornie nowej formy tej umowy międzynarodowej, liczne istniejące zapisy okraszono poprawkami, a pewne kompetencje instytucji unijnych poszerzono kosztem części decyzyjnej suwerenności poszczególnych krajów. De facto jest to rygorystyczne przykręcenie śruby względem dokumentu pierwotnego, i tak już nader zawiłego tudzież znikomo demokratycznego.

Odpieczętujmy te pseudomikołajkowe prezenty, emanujące spod złudnie rozkosznej poduszki sprezentowanej na całe pokolenia od tak niewielu dla tak wielu. Przewiduje się m. in.: redukcję liczby komisarzy przy Komisji Europejskiej do 18 (dziś każdy kraj członkowski ma swojego przedstawiciela), likwidację rotacyjnego półrocznego przewodniczenia w Radzie Europy na rzecz 18-miesięcznego acz sprawowanego przez trójki państw. Powstaje również stanowisko Przewodniczącego RE, wybieranego na 2,5-letnią kadencję (dublowanie kompetencji: kto jest mądrzejszy, jajko czy kura?). Ponadto poszerzeniu ulegają unijne prerogatywy na polu polityki zagranicznej i bezpieczeństwa poprzez stworzenie drugiego ponadnarodowego „superministra” od tych spraw. Równie relatywistycznie potraktowano kwestię inicjatywy obywatelskiej: minimum 1 mln obywateli ze „znacznej liczby” państw członkowskich może wnieść projekty ustawodawcze. Powstaje pytanie: czy „znaczna liczba” jest jednako pojmowana przez mocarstwa starej i nowej Unii? Ich glaube nicht.

Wedle dość szerokiej opinii traktat ów stanowi przemycenie wcześniej upadłej konstytucji kuchennymi drzwiami z polecenia największych mocarstw. Dowodem na to, że czołówka notabli zdecydowała się wziąć losy większości populacji Starego Kontynentu w swoje władcze ręce z pominięciem głosu „szarych” (gorszych?) obywateli są konsekwentne unikania referendów podczas ratyfikacji w kolejnych krajach. Istotna uwaga: sposób jej przeprowadzenia teoretycznie pozostawiono do indywidualnego wyboru. Obawiając się jednak ponownych obywatelskich porażek i hołdując zasadzie kołchoźniczego eurooportunizmu, przyjęto pośpieszne ścieżki ratyfikacji parlamentarnych, przy okazji cudownie cofając czas: w kilku przypadkach przyklepanie dokumentu nastąpiło przed powstaniem jego tłumaczenia na rodzime języki.

Paneuropejska machina toczyła się pomyślnie dla eurosalonu do chwili odrzucenia traktatu w Irlandii, gdzie referendum było nieuniknionym obowiązkiem (czerwiec 2008). Wkrótce zawahała się również Polska oraz Czechy i natychmiast niczym stado ujadających rottweilerów wysocy unijni urzędnicy rozpętali histerię, odkrywając swoje prawdziwe, pseudodemokratyczne oblicze. Niewybredne naciski na prezydenta Lecha Kaczyńskiego (pomimo, że niemiecki prezydent również nadal nie złożył podpisu pod dokumentem) to nic w porównaniu z przedstawieniem urządzonym niedawno w Pradze przez lewackiego dygnitarza Daniela Cohn-Bendita (ocierającego się w młodości o pedofilię) i chadeckiego Hansa Gerta Pötteringa plus jakiegoś pomniejszego irlandzkiego quasionotabla, którego personalia tu zmilczę celem zachowania głównego wątku. Na szczęście prezydent Vaclav Klaus stawił czoło owym zakrawającym na terroryzm pogróżkom unijnej delegacji i dotychczas czeska ratyfikacja wisi w próżni. Aby dopiąć celu, na fali podsycania strachu przed panującą recesją planuje się powtórzenie irlandzkiego referendum, co stwarza furtkę do niekończących się powtórek procedur legislacyjnych aż do uzyskania pożądanego skutku. Można nakreślić swoiste podobieństwa: był kiedyś taki oto teledurniej, którego naczelną maksymą było: „Daj im szansę!”. Towarzyszący mu iloraz inteligencji miłosiernie zmilczę.

