Esej o poetkach zapomnianych

Obrazek użytkownika Andrzej Pańta
Idee

poZEW

Exposé

 

 

WySOKI Sądzie!!!

 

W przeciwieństwie do tzw. poetów warsztatowych od dziecka z pełnym partnerstwem, wręcz autotelicznie, traktowałem poZYWANĄ dzisiaj Agnieszkę Wesołowską z Łobza i Krakowa, zwaną dalej poZWANĄ.  Wychodzę z zaprezentowanej przesłanki warsztatowej[1], że jakoby nie mogła naPISać takich wierszy, jakie pisała w wieku 13/14 lat i później; jest to moje wspólne przeżycie pokoLENiowe z poZYWANĄ (nie w sensie ścisłej synchronii, lecz synchronii traktowanej diachronicznie). Wprawdzie na zajęcia w katowickim Pałacu Młodzieży na pocz. lat siedemdziesiątych chodziłem do pracowni biologiczno-chemicznej, lecz raz przypadkiem zajrzałem do Pracowni Literackiej, gdzie zajęcia prowadzili wtedy różni znani poECI, jak Śliwiak, Harasymowicz, Sprusiński, nawet E. Bryll. Spodobało mi się, też postanowiłem spróbować, aby ożywić oschłą od chemicznych formułek wyobraźnię. W tym wieku w niektórych przypadkach umysł pracuje z taką niesamowitą szybkością, że sam nie ogarnia, skąd mu się bierze to, co wie. Już po paru tygodniach odrobiłem większość zaległości z literatury, jakie miałem wobec kolegów z klas humanistycznych. Po paru miesiącach miałem jeszcze większe osiągnięcia, co od razu jęło budzić zazdrość starszych i przeciwnych. Jeden z nich tak skomentował mój ówczesny dorobek: „Pańta, przyznaj się, od kogo to odpisałeś, są to rzeczy zbyt oryginalne, abyś był w stanie sam je naPISać w wieku 16 lat!” Przez parę lat wlokło się to za mną jak brudna ścierka za niechlujną sprzątaczką. Nie przejmując się tym, rozesłałem moje wiersze po czasopismach w całej Polsce, większość ukazywała się w następnych latach, w rezultacie czego zaproszono mnie na ostatnią Kłodzką Wiosnę Poetów i słynne warsztaty artystyczne w Augustowie, gdzie poznałem K. Jandę, E. Fediuk, E. Demarczyk. W obu programach dostałem wyróżnienia w konkursach poetyckich, w Kłodzku wyróżnili mnie jurorzy: J. Kornhauser, K. Karasek i J. Markiewicz, w Augustowie dostałem rzeźbę Adama Myjaka przedstawiającą kaktus wewnętrzny. — To indywiduum, dzisiaj 74-letni staRUCH, było wówczas wysoko postawioną figurą w partyjnej nomenklaturze, podobno nawet dla tow. G. pisał przemówienia, więc co najwyżej mogłem mu wskoczyć na kolana, nie omieszkując bez zmrużenia pożyczyć odeń tysiąc złotych, które wręczał mi bez ociągania — dziękowałem pięknie i biegłem dalej. Był taki cwany, a dał się nabrać na prostą prowokację z mej strony, gdy w latach upiornej studenckiej jesieni 1988/89 podczas jakiejś zadymy na ulicy i fety u katowickich literatów przywlokłem transparent jak u H. Manna: „Profesor UnRath!” Wydzierałem się: „Untertan! Untertan! Untertan!” Zapomniał unosząc się z gniewu i wściekłości, purpurowy, że wziął mnie za kołnierz i wyrzucił z budynku, zabronił przychodzić więcej. Więc już się tam nie pokazałem. Pozostali szemrali i pytali, jakim prawem mnie wyrzuca, skoro jest sąd koleżeński, zresztą należałem do oddziału krakowskiego, tutaj zaś byłem jego oficjalnym reprezentantem na jubileuszu śląskiej literatury. W tak tani sposób uzyskałem pretekst do wystąpienia ze związku i zerwania z literaturą. Konformista. Do tego stopnia, że R. Wojaczek chciał go obedrzeć ze skóry, ale nie zdążył przez nieprzypadkowe samobójstwo. Dwie dekady wcześniej podobna sytuacja spotkała H. Poświatowską z Częstochowy, gdzie miejscowy figurant bez ogródek rzucił jej w oczy, że z litości musi popierać takie kaleki i niemrawy, dopiero gdy Poświatowska uzyskała znaczący rozgłos i zmarła, triumfował, że on pierwszy odkrył tę autorkę i wyciągnął ku niej zbawczą dłoń. Smaczku sytuacji dodaje fakt, że gdy jeszcze chodziłem do ogrodnika, ukazała się antologia pt. Młody Śląsk Literacki, gdzie oprócz moich, były i wiersze tego figuranta; ostatnio, gdy przeglądałem tę książkę, zniesmaczyłem się jego notką — nasz „młody poeta” jest starszy od moich rodziców! Brrr!!!

Przepraszam WySOKI Sąd za pewien niesmaczek, że przyTOCZĘ Maharishi Mahesh Yogi, rzekomego guru od Lennona i Ono, twórcy medytacji transcendentalnej, TM, w gruncie rzeczy uwodziciela, który w tej epoce za słone czesne urządzał warsztaty medytacyjne dla 25-30-latków, w pewnym momencie zaczął z nich szydzić, kiedy bili mu brawo i wpadali w zachwyt nad jego pomysłami: Wy to musicie mieć zupełnie starcze mózgi, którym nic nie jest w stanie już pomóc; mając 30 lat samemu jest się Mistrzem, nie biega się po warsztatach, uczy się  indywidua poniżej 20-tki. Chłop ma świecką rację: wedle badań naukowych starość zaczyna się równo w wieku 27 lat, do którego należy dodać trzy siódemki: dni, miesięcy i godzin; wedle tego moja starość zaczęła się 17 listopada 1981r., gdzieś o ósmej rano, postanowiłem wtedy wycofać wszystkie moje teksty z pism określanych jako „młodzieżowe”, ale na szczęście wprowadzono stan wojenny, dzięki czemu mogłem zaoszczędzić na znaczkach i spokojnie pchać taczkę mego żywota dalej. Nie młodość się liczy, to kult wymyślony przez romantyków, potem podjęty przez Gombrowicza jako kult nieodpowiedzialności, tylko dojrzałość, sięganie ku niej, owoce wieku, napoczęte w okresie młodzieńczej gonitwy myśli.