Te niepokojące działania powinny otworzyć oczy rzeszom tych, którzy bezkrytycznie postrzegają instytucje Unii Europejskiej jako uosobienie egalitaryzmu i obiektywizmu. Jakość owego miodu wolności daleka jest od ideału. Wiatr zmian tak hucznie śpiewany przez grupę Scorpions dwie dekady wstecz zapadł głucho pośród turbulencji konfidencjonalizmu i nie rozliczonego bojowego oportunizmu. Na szczęście, w ulepszaniu niezawisłości coraz czynniej zaczynają brać udział nowe kraje członkowskie, świadome bycia ogrywanymi (niestety za słaby jest tu głos Węgier, które są jeszcze przez rok zdominowane i okłamywane przez rząd promoskiewskiego lewaka, Ferenca G., od 3 lat otrzymującego od Narodu gorzki krzyk bojkotu, torpedowanego okazjonalnie gazem i pałami). Wbrew lansowanemu eurofanatycznemu bezkrytycyzmowi proces oddolnej odnowy nie jest wyrazem anarchizacji, lecz patriotycznym gestem upominania się o swoje niezbywalne prawa i wartości. Dzięki temu na brukselskich salonach ma szansę zagościć świeży powiew prawdziwej ewolucji, pozwalający na organiczny powrót do szczytnych acz coraz bardziej zdezawuowanych wzniosłych haseł.

Parcie do wspólnego pieniądza

Wejście do strefy euro to priorytet obecnie rządzącej w Polsce klasy politycznej (jakimże Polakiem jest Jack Vincent R.?). Rezygnacja ze złotego ma być lekarstwem na wszelkie gospodarcze zło, a odpowiednią retorykę wzmacniają niedawne wielomiliardowe skandale związane z opcjami walutowymi. Tymczasem bez integracji walutowej widać, że polskie ceny w wielu dziedzinach już dostosowały się do zachodnich, a płace ciągną się daleko w tyle. W wymiarze społecznym, czyż nie byłoby policzkiem w twarz milionów emerytów pobieranie z grubsza (a raczej z cieńsza...) dwustu euro miesięcznie? Oczywiście nie dotyczy to „wiecznie niewinnych” braci pałujących pod wezwaniem Czesława K., który nie dość że ma dobre 1,5 tys. euro netto na łapę owiniętą w kastet, to jeszcze dekadami się miga od odpowiedzialności zwinniej, niż zwykły student pijący piwo na juwenaliach acz osaczony przez „życzliwe”, goniące za magistrackimi prowizjami czarne mundurki straży miejskiej w mieście dajmy na to N.

Oddanie władzy monetarnej w ręce Europejskiego Banku Centralnego stanowi formę wyrzeczenia się narzędzi do stymulacji własnej gospodarki. Oczywistym jest, że wskutek zróżnicowanych profili gospodarczych tak dużej liczby państw nie istnieje Europa jednej prędkości. Kierunek decyzji monetarnych będzie dostosowany prędzej do kondycji makroekonomicznej Niemiec, Francji czy Włoch, niźli mniejszych krajów naszego regionu. Groźny przedsmak konsekwencji sztywnego powiązania walut z euro i powstałego na tej drodze niedopasowania poziomu stóp procentowych do cyklu gospodarczego daje obecnie casus republik nadbałtyckich. PKB tych okulawionych i bezzębnych dziś tygrysów zanurkuje w br. o ponad 10 proc., a przed losem Islandii zwłaszcza Łotwę ustrzec może tylko solidna kredytowa kroplówka z MFW.