Gdzieś w okresie jesienno-zimowym 1997/98 zapoznałem się z pismem ŁABUŹ i wydającym je Leonem Zdanowiczem z Łobza[2]; dzięki temu uświadomiłem sobie istnienie poZWANEJ jako 13-latki, jej utWORY wdarły mi się w świadomość i odpowiednią wiadomość z jej utWORAMI wysłałem do Ewy Marii Slaskiej w Berlinie pod koniec 1997r. do planowanego numeru pisma WIR. — Gdybym postępował jak wspomniani wcześniej figuranci wobec mnie czy Poświatowskiej, mógłbym zasugerować Leonowi, że nic z tego nie będzie, żeby dała sobie spokój i zajęła się innymi sprawami. Postąpiłem przeciwnie, postanowiłem jej pomagać, co poświadcza zachowana korespondencja jako dowód w sprawie. — WySOKI Sądzie! Gdy jest mało środków na rozwój sztuki, popyt na nie duży,  ludzie się „zabijają”, aby je zdobyć, sam tymczasem postąpiłem jak naiwny dzieciak: zaproponowałem tomik poZWANEJ do katowickiej Zachęty Sztuki, która mogła go wydać, gdyby rzecz motała się szybciej niż zbliżająca się  plajta tej placówki kulturalnej. Nie omieszkiwałem też powysyłać utworów poZWANEJ do kilku pism, gdzie ukazywały się i były omawiane jej tomiki, chodzi mi o: OBRZEŻA, PROTOKÓŁ KULTURALNY, AKANT, PLAMA, o ile pamiętam. Gdy zwróciła się do mnie z prośbą, żebym przełożył kilka jej utworów na niemiecki do toMIku pt. Dwuznaczny, zrobiłem to bez ociągania, bez oglądania się na jakieś wierszówki czy honoraria, z czystej radości niesienia pomocy. Tak by pozostało, gdyby nie późniejsze przykre wydarzenie, będące przyczynkiem tego poZWU. Zawsze dostawała ode mnie to, co najlepsze; kiedyś na urodziny wysłałem jej piękną edycję Legendy Młodej Polski, coś zaczęła pisać o Brzozowskim, cieszyłem się, że znalazłem siostrę w rozUMIE, bo „moja pani od polaka” (późniejsza pisiorka, obecnie LO w Świdwinie) oblała mnie na maturze, gdy wychwalałem Brzozowskiego, dołując Sienkiewicza, co mi było obojętne, gdyż miałem zdawać na biologię lub medycynę. Sądziłem, że w przyszłości będę mógł liczyć u niej na dialog bez końca, nie zaś na smutne przekomarzanie się na pyskbuku.

Pewnego dnia potrzebowałem do stypendium jakiegoś świstka z „Życia Literackiego”, poZWANA była już w Krakowie, poprosiłem ją, by mi skopiowała ten kawałek i szybko wysłała, ale bez efektu, jakieś trudności biurokratyczne czy coś, obwiniała się o to, że jest tak nieudolna, że nawet nie potrafi załatwić prostego ksero; określiła się jako Świnia wobec mnie, i na tym urwała się nasza znajomość korespondencyjna. W takich sytuacjach zawsze mówi się trudno, nie miałem żadnych pretensji wobec poZWANEJ, integrowałem się z moim nowym środowiskiem w Görlitz, pracowałem w kulturze, moja uwaga była zmuszona zawiesić się na innych rzeczach niż poZWANA, acz nigdy o niej nie zapominałem, nigdy nie odzywałem się do niej pierwszy, inicjatywa do dialogu wychodziła zawsze od poZYWANEJ. Wprawdzie publikowaliśmy dalej w ŁABUZIU, lecz nie odzywaliśmy się do siebie, w pewnym okresie nawet dość często dzwoniłem do Leona, ale coś mnie paraliżowało, że nie miałem nawet odwagi zapytać, co dzieje się u poZYWANEJ. Odezwała się dopiero po zawieszeniu ŁABUZIA. Gdy dowiedziałem się, że zachorowała na tarczycę, natychmiast pospieszyłem jej z pomocą, wcześniej robiłem sobie wyrzuty, że nie mogłem jej ulżyć w znalezieniu pracy: moja krakowska znajoma, którą pytałem, zbeształa mnie, że nie jest urzędem zatrudnienia, od tego są anonsy w prasie itd. Przy przeprowadzce zapodziałem gdzieś notatnik z adresami, więc było mi trudno.

Co innego zdrowie! Zawsze było u mnie na pierwszym planie, przed literaturą i innymi ekscesami. Tak się składa, że mój ZNAjomy Krzysiu jedną ze swych specjalizacji ma z dolegliwości tego narządu. Bardzo trudno go złapać, jest cenionym fachowcem, czasem graniczy to z cudem, ale zadałem sobie trudu, udało mi się, przedstawiłem mu problem chorowitej KOLEŻanki; zgodził się przyjmować ją gratis i wyleczyć. Kolega zrobił mi przy okazji wykład, że w żadnym wypadku nie należy tej choroby lekceważyć, nawet pozorne ustąpienie dolegliwości może być bolesne w skutkach, uczynił mnie niejako odpowiedzialnym za jej stan zdrowia, miałem tego nie zaniedbywać. Tyle tylko że poZWANA odmówiła, może bała się, prawie wymiękła mi psychika, gdy przeczytałem w jej liście, że woli leczyć się magicznie. Było mi jeszcze smutniej niż gdybym sam zachorował, co już nastąpiło parę lat wcześniej, takie skoki ciśnienia, jego wahania, że musiałem skorzystać z zabiegów na kardiologii, od których się nie ociągałem, wyleczyłem się zupełnie.

Nigdy już nie wracało się do tego zapytania zdrowotnego, na trawie dnia bielił się problem stypendium i zbliżających się studiów; zamierzała studiować pedagogikę, sugerowałem jej psychologię, obstawała przy swoim, by potem besztać mnie, że nie odradzałem jej stanowczo tego kierunku studiów. Dziś dość trudno też i o stypendia, starała się o jakieś austriackie, potrzebne były następne tłumaczenia jej poezji na niemiecki. Zakasałem umysł, poprawiłem jej wniosek, w przypływie radości obiecała mi nawet duże piwo z grzanką, wszystko zaś okazało się potem nieosiągalną skórą na uciekającym niedźWIEdziu. Bardzo mnie to boLAŁO: jako były stypendysta Ministerstwa Kultury mam prawo rekomendowania potencjalnych stypendystów. Poprosiłem też kilku uznanych artystów o pozytywne opinie dla niej, lecz rozczarowana odmówiła mi, i to dość brutalNIE: „bo ch… z tego będzie”. Jeszcze bardziej poczułem się zasMUCony jej niepowodzeniami niż gdyby dotyczyły mnie osobiście.

Prawdopodobnie nigdy byśmy się nie pożarli na gorsze, gdybyśmy nie skrzyknęli się na osławionym „pyskbuku”. — Początkowo podobała mi się ta zabawa, lecz z czasem coraz bardziej zaczęła mnie męczyć i denerwować w miarę przybywania tzw. wirtualnych znajomych. Raz wyszło, że przed paru laty, gdy była bez pracy, prawie że przymierała głodem, na to ja jej, że mogła mi o tym zwyczajnie naPISać, to wysłałbym jej coś smakoWITEgo na Dzień Dziecka, na to ona, że pewnie chciałem ją otruć!!! Mój Bosze Kochana!, by zacytować H. Bienka: Tyle dla niej zrobiłem, a ona podejrzewa mnie o takie rzeczy, coś niesamowitego; co innego poprzekomarzać się na pyskbuku, pośmiać się z siebie, co innego poMÓWIENIE o zamach na osobę, godzenie na jej życie i zdrowie. Wbity w doła, można rzec. Tego tak nie mogłem już zostawić, zwłaszcza że poMÓWIENIE nastąpiło bądź co bądź publicznie, jąłem DOMagać się przeprosin i to coraz energiczniej, nie wiadomo, co by było, gdyby nie znikła z tego portalu. Mój błąd polegał na tym, że natychmiast powinienem zrobić to samo; mam i miałem zawsze mnóstwo znajomych, jak zaCHODZI potrzeba, to pytam lub jestem pytany, co innego coraz głębsze pogrążanie się w banałach wirtualnego świata. Tak, powinienem stamtąd zniknąć natychmiast!

Wprawdzie każdego ranka wyciągałem na biurko książki, jakie miałem zamiar przeczytać, rozkładałem papiery, aby pisać, ale najpierw zawsze sprawdzałem, co dzieje się na pyskbuku, który potem wciągał mnie tak, że tkwiłem na nim do wieczora, z drobnymi przerwami. I tak w kółko maCIEJU. Ociągałem się, łatwiej mi było zerwać z paleniem niż z tą wierutną wirtualnością. Tymczasem poZWANA postanowiła jeszcze raz zabawić się na pyskbuku po udanej sesji egzaminacyjnej, zamiast pojechać gdzieś nad jezioro lub połazić po górach. Zawsze tak postępowałem po każdej sesji. Tym razem natychmiast zauważyłem, że próbuje mnie zdominować, nawet manipulować, narzucić mi coś, coś nieokreślonego przerażało mnie. Właściwie po paru dniach było po wszystkim. Jeszcze przed paru dniami podczas sesji wyprowadziła mnie z równowagi zupełnie, może przypadkiem, może premedytacyjnie: „Jak wygląda rozwój morlany u Piageta?” Nagle zwątpiłem w sens świata. Jakiej morlany? Przeleciałem przez wszystkie słowniki, nic!!! Mój Bosze Kochana! Jakim jestem w końcu ignorantem, moja wiedza płytka i nieugruntowana. Jeśli jakaś morlana jest u Piageta, powinna być już w słownikach, w Internecie też niczego nie znalazłem. Jest mnóstwo pojęć różniących się jedną głoską, często są to zapożyczenia tego samego angielskiego wyrazu, który u nas przyjmuje rozmaite postaci końcowe, jak dryf i dryft, tarasy i terasy itd. Dostałem zupełnego rozstroju, znowu popadłem w bezsenność, strumienie bezsensownych obrazów przetaczały mi się przed oczami. Rano śmieje się ze mnie z mądra frant, że nie o morlanę chodzi, tylko o rozwój moralny; przecież to takie proste — wystarczy wpisać hasło do przeglądarki, znajdzie się wyjaśnienie problemu natychmiast. — Najbardziej zgorszyło mnie, że o swojej docent, usiłującej zdyscyplinować tę niesforną isTOTę, napisała mi, że „przez cały semestr jedzie z kartki”!!!