Egzystencja pod skrzydłami unii walutowej nie oznacza gospodarczej sielanki. Uwzględniając obecne załamanie wzrostu gospodarczego (w Niemczech jego tegoroczny spadek może sięgnąć nawet 6 proc.), w latach 2002-2009 średnioroczny wzrost gospodarczy eurolandu będzie bliski zeru, czyli ogólnie jedna długa stagnacja. Warto odnotować, że w żadnym z pierwotnych 12 krajów, w których wprowadzano euro, nie odważono się przeprowadzić referendum w sprawie przyjęcia wspólnego pieniądza. Nieliczna warstwa eurokratów zagrała na nosie obywatelskim standardom demokratycznym, uszczęśliwiając na swoją modłę całe społeczeństwa. Nie szczędzi się natomiast grubych milionów na wszelkie indoktrynacyjne kampanie wysławiania wspólnej waluty, a według najnowszych doniesień podręcznikowe pranie mózgu sięga już nawet dzieci w wieku przedszkolnym („zbawienne” dofinansowania pomocy naukowych).

W przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii i Danii nie zdołaliśmy sobie zastrzec w negocjacjach, aby docelowe wejście do strefy euro nie było imperatywem. Właściwie do końca nie wiadomo, co nam może grozić za pozostanie poza unią walutową, gdyż teoretycznie datę akcesji można odraczać w nieskończoność. Kampania informacyjna pośród stert biurokracji i lawin bezowocnych szczytów prowadzona jest nieudolnie. Jako kraj jesteśmy zatem biernymi pionkami w rękach zachodnich specjalistów od relatywizmu. Warto obserwować lekcję Słowacji, w której po przyjęciu euro ludność masowo szturmuje za zakupami Węgry i Polskę w ucieczce przed drożyzną - kumuluje się tam już fala protestów. Liczne sondaże w tzw. starych krajach Unii pokazują na szok cenowy po akcesji do monetarnego eurokołchozu (wzrost cen płaconych), choć medialnie statystyki można wybielać niczym przeszłość sowiecką.

Na fali niedawnych turbulencji walutowych rządowe parcie do unijnego bilonu i banknotów w miejsce złotego przybrało na sile. Niczym z kapelusza wyciągano bliskie terminy wejścia do korytarza wahań ERM2, wiedząc ale nie mówiąc publicznie, że to nierealne zarówno z przyczyn proceduralnych, jak i z racji rozchwianego rynku walutowego. Forsowano te mrzonki w dniach, gdy dzienne odchylenia kursu złotego do euro sięgały +/- 4 proc. Teraz obserwujemy proces wycofywania się z tych deklaracji po cichu, na raka, coby przypadkiem słupki PO-parcia nie spadły ze 114 do nie daj Bóg 99 proc. w za(d)ufanych stacjach medialnej ostoi. Przypomnijmy dynamikę tegorocznego, zapisanego w budżecie PKB według ministra finansów inicjałami J.V.R.: 4,8 - 3,7 proc.-co dalej....? A będzie w granicach zera. Nie zazdroszczę nowelizacyjnej turbulencji tym, którzy brali frankowe kredyty hipoteczne po kursie bliskim 2 zł.

Wracając do unii walutowej, euro ma być panaceum niwelującym ryzyko kursowe i wszelkie koszty transakcyjne. Przy okazji oczerniono opcje walutowe jako narzędzie do generowania strat, choć przecież odpowiedzialne używanie derywatów pozwala dobrze zarządzać ryzykiem kursowym. Ceną za tę pozorną stabilność będzie wspomniana utrata suwerenności w sprawach kształtowania polityki monetarnej, która będzie podporządkowana priorytetom francusko-niemiecko-włoskiego triumwiratu. Można śmiało i za wielkie pieniądze obstawić scenariusz nałożenia sowitych kar i reperkusji na Polskę lub inne kraje regionu w razie naruszenia kryteriów z Maastricht (tym bardziej, gdyby się w unii monetarnej już znalazły; właśnie wszczynana jest przeciwko nam procedura nadmiernego deficytu). Wszystko to w imię równości rozumianej po niemiecku. Ja wohl!