WySOKI Sądzie! Gdybym gdziekolwiek PISnął, że jakiś mój profesor czy nauczyciel „jedzie z kartki”, to zjedliby mnie przyjaciele i wrogowie jak jeden wąż bez okularów, nie miałbym łatwego życia. Jeszcze bardziej zbulWERSowały mnie jej notatki, wyglądające jak wyłamane szprychy z roweru. Wprawdzie nie oceniamy tutaj poezji poZYWANEJ, ale jeśli jedzie ona tak jak jej notatki z tego semestru, to niech to blat. Alleluja i do grobu! Człowiek inteligentny bowiem nie daje po sobie poznać. Sam np. w czasie studiów miałem tylko jedną kartkę z nazwiskami i adresami skrzętnych koleżanek i kujonek, z którą „jechałem” czasami je odwiedzić, wpadając na kawę, czytałem pięknie sporządzone notatki z wykładów, na które nie chodziłem, przed ostatnim wykładem dawałem którejś z nich indeks, i w ten sposób uzyskiwałem zaliczenie, a ponieważ miałem opanowany materiał, bez trudu zdawałem egzaminy. — Tak poSTĘPuje człowiek inteligentny, nie tracący czasu na coś, co i tak jest dostępne w lepszym opracowaniu w Internecie, przeznaczając odzyskane godziny na bardziej intratne zajęcia. Nie chcąc za bardzo znęcać się tutaj nad poZYWANĄ, streszczam to, co nieuchronnie doprowadziło do tak smutnego zakończenia tej ZNAjomości — przyczynek tego poZWU — poMÓWIENIE o próbę planowanego otrucia jej Osoby. Co miała przez to na myśli — nie dawało mi to spokoju, jąłem drążyć ten temat z różnych stron i nadal nie było widać dna, czy jest taką ważną czy co? Zwykle człowiek zajmuje się tym lub tamtym, poPISuje się błyskotliwością albo bredzi, stara się godzić w sobie maksimum sprzeczności, nawet na myśl mu nie przyjdzie coś takiego, żeby kogoś wyzuwać z życia. Zwłaszcza w kontekście, gdy chciałem przyjść jej z pomocą żywnościową. Nigdy mi się coś takiego wcześniej nie zdarzyło, żebym kogoś próbował otruć albo żeby ktoś z kolei dyBAŁ na moje życie. O czymś takim czyta się w powieściach, dramatach, telewizyjnych kobrach. Kiedy więc po raz wtóry pojawiła się na pyskbuku, faza euforyczna po udanej sesji, coś mnie skuSIŁO przynaglić ją, żeby przeprosiła mnie za ten wyBRYK, przypominałem jej o tym raz za razem, zdawała się w ogóle nie pamiętać, o co mi chodzi. W końcu doszło do takiego zabulgotania, że zablokowałem ją na tym portalu i usunąłem z Naszego Cmentarza. Na chwilę odblokowałem ją, wtedy korzystając z okazji zablokowała z kolei mnie. Żeby znieść jej chwilową przewagę sam usunąłem się z pyskbuka. To tyle. Co miałem na swoje stArCZe usprawiedliwienie. Nagle uświadomiłem sobie, że dopiero wtedy zaczął się prawdziwy ambaRAS. Autorzący autorzy są powikłani z sobą w tak rozmaitych poWIĄZaniach, że zwykły rozwód to przy tym kupa śmiechu! Mówiąc bez ironii, poZYWANA nie ma szczęścia do wydawców. Chodzi mi o tomik Dwuznaczny z moimi tłumaczeniami jej wierszy na niemiecki. Wydawca okazał się zwykłym parafianinem bez perfekcyjnego podejścia; tomik wydał na gębę, bez stosownej umowy na te tłumaczenia, prawdopodobnie i ją zrobiono w bambuko — książeczka miała być demonstrowana na targach książki we Frankfurcie, nic o tym nie słyszałem. Poprosiła mnie o te tłumaczenia, zrobiłem je, nie zastanawiałem się potem nad konsekwencjami prawnymi tej sytuacji, grunt, że była zadowolona. — Gdyby zmarła wcześniej w sposób naturalny — jest chorowita od dziecka (jakieś kroplówki, zastrzyki, pieluchy — tak mi przynajmniej podawała), bez żadnego toksycznego wpływu z mej strony, to mógłbym sobie co najwyżej popłakać, powzdychać, naPISać poTRUPne. Tak samo, gdybym dostał umowę na te przekłady, wszystko byłoby dawno zamknięte i zapomniane. Sprawa znowu stała się problemem, gdy uświadomiłem sobie, że pomówiła mnie o chęć zamordowania jej, tego zaś nie mogę zostawić tak sobie. Wydaje mi się to takie potworne.

Kiedyś zaniedbałem te sprawy: Byłem w Świnoujściu na FAMie, przygotowywałem się do mego występu w Muszelce i poetyckiego happeningu na plaży. Nad promenadą oberwanie chmury. Idąc w deszczu z malarskim ekwipunkiem, ledwo dysząc w strachu przed piorunami, usłyszałem pijanego Zbigniewa J. Derdę, jak wydziera się na mnie: „Pańta! Ty świnio, czemu nie dałeś mi znać, że wybierasz się na FAMę?” Całe towarzystwo patrzy na mnie, jakby moim obowiązkiem było wyjaśnianie każdemu zainteresowanemu, gdzie wybieram się na wakacje. Postawiłem mu drinka w Muszelce; zanurzyłem palec w kieliszku, uczyniłem mu nim potem znak krzyża na czole, i pojechałem do domu, więcej się doń już nie odezwałem. Opowiedziałem o tym mej następnej „pani od polaka”. Na to ona, że od takich spraw są adwokaci, nie należy wdawać się w pyskówki z różnymi grafomanami. Następnie była afera z R. Budnikiem: Zamiast lecieć do adwokata, zacząłem polemizować z tym typem na piśmie, rzekomo miałem go zastraszać, ale nie przeprowadzono ekspertyzy, czy faktycznie jestem autorem owych listów z pogróżkami. Skutkowało to tym, że w końcu musiałem zwiewać do Bundesrepubliki. Odtąd jednak — gdy się z kimś kłócę namiętnie — sprawdzam, czy w danej pyskówce nie użyłem wyrażeń mogących stanowić podstawę do oskarżenia mnie o pogróżki karalne, jak ognia unikam takich słów jak: zabić, dźgać, zakatrupić, posłać na tamten świat, odebrać życie, przewrócić, słów uważanych jednoznacznie za wulgarne i nacechowane, choć z drugiej strony większość tzw. literatury pięknej polega na mowie nienawiści: Ogniem i mieczem, A jak królem, a jak katem będziesz, Zbrodnia i kara, Apokalipsa, Dzieje jednego pocisku, Międzynarodówka. Itd. Itd.

Mógłbym to wszystko zamieść pod dywan i stawiać następne kroki w chmurach, gdybym ostatnio na jednym z portali nie znalazł opublikowanych właśnie wierszy poZYWANEJ; chodzi o „Salon Odrzucający” Ewy Marii Slaskiej. — Wiersze owe tego dnia nie zrobiły na mnie większego wrażenia, miast prawdziwego rozeznania miałkość, powtarzanie samej siebie sprzed lat z czasów ŁABUZIA, i to „po grubej dwudziestce”! Pamięć narzuca mi, że po średniej dwudziestce Tomma Mannowa napisała swą znakomitą powieść pt. Buddenbrokowie, podobnie młodziutka Horsta Bienkówna, która między chudą a grubą dwudziestką zdążyła odbyć sentymentalną podRÓŻ do prac gościnnych w sielankowej Workucie, popracować sobie tam trochę w polarnej atmosferze, wrócić, naPISać i opublikować genialny zbiorek opowiadań pt. Nacht-stücke, przytłumiony jednak potem przez szybko pisane, komercyjne, nie najwyższego lotu, starcze powieści z cyklu Tetralogia Gliwicka.  Młoda Horsta była jeszcze na tyle cwana, dowcipna, że antycypując zdanie guru Maharishi, że po trzydziestce należy puknąć się w czoło i myśleć o doborze butów do trumny, nie zaś o literaturze, pozapraszała starszych i uznanych autorów na warsztaty i konsultacje.  Pośród nich kilku późniejszych noblistów, ludzi wybitnych. Wszystko to ukazało się w książce Rozmowy warsztatowe z pisarzami. Widać miała im coś do przekazania, że po tych warsztatach w nich wszystkich coś pękło, zmieniło się, zaczęli pisać inaczej, jakby dorośli, przeżyli wstrząs, niektórzy jak Wolfgang Koeppen mówili o tym bez ogródek. Np. w pięknym kawałku o Horście opublikowanym w ŁABUZIU pod oPOwiadaniem poZYWANEJ. Przenosząc to na nasze warunki, to tak jakby poZWANA zaprosiła do nauki W. Szymborską czy Z. Herberta, ciekawe, co by wtedy wyszło, czy któreś z nich miałoby odwagę przyznać się, że po jej dywagacjach, pytaniach, drążeniach, jest mądrzejszy i lepszy, oczyszczony? — Pod wierszami poZYWANEJ było okienko na komentarze, a ponieważ nie znalazłem klauzuli o nieskładaniu kondolencji, napisałem to, co mi właśnie zaGRAło w tym dniu, bez żadnych skrytych konotacji, złych intencji. — Jakież było moje zdziwienie, gdy po kilku dniach zauważyłem, że mój komentarz usunięto, czegoś się bano, nie wiem, stałem się czujny, uważniejszy, w mej rubryce na tym blogu dopiero teraz uderzyły mnie słowa o mnie: „poeta szaleniec”. No nie! Przecież to jest materiał na następny poZEW! Kopię strony zabezpieczyłem. — Zawsze starałem się zachowywać racjonalnie, uzyskiwać racjonalne odpowiedzi na racjonalnie stawiane pytania. Szaleństwo i synonimiczne określenia były dla mnie jednoznacznie nacechowane negatywnie, poECI szaleńcy nigdy nie byli dla mnie wzorami czy ideałami, za którymi chciałbym iść. Poza tym określenie bardziej z dyskursu psychiatrycznego niż estetycznego, wybitnie wykluczające. I nieostre. Znam Historię szaleństwa w dobie klasycyzmu M. Foucaulta. I Kulturowe założenia pojęcia normalności w psychiatrii Julii Sowy. Właśnie: co innego dawna monokultura, co innego społeczeństwo ponowoczesne, wielokulturowe, jakie zaczęło się u nas tworzyć w czasie stanu wojennego, z wielością norm, wzajemnie się wykluczających: co w pewnych kręgach jest jeszcze akceptowalne, w innych naganne, w jeszcze innych chore i patologiczne. —  Znałem też kilku poetów szaleńców: St. Gostkowskiego z Gdańska, z którym kiedyś przegrałem w głównym konkursie na Wiośnie Kłodzkiej. Dobrze zapowiadający się humanista na tamtejszym uniwersytecie. Rozpił się i postradał rozum. Kiedyś przyszedł na me spotkanie w gdańskim „Żaczku”, tak dziwnie czerwieniły mu się oczka, skarżył się, że spółdzielnia chce go eksmitować z mieszkania, bo od miesięcy zalega z czynszem. Potem zmarł po jakiejś popijawie. Podobnie Jerzy Łukosz, znakomitość, bez paMIĘCI, odkorowany, do cna przepity i opuszczony, atrakcja turystyczna Wrocławia. Kiedyś na zamojskich „Fortalicjach” przysiadł się do mnie Rudzielec podczas obiadu. Podkasał rękaw, wycisnął na ramię keczup z tuby, posypał je curry i innymi przyprawami, po czym zaczął się lizać. „Uciekłem właśnie z psychiatryka”, mówi, „jestem schizofrenikiem, co? To jest czysty postmodernizm!” Od razu uznałem go za jedną z atrakcji turystycznych Zamościa. Znałem mnóstwo takich cudaków. Nigdy nie zachowywałem się w ten sposób. Zapisałem się do „ogrodnika”, aby racjonalnie uprawiać ogród życia i w pełni wykorzystać jego możliwości dla siebie i bliźnich. Na zajęcia dokształcające z chemii i biologii chodziłem do naszego Pałacu Młodzieży, pomyłkowo wstąpiłem raz do Pracowni Literackiej, bez intencji pozostawania tam na zawsze. Na egzaminach wstępnych zarówno na biologię, jak i na polonistykę uzyskałem jedne z lepszych ocen. Zawsze inspirowałem się artystami konstruktywistami: T. Peiper, J. Przyboś, awangardzistami; pracę dyplomową napisałem o Historii białopiennego źródła Tymoteusza Karpowicza — jednym z najważniejszych utworów poetyckich XX w. w Polsce, tak swoistym jak poezja B. Leśmiana, zupełnie nieprzekładalnym na języki obce. Bardziej interesowałem się lingwistyką niż literaturoznawstwem. Jak każdy albo większość lubiłem popić i pobajdurzyć. By potem wracać do siebie na trzeźwo i raźno iść do przodu, bez krzty i źdźbła szaleństwa. Gdy przed kilku laty starałem się o pracę w BND, musiałem przedstawić świstek o dobrej kondycji psychicznej, poprosiłem o skierowanie moją panią z Arbeitsamtu na badania psychiatryczne — dwa piętra wyżej w tym samym budynku, psychiatra urzędowy; prawidłowo wykonałem wszystkie testy, ćwiczenia, jestem nad wyraz normalny i nie rozczulający, daleko mi niestety do szaleństwa. Gdy zajdzie potrzeba procesowa, mogę sobie powtórzyć tę zabawę jeszcze raz. —