Pokrętne ścieżki salonowego relatywizmu

Relatywizm uskuteczniany przez unijnych możnowładców okopanych w murach brukselskich gmachów uległ zapętleniu, samemu się relatywizując. W „wygodnych” sytuacjach dozuje się go w nadmiarze aż po mdłości, natomiast w innych samozwańczo „niewygodnych” przypadkach cudownie znika, ustępując pola nieprzejednanej bezkompromisowości. Co gorsza, dotyczy on fundamentalnych regulacji, na których spoczywa trzon egzystencji eurolandu (który to nieudaczny termin jest przesiąknięty ładunkiem negacji pojęcia narodowości).

Widać to na przykładzie kryteriów z Maastricht: Niemcy przez 4 kolejne lata przekraczały dopuszczalny poziom deficytu budżetowego (2002-2005), o rok krócej próg ten łamała Francja. Bez żadnych konsekwencji. Tymczasem do nowych krajów przykłada się rygorystyczną linijkę, którą przy pierwszej nadarzającej się okazji zdzieli się niepokornych po dłoni jak dziecko w przedwojennej szkole.

Odnośnie polityki energetycznej, czytelnie widać było z kim trzymają Niemcy reprezentowane przez G. Schrödera, nie bacząc na interesy republik nadbałtyckich, państw Grupy Wyszehradzkiej oraz Bułgarii i Rumunii. Nie ustaje forsowanie budowy Gazociągu Północnego z pominięciem dramatycznych protestów państw basenu Morza Bałtyckiego. Dopiero powracające rokrocznie moskiewskie kryzysy gazowe uaktywniły w eurosalonach jakieś zawiązki myślenia obronnego w kierunku dywersyfikacji dostaw nośników energii. Szantaże gazowe władne są wyłożyć na łopatki całkowicie uzależnione od rosyjskiego surowca gospodarki Bułgarii oraz państw kotła bałkańskiego. Mimo to w kwestii obrony Ukrainy i konsekwentnie państw naszego regionu przed gazowym dyktatem Moskwy UE pozostaje zbyt miękka.

Specyficzne i stronnicze pojęcie konkurencji prezentuje blisko 70-letnia, krewka i często tendencyjnie hiperaktywna komisarz narodowości holenderskiej Neelie Kroes. Przez dużą część życia związana jest z dużymi prywatnymi firmami, zasiadając łącznie w ponad 30 różnych radach nadzorczych i zarządach (m. in. z branży transportowej), działając na śliskim styku polityki i biznesu. Fakt powołania Neelie Kroes na stanowisko komisarza UE do spraw konkurencji właśnie sprowokował pytania o jej bezstronność i konflikt interesów.

Holenderska dama wiedzie prym w unicestwianiu naszego przemysłu stoczniowego, wbijając gwóźdź do jego trumny poprzez odrzucenie planu ratowania ostatniej istniejącej stoczni (Gdańsk). Potrząsa przy tym żwawo rózgą w postaci zwrotu pomocy publicznej, naliczonej swoją drogą z kapelusza (mówi się o 10-krotnym jej zawyżeniu względem stanu faktycznego). Wszystko to dzieje się pomimo napiętego portfela zamówień i cenionej, wysokiej jakości wykonania polskich statków. Ani tej pani, ani nikomu na Zachodzie nie przeszkadzała natomiast dotacja w wysokości 110 mln euro dla niemieckiej stoczni w Stralsundzie, która swoją drogą ma relatywnie mało kontraktów. W owych okolicznościach, obecny prezydent Gdańska raczy wystawiać stoczniowcom notkę kompromitatorów Polski. Proponuję temu notablowi, aby rozkazał Angeli Merkel zamknąć zakłady BMW w Monachium. Czekamy na efekty, PO-warzyszu!