To, co Ewie M. Slaskiej wydaje się czymś wyjątkowym i cudownym znakiem z nieba (czego nie kwestionujemy, tylko prosimy o umiar), u nas na Górnym Śląsku było rutyną repetującą się co parę lat. Mam jakoś nadzwyczajne szczęście do ludzi: Kiedyś, przez kolejną „panią od polaka” poznałem Krystiana Zimermana, kiedy nie był jeszcze tym Zimermanem. Później, w latach 90., na jednym z koncertów, na sali jakieś 5-10 osób, zapoznałem się z Leszkiem Możdżerem, kiedy nie był jeszcze tym Możdżerem. Kiedy bez paMIĘCI pogrążyłem się w studiach językoznawczych, nie myśląc o niczym innym, szczególnie o pisaniu, o tym co działo się na bożym świecie, zamanifestowała się u nas swego rodzaju wcześniejsza realizacja tego samego archeTYpu, jaki aktuALIzuje teraz moja poZWANA. — Kiedy ją sobie uświadomiłem między jednym egzaminem a następną sesją egzaminacyjną, gdzieś na przełomie lat 1978/79 było właściwie po wszystkim: Miała wydane profesjonalnie dwa tomiki, była na ustach wszystkich, omówienia jej książek mają kilka metrów, przekłady ukazywały się nawet w Moskwie. Szesnastolatka i jej Skaleczona skóra Ziemi. Potem jeszcze Nasze zwierzęta bez strachu podnoszą głowy. — Czasami spotykałem ją na tzw. Kole Młodych w katowickim Marchołcie, gdzie przychodziła ze swoim tatusiem, także „młodym poetą”. Jacyś krewni Adama Mickiewicza, co podkreśla się w każdej biografii. Miała licznych akolitów i wielbicieli. Składanie kondolencji było surowo zabronione. Coraz bardziej wbijała się w dumę, rosła, stawała się iKONĄ na naszym niebie. Dopiero stan wojenny strącił nas wszystkich w szarość i jej nie całkiem szare podroby. Pozwolę sobie zacytować jeden z jej wierszy: „od niedawna / chodzę z nimi  / do koła nieboszczyków / piszących […]”. Metafora niezwykle istotna dla naszych dalszych rozważań. Parafrazując nieco A. Mickiewicza, można o niej rzec: „Błysła i znikła jak nieszczęść przeczucie, / Które uderza o serca, niespodzianie, / I przechodzi samotna i niezrozumiała”. — To samo dotyczy poZYWANEJ A. Wesołowskiej. I nie tylko.

St. Lem w Filozofii przypadku. Literatura w świetle empirii przyrównuje literaturę do wielkiego cmentarza. Każdego dnia pojawiają się świeże groby — książki, szukające swego uzasadnienia do znaczenia, nastręczające się do wynajdywania w nich bogactwa, rozmaitości sensów. Obok wspaniałych grobów — pałaców zdobnych i przyciągających rzesze, mamy smutne kopczyki dawno wystygłych namiętności, porosłe zielskiem beznaczeń, niepamięci. Na tych cmentarzyskach nadziei grabarzami są krytycy, interpretatorzy, od których zależy prawdziwe, pozautorskie życie dzieła literackiego. Z punktu widzenia odbioru czytelniczego każdy nowy utwór jest nieustabilizowany znaczeniowo, stanowi swego rodzaju trupa sensów albo ich potencjalną zaródź, któremu można właściwie przypisać, co się chce. Można uczynić go wielkim lub małym. Krytyka, hermeneutyka stabilizują jego odbiór. Obdarzają duszą. Jeśli słyszymy zdanie, że w nowej powieści W. Myśliwskiego autor umocnił swoją odrazę do świata wartości niematerialnych, to wiemy właściwie o co chodzi. Dr Faustus uzasadnia metaforę ujarzmienia narodu niemieckiego teutońską żądzą panowania nad światem wspomaganą siłami nieczystymi, rzadziej usprawiedliwia słabnącą pamięć T. Manna i przywłaszczenie sobie przezeń notacji dwunastotonowej A. Schönberga. Pan Tadeusz nie jest poematem opiewającym miłość pedofilską, lecz eposem narodowym, utrwalającym narodową tożsamość Polaków na wieki, od którego wara wszelkiej maści Gombrowiczom i im podobnym prześmiewcom rodzaju. Tymczasem we wstępie do tomiku A. Wesołowskiej Ars Vitae. Listy do nieszczęśliwych Jerzy Jarzębski pisze: „Nie wiem, jakie będą dalsze losy poezji Agnieszki Wesołowskiej: może ulec zapomnieniu, ale może też w odbiorze urosnąć — i wtedy poloniści zaczną budować słowniki jej osobliwego języka”[3]. Mój Boże! Jeśli jestem krytykiem, to dysponuję określonymi narzędziami, by wydobyć to, co w dziele najlepsze i zasugerować sens; taka jest istota wstępów lub posłowii do książek mniej lub bardziej znanych autorów. — Każdego dnia ukazuje się dziesiątki tomików, czytelnik gubi się pośród niezliczonych alejek cmentarnych, potrzebuje wskazówek, jak niemowlę sutka. Tymczasem pan J. Jarzębski odsyła nas do prac przyszłych polonistów, kiedy my już dziś pragniemy pewności, by dzieło poZWANEJ rosło w sensy i znaczenia! Tymczasem mija 5 lat od wydania tej książki, 13 lat od opublikowana Dwuznacznego, i w publikatorach cisza, poza koleżeńskimi omówieniami w prasie niszowej! Sytuacja powoli zaczyna przypominać los jej nie mniej wybitnej poprzedniczki — w ciągu ponad 30 lat od opublikowania pierwszych książek nie zaistniało istotniejsze omówienie godne tej poezji, żaden polonista nie zbudował słownika pełnego znaczeń, jej grób znika z paMIĘCI współczesnych. W sieci znalazłem takie zapytanie odnośnie Zapominanej: „Hej! Szukam jakiejś informacji o twórczości Danuty H. Ile wydała tomików poezji, tytuły, jak z dostępnością do jej twórczości, może są jakieś adresy w sieci? Innymi słowy, wszystko co tylko można wiedzieć o tej pani, to mnie interesuje. Z góry dziękuję za pomoc. Daniel[4]”.

Przypominam sobie, że kiedyś z Zapominaną wybrałem się na warsztaty literackie do podkieleckiej Cedzyni; była po cienkiej dwudziestce, zupełnie nie pasowała do tego środowiska „młodych poetów”, przeważnie po 30-tce, z wątłymi tomikami w dłoni. Nadwrażliwa. Poza poezją miała też ciekawe prace plastyczne, zamieszczane w następnych tomikach, chciała studiować na ASP w Krakowie, ale zupełnie zagubiła się na egzaminie wstępnym. Bez zawodowego wykształcenia, bez pracy, wciąż przy rodzicach, nie potrafiła wiosła swego życia zanurzyć w głębokiej wodzie.

Potem jeszcze przewinęła się przez nasz górnośląski interior genialna graficzka; w wieku 16 lat wszędzie było jej pełno: TV, liczne wernisaże, zamierzała studiować architekturę, uprawiała też poezję, po paru latach nic nie zostało z grobu jej życia. Mam kilka jej prac, w tym nasz autoportret androgeniczny. Jeszcze jeden niespełniony sen[5].