Jednocześnie, w całym tym nakręcanym medialnie kryzysowym korkociągu unijna machina nie ma nic przeciwko pompowaniu miliardów publicznych pieniędzy w nacjonalizację upadłego de facto brytyjskiego banku Northern Rock i innych wygasłych bastionów spekulacyjnej finansjery. Protestów speców od wolnego rynku i uczciwej konkurencji nie wzbudza także niedawna zapowiedź Nicolasa Sarkozy'ego wyłożenia 9 mld euro pomocy publicznej dla francuskich koncernów samochodowych. Zastrzegł on też, że mogą one zwalniać personel wszędzie, byle nie na terenie Francji. Ogólnie, w przemyśle motoryzacyjnym odbywają się szopki, które modelować może jedynie czwarty wymiar. Takie przykłady jawnie nierównego traktowania wewnątrz Unii można mnożyć, nie wyłączając np. nieobiektywnego arbitrażu w sporze Eureko z Polską o PZU (konglomerat z Beneluxu sam nie od dziś ma problemy z płynnością finansową).

Zapowiedź części III

Trzecia, ostatnia część materiału traktować będzie o kilku pozostałych sferach źle interpretowanej paneuropejskiej egzystencji. Nakreślone zostaną m. in. zagrożenia dla istniejącego porządku dyktowanego przez najsilniejszych tym słabszym, a także jakie morały mogą z tego płynąć na przyszłość, również pod kątem ryzyka utraty narodowych korzeni.

Arpad77

Brak głosów

Komentarze

To co opisujesz to podręcznikowy przykład na kolonizację peryferii. Bruksela i najpotężniejsze kraje UE niezwykle skutecznie wykorzystują słabość nowych członków. Celem jest całkowite podporządkowanie peryferiów (np. Polska) władzy centralnej Bruksela (czyli Berlin).
Kraj, pozbawiony elit utożsamiających się z własnym narodem, jest skazany na kolonizację i rozpad.
Ten proces zaczął się 2 lata temu, ale przybierze na sile w ciągu następnych 5-10 lat (taka jest moja teoria).
Pozdrawiam.

Vote up!
0
Vote down!
0

Pozdrawiam
**********
Niepoprawni: "pro publico bono".

#19914

Drugi bardzo dobry wpis. Moje gratulacje i podziękowania. Świetnie ujęte i w sposób bardzo prosty i zrozumiały przedstawienie faktów związanych z unią. Nasuwa mi się wiele pytań i wątpliwości. No ale to nie miejsce na takie kursy mojej wiedzy czy niewiedzy. Samo parcie do unii zawsze mnie dziwiło i podchodziłam do tego sceptycznie. Nic nikomu nie daje się za darmo. A za te ciężkie miliardy, wiedziałam że będziemy musieli zapłacić i to znacznie więcej niż dostaniemy. Nie długo trzeba było czekać. Unia ciągle się upomina o swoje. Najbliższy przykład - stocznie. Koniecznie musimy zlikwidować ten rodzaj przemysłu, nielicznego który nam został. Później będziemy kupować od nich, tych lepszych. Jeszcze rok lub dwa, a będziemy wasalem czy jak kto woli, lennikiem, na salonach unii. Nic własnego nie będziemy mieli. Nastąpi całkowite uzależnienie ekonomiczne, gospodarcze, finansowe a nawet militarne od globalistów europejskich. Zapoczątkował to Balcerowicz a teraz my sami brniemy w to bagno. Podobnie jest z walutą. Mnie osobiście bardzo podoba się złoty polski i podoba się niezależnie od jego wahań. Niech on się waha ale niech zostanie. Ostatni "bastion" w sprzedanej ojczyźnie ( języka też już swojego, polskiego nie mamy). Nie wiem jak dalece ten naród polski zgłupiał ale powinniśmy zażądać referendum w sprawie waluty euro. Ja, nie chcę dostawać emerytury ( niestety już), w wysokości 300 euro. Wolę te swoje 1200 zł. Problem jest naprawdę poważny. Założę się, że połowa społeczeństwa nie ma zielonego pojęcia o tym, co my możemy sobie przekazać, a mówimy i piszemy prawdę, na "niepoprawnych". Dla ludzi, którzy tylko oglądają telewizję, unia to jest sam miód. I z takim przekonaniem pójdą o ile pójdą, zagłosować. Nie mają żadnej wiedzy o tym, że obecna władza nas sprzedaje, że dąży do unicestwienia naszego kraju, że zdradza nas i robi to przy otwartej kurtynie. A skoro tego nie wiedzą, to jak mogą tej władzy wystawić rachunek, jak ją rozliczyć. Bo nie ulega chyba wątpliwości, że rachunek i kara może być tylko jedna. ZA ZDRADĘ NARODU POLSKIEGO - KULA W ŁEB!!!! i naprawdę nie ważne kto za tym stoi: Wałesa, Tusk, Komorowski, Miller czy inni sprzedawczyki.

Vote up!
0
Vote down!
0
#19915

A gdzie tu k... demokracja?

Wielcy europejscy zwolennicy demokracji, walczą o wolność, równouprawnienia, pedało - akceptacje i inne, a zapomniawszy o najważniejszym: DEMOKRACJA a nie eurokracja!

Czemu tak boja się referendów?

Skoro referenda, to wyraz woli wyborców, podobnie jak wybory do wszelkiej maści organów państwa, to czemuż miały by byc gorsze i nie decydujące?

Na tej zasadzie, można zrobić wybory, a jak przegram, to robię drugie, bo może wyborcy nie zrozumieli?

Eurokraci maja wyborców za idiotów, i widocznie się boja ze ktoś im to ukróci.

Tak im szkoda kasy na stocznie, a nie szkoda ciągłych wycieczek do Strasbourga z tonami papierów...

Vote up!
0
Vote down!
0
#19926

Kolejna dobra analiza. Jeżeli mógłbym jednak trochę uzupełnić:
1. Art. 4 Traktatu Lizobńskiego tak naprawdę w pięknych słowach sytuuje parlamenty danego kraju w sytuacji "opiniodawczej" dla pomysłów PE i komisarzy. Przykładowo najlepiej zobrazować to na przykładzie aktualnego ustroju samorządu w Warszawie. I tak Rada Miasta i Zarząd Miasta decyduje o inwestycjach ogólnomiejskich takich jak drogi, stadiony, ceny za wodę, czynsz, najem lokali użytkowych itd. Rady Dzielnic opiniują projekt budżetu wraz z załącznikiem inwestycyjnym dla danej dzielnicy. I nawet jeżeli się nie zgadza z jakąś inwestycją to ich głos może (ale najczęściej nie jest) wzięty pod uwagę (chyba że Burmistrz ma "chody"). Ceny minimalne za np. najem lokali użytkowych brany jest pod uwagę Śródmieście i dużo lokali komunalnych stoi pustych w obrzeżnych dzielnicach. Fakt Rada Dzielncy ma "prawo" nadawać nazwy ulic lub kierować projekty uchwał do Rady Miasta. Przekładając to na UE - Parlament Europejski i Komisarze będą ustalali prawo dając do je do opinii do parlamentów krajowych. Nikogo nie będzie obchodziła tak naprawdę jaka to będzie opinia (chyba że Prezydent danego kraju będzie miał "chody" - jakie to kraje niech każdy sobie sam odpowie. Dla niepoznaki parlamenty krajowe będą mogły "wnosić" projekty ustaw oraz "nadawać nazwy ulic".
2. Jeżeli chodzi o Euro to najlepszym przykładem jest Słowacja która niedawno przyjęła tę walutę. Przed jej przyjęciem Polacy jeździli na Słowację na zakupy, wypoczynek itd. Po jej przyjęciu to Słowacy jeżdżą do nas po zakupy, wypoczywać itd. I to jest chyba samo sedno dotyczące Euro.
Pozdrawiam Jacyl

Vote up!
0
Vote down!
0

----------------------------------------------------------- "Polska Niepodległa to Polska niebezpieczna" Lenin

#19945

W mojej odpowiedzi wkradł się błąd - chodzi nie o artykuł 4 a artykuł 8c

Vote up!
0
Vote down!
0

----------------------------------------------------------- "Polska Niepodległa to Polska niebezpieczna" Lenin