Najbardziej zdumiewa i przeraża mnie konstatacja, że w epoce powszechnego dostępu do zapisywania, utrwalania dźwięków, obrazów, tekstów, po niektórych ludziach nie zostaje nawet wzmianka w Internecie[6]. — W 1969 r. na Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu laur za debiut otrzymała Danuta Sobik, 14-latka. Przez całe lata brzmiał we mnie jej pełny głos, jakim wyśpiewała piosenkę o gondolierach wedle wiersza T. Kubiaka. Potem jeszcze wyróżnienie, w 1970 r., na Festiwalu Piosenki Rosyjskiej w Zielonej Górze. I cisza absolutna. Próbowałem poszukać coś o niej w internecie. Nic. Nie zachowały się nawet te nagrania. — Na tym samym festiwalu w Zielonej Górze debiutowała Teresa Iwaniszewska (1952 – 1996) z Koźla, wykonując piosenkę Bułata Okudżawy pt. Modlitwa Franciszka Villona, za co otrzymała cenioną Nagrodę Dziennikarzy. Miała piękny głos, stanowiący jakby syntezę głosów Czesława Niemena i Anny German. Obłoków magia realna. Jej kariera przebiegła szybciej niż fala powodziowa po Łabie: występy na kilku festiwalach w Opolu, wspólne projekty z Markiem Grechutą i Cz. Niemenem, udział w widowisku pt. Kolęda nocka. Po 1981 r. została na za granicą i zmarnowała się na emigracji. — Na przełomie wieków zamanifestowała swą obecność artystyczną Małgorzata Markiewicz z Janowa Podlaskiego. To, co u poetów, nawet 14–16-letnich, odbiera się zawsze pośrednio, a posteriori, u wokalistów dostajemy in actu, live, w czasie rzeczywistym, nawet kiedy po latach słuchamy i oglądamy konkretne wykonania. M. Markiewicz w 1999 r. jako 13-latka wygrała Szansę na sukces piosenką V. Villas pt. Do Ciebie, mamo. Za ten sam utwór wyróżnienie za debiut na festiwalu w Opolu. Głos genialny do cna. Gdy patronat nad jej rozwojem i dalszą karierą objęła radiowa „Jedynka”, mogła już sobie tylko zaśpiewać: „Nie mnie jednej to się zdarzyło, co się zdarzyło”. Właśnie! Nie jej jednej. Marnuje się w chórkach przy tzw. wielkich gwiazdach i w małych klubach dla wybrednej publiczności jako drugi głos, na rozmaitych imprezach towarzyszących ku chwale i paMIĘCI. Po 14 latach po debiucie wciąż bez własnej płyty solowej. Polacy mają wyjątkowy dar do unicestwiania jednostek utalentowanych, jeśli nie wybitnych.

WySOKI Sądzie! Przygotowując niniejszy poZEW przewertowałem setki listów, przypomniałem sobie nie tylko dziesiątki nazwisk ludzi, z którymi stykałem się nie tylko w ostatnich trzech dekadach. Wielu z nich nie żyje. Wielu z nich kocham. Niektórych nienawidzę, acz bez manifestowania takiego negatywnego nastawienia. Nie przypominam sobie jednak nikogo, kto chciałby mnie otruć, komu mógłbym zarzucić takie pragnienie (nigdy też czegoś takiego nie powziąłbym wobec żadnego człowieka) z premedytacją, jak mnie poZYWANA Agnieszka Wesołowska. Weszło mi to w życie, jak nowotwór w wątrobę. Dlatego będę się dla niej domagał najwyższego wymiaru kary. I to bez zawieszenia. Bóg pisze prosto; linie krzywe kreśli człowiek. Ciemności krzepią Ziemię.

 

CalanCorum, 12 – 18 lipca 2013

 

Andrzej Pańta


[1] Coroczne treningi integracyjne dla trzydziestolatków z trudem piszących i z trudem porozumiewających się zarówno po polsku, jak i po niemiecku. Co w tym gronie cierpiących na niemoc twórczą „starzyków” porabiała 14-latka? Czy nie jest to rzecz dla Obyczajówki? — Zgniłymi owocami owych „warsztatów” są dwie wydane grube cegły, pełne błędów korektorskich i ideowych. Nie do przeczytania w całości na raz i we fragmentach. — Wcześniej (1999) pod tą samą banderą Stowarzyszenia WIR „płynęliśmy” na tzw. polsko-niemieckim Statku Poetów po Odrze i Warcie. Z powodu niskiego stanu wód zakotwiczeni w Janczewie w gospodarstwie ekologicznym, tzw. Chlewie, pichciliśmy „Księgę Odry”, rzecz zakrojona na szeroką miarę, ręcznie składana na zabytkowej prasie z XVIII wieku. No, nie miałbym nic przeciwko, gdyby był tam obecny malutki czerwony szczególik z białym krzyżykiem na opakowaniu, obowiązkowo ustawiony w każdym zakładzie pracy na świecie, nawet samochodzie. Zwykle nic się nie dzieje i po paru latach trzeba wymienić jego zawartość. Pewnego dnia strułem się czymś przy obiedzie, przypadkiem lub nieprzypadkowo, nie wiadomo. Wiłem się w boleściach, nikt nie raczył udzielić mi pierwszej pomocy, znajdującej się w takich właśnie czerwonych pudełkach z krzyżykiem. Ani tym bardziej nikt odpowiedzialny za cały zamęt nie raczył zadzwonić na pogotowie, które załatwiłoby sprawę profesjonalnie, bez uciekania się do domysłów. Kiedy domagam się satysfakcji, słyszę, że jestem „szalony”. Chyba jasne, że każdy upomina się o swoje, jakie się w przypadkach zaniedbań i uszczerbku zdrowia należy.

[2] Zmarł w 2009 r. Postać ciepła i pozytywna wobec świata wartości. Na spółkę i bez porozumienia u dołu, w odgórnej harmonii, próbowaliśmy wypromować twórczość poZYWANEJ A. Wesołowskiej, metodą Konia Trojańskiego, jak to nazwałem w jednym z listów do L. Zdanowicza. Korespondowaliśmy ze sobą przeszło dekadę. Osobiście poznałem go latem 2002 r. na jubileuszu Żebraczej Inicjatywy Wydawniczej. — Będzie stanowił motyw kilku moich następnych tekstów krytycznych: chodzi m. in. o jego poemat Łabuź, wydany w 2005 r.