#19947

Nie daje mi to jednak spokoju, więc zapytam. Kochani, wyżej wymienieni, wytłumaczcie mi proszę jak w świetle tego co pisze autor ma się sprawa Libertasa. Oprócz tego, że przytulili się do niego rozbitkowie LPR, to niewiele wiem o ich programie. Z tego jednak co udało mi się usłyszeć, to wynika, że chcą dobrze. Nie chcą traktatu Lizbońskiego, to znaczy nie zgadazają się z nim. Chcą ratować stocznie przed upadkiem, chcą walczyć z wpływami dużych mocarstw europejskich, z biurokracją brukselską. Zabiegają o suwerenność każdego państwa etc., etc. Głoszą to co my tez byśmy chcieli. To co tu kurde jest grane? Przyznam szczerze, że nie podobają mi się twarze,polskiej opcji Libertasu. Może wyjdę przed Wami na idiotkę, ale wolę to, niż żyć w nieświadomości. Pomóżcie mi zrozumieć ten problem.
Pozdrawiam

Vote up!
0
Vote down!
0
#19971

Libertas jest strukturą ogólnoeuropejską, dostosowaną w każdym kraju do jego potrzeb. Przywódca Libertas jest osobą która doprowadziła do odrzucenia Traktatu Lizbońskiego w Irlandii. Tak więc Libertas jest partią która jest przeciwna samemu Traktatowi ale nie jest przeciwna UE. Jest za UE z początku jej istnienia, za "Europą Ojczyzn" a nie za "Superpaństwem" którego zasady są określone w Traktacie Lizbońskim. Biorąc pod uwagę całą Europę Libertas można porównać z podjeściem PIS-u do UE.
Faktycznie są za ograniczeniem biurokracji brukselskiej i wizji UE jako kraju Niemiecko-Francuskiego. Po prostu nie pasuje to do wizji UE jako "Europy Ojczyzn".
Jedyną, ale bardzo ważną różnicą, w programie Libertas a moimi poglądami jest fakt że oni chcą reformować UE a ja jestem jej przeciwnikiem jako tworu na wskroś socjalistycznego.

Vote up!
0
Vote down!
0

----------------------------------------------------------- "Polska Niepodległa to Polska niebezpieczna" Lenin

#20067

Dla mnie jest to inicjatywa nader wątpliwa i stoi za tym raczej biznesowy oportunizm. Ja na pewno nie zagłosuję na to przedsięwzięcie. Za mało o tym wiadomo, a co do dyskusyjności intencji samego szefa to podrzucam link

http://www.gtplanet.net/forum/showthread.php?s=538b584444d678b414334d82689b13fa&p=3393474#post3393474

swoją drogą zobaczcie jak zmyślnie namieszali owijając sobie wokół palca pewnego znanego elektryka. Wsadzili kij w mrowisko nePOtom i za to im obiektywny plus.

Vote up!
0
Vote down!
0
#19990

Dzięki za odpowiedź. Ale bądź człowiekiem. Ja jestem wiekowa kobieta i niestety tak dobrze angielskim nie władam. A może tak swoimi słowami, co, - bardzo proszę?. Ja też nie mam zamiaru na nich głosować. Jest to nowy twór i jeszcze nie sprawdzony. No i przerażają mnie polscy członkowie wokół tego tworu. Cholerka, coś jednak w trawie piszczy. To co na razie gadają, to ma jakiś sens. No a to posunięcie z Wałęsą to istny majstersztick. Bez żadnego wkładu mieć taką darmową reklamę. Za to mają u mnie też plus. W dalszym ciągu, nie wiem jednak co o tym sądzić.

Vote up!
0
Vote down!
0
#19996

Też na nich nie zagłosuję, ale klip mi się podoba ;)
Vote up!
0
Vote down!
0

Podczas kryzysów – powtarzam – strzeżcie się agentur. Idźcie swoją drogą, służąc jedynie Polsce, miłując tylko Polskę i nienawidząc tych, co służą obcym.

#20005