[3] Mój tomik Wieczna naiwność wróżek ukazał się gdzieś w 1985 r. W niecałe 2 lata miał mnóstwo omówień, i to bynajmniej nie tylko koleżeńskich. Publikowały je takie pisma jak „Odra”, „Poezja”, „Tak i Nie”. Radio katowickie zmontowało o mnie prawie godzinną prezentację pt. Pańtoły, nadaną lokalnie i w programie ogólnopolskim. Prof. Marian Kisiel opublikował o tym toMIku swój esej pt. Przewrotny transcendentalizm w ogólnopolskim piśmie „Radar”, nr 20 z 15 maja 1986 roku. Jest to esej błyskotliwy, w którym bez ogródek Autor podkreśla moje mistrzostwo poetyckie, które osiągnąłem przed grubą trzydziestką, nie zrzucając jak J. Jarzębski odpowiedzialności za sukces poZYWANEJ na barki następnych pokoleń. — Po wprowadzeniu stanu wojennego byłem tak zdesperowany stanem świata, że chciałem wyrzucić wszystko na śmietnik, odwrócić się od filologicznego rzemiosła, zacząłem studia na wydziale biologii. — Dopiero zmarły niedawno Krzysztof Soliński wyrwał mnie z mentalnego, emocjonalnego letargu. — Pracował w nowej oficynie „Pomorze” w Bydgoszczy, zamówił u mnie ten projekt, przyjęty szczęśliwie do druku, u jego brata Jacka zaś w Galerii Autorskiej opublikowałem tomik Zwyczajnie, potem Brzuchem do słońca, Mist (z posłowiami Jerzego Pluty) i wybór wierszy H. Bienka Czas po temu. Nie pozostało to nie zauważone przez „czerwoną razwiedkę” — M. Wawrzkiewicz szydził z nas w jednej z twardogłowych gadzinówek, np.: „Koncepcja, by te wiersze pisał kto inny nie nasuwa się jakoś Kisielowi, choć przecież Pańta mógłby dawać uczucie, Miłosz słuch, a Herbert rękę”. „Kultura” nr 8, z 24 lipca 1985 r. Ta złośliwa uwaga dotyczy omówienia tomiku Zwyczajnie. W efekcie czego przepadł mój kolejny tomik w warszawskim wydawnictwie „Iskry”, co będzie przedmiotem jednej z mych następnych analiz. — Na mankiecie: Ludzie nie rozumieją mego poczucia ironii i nieustannego dystansowania się wobec twardych faktów obiektywnego życia metodą nieustannych oscylacji i substytuowania danych wyjściowych: Gdy jeden z miejscowych maniaków piszących zrzędził, że nie ma omówień jego książek, zwróciłem mu uwagę na piękno i głębię wypowiedzi M. Kisiela, że można iść tą drogą; ten pokumał to dosłownie, przepisując tekst, zmieniając tylko nazwiska i cytaty. Nowa całość byłaby opublikowana w „Tak i Nie” pod nazwiskiem Derdy, ale zauważono, iż to plagiat i Derda zamieścił go ze złośliwym komentarzem wobec mnie w „Nowym Medyku”, jakbym miał coś z tym w ogóle coś wspólnego, poza ogólną wskazówką odnoszącą się  do szczęścia i nieszczęścia, w życiu osobistym i na ścieżce artystycznej.

[4] Ciekawe, czy za 30 lat zamanifestuje się kolejny, ogarnięty niemocą prorokowania Daniel i będzie pytał, czy ktoś wie coś o nowych książkach poZYWANEJ i co w ogóle dzieje się z tą kobietą? Przecież sam prawie przez 6 lat nie miałem odwagi lub motywu, aby zagadnąć ją jako pierwszy, jak wspomnianego niżej B. Warwasa, choć miałem jej wszystkie adresy i telefon do mieszkania rodziców, choć wydzwaniałem po wielokroć po naszych wspólnych znajomych, jakoś mi tak było niezręcznie z takim rozpytywaniem.

[5] Ostatecznie zdecydowała się na studia plastyczne, co zupełnie ją pogrążyło; była oblewana 4 razy. W międzyczasie podejmowała studia na różnych tam archeologiach i polonistykach, by mieć jakieś odprężające zajęcia do następnej sesji egzaminacyjnej na wydziale grafiki. Głównie zajmowała się rysowaniem, widziałem to in live, od wielkiego dzwonu opiekowała się swoim mężem i mną. Zawsze była dwuznaczna. W końcu skonstatowała, że sztuka jest grzechem, wysłała mi jeszcze trochę swych prac, ona zaś kolejnym wcieleniem Edyty Stein. Wylądowała ZATem w klasztorze, gdzie pewnie myje schody i inne przyległości tak, jak jej słynna poprzedniczka. — Na tym mankiecie: Na studia polonistyczne czy filozoficzne nie idzie obecnie nikt normalny, tylko ta, której podwinęła się noga na maturze i ma za mało punktów, aby załapać się na jakiś frapujący kierunek studiów. Potwierdza to test, jaki przeprowadziłem na pyskbuku na sporej grupie uczestniczek. Kto ma odrobinę oleju w łbie, idzie na medycynę lub ogrodnictwo, robi specjalizację i kasiorkę. Więc jest mało prawdopodobne, by ktoś na poważnie zajął się interpretowaniem poezji poZYWANEJ. Zresztą mało kto lubi ryzykować, i to zarówno student, jak i jego promotor. Kiedyś, za dobrych czasów, znajoma chciała pisać o mnie pracę magisterską. Jej profesor zbeształ ją: „Przecież Pańta żyje, nie słyszałem, żeby zmarł!?” Interpretuje się to, co już zostało ustalone przez śmierć, co ma swoją markę lub nazwisko, potem można je tylko umacniać, utrwalać.

[6] Z moich znajomych w ten sposób znikł Bogdan Warwas, poeta z Wrocławia, wedle E. Dyczka zmarły młodo na raka. Prawdopodobnie poznałem go na tych warsztatach w Augustowie. Kiedyś dostałem list od jego przyjaciela, który w wydawnictwie „Atut” zamierzał opublikować tomik jego wierszy. Cóż, tylko że one gdzieś wyparowały, unicestwiły się, uratowało się trochę w almanachu „Pomosty”. Wedle zachowanej korespondencji część jego dorobku miała być u mnie, ale nie przypominam sobie ani wierszy ani korespondencji. W jego papierach jest mój tomik, co niczego jeszcze nie dowodzi. – Jak się zmotywuję, przetrząsnę wszystkie moje szpargały, może w końcu coś wypłynie z jego dorobku.

 

© Copyright by Andrzej Pańta

 

2
Twoja ocena: Brak Średnia: 1.8 (5 głosów)

Komentarze

Vote up!
1
Vote down!
0

Andi Pe

#1505927