Morskie wspomnienia
Skoro coraz to pada , a wiek nie pozwala na zbyt śmiałe eskapady – przychodzą wspomnienia „chmurnej i durnej” młodości. No bo w czasie studiów, zamiast przykładnie zdobywać wiedzę to tylko jakieś ciągoty do różnych zainteresowań pobocznych mną kierowały. (Chyba mi to pozostało; zamiast pilnować kwiatków – przyglądać jak się „zapylają”, siedzę przed kompem i piszę jakieś bzdurne teksty).
Gdzieś około 1972 roku, po powakacyjnym zaaklimatyzowaniu się w mieście – mieszkałem w „Rivierze”, coś mnie podkusiło, aby wybrać się na rejs po Zatoce Gdańskiej. Wtedy trzeba było mieć jeszcze specjalne pozwolenia na wypływanie jachtem na morze.
Jakoś pozałatwiałem przesunięcia zajęć i , aby być dobrze przygotowanym, udałem się do dentystki. Tu spotkała mnie niczym niezasłużona niesprawiedliwość w postaci konieczności natychmiastowego usunięcia trzonowego zęba.
Chyba panie na mnie ćwiczyły, bo trzeba było dwukrotnie znieczulać i dłutować. Nawet mi zaproponowano tygodniowe zwolnienie. Ale po co? Taki „twardziel” przeżyje bez tego, a zresztą kilka godzin później byłem już w pociągu do Gdańska.
Dotarłam do portu jachtowego, zaokrętowałem się. Gęba spuchnięta, dreszcze – jakbym zmierzył temperaturę, to byłbym chory. A tak, po południu wyszliśmy z portu – na silniku, bo załoga nie była zgrana. 7 osób – byłem najmłodszy.
Już pod żaglami kapitan przepytywał o doświadczenie żeglarskie. Moje było kiepskie – patent sternika robiłem dwa lata wcześniej i od tamtego czasu jachty widziałem tylko na zdjęciach. Miałem się uczyć od starszych.
Tymczasem kapitan, po powzięciu informacji o uzyskaniu przeze mnie patentu w Trzebieży, wyrzucił koło ratunkowe za burtę i stwierdził – „człowiek za burtą, mnie nie ma”. Tak zostałem wprowadzony w „prawa morza”.
Byłem w tak kiepskiej formie, że lepiej bym się czuł w charakterze wspomnianego koła ratunkowego – nie znałem parametrów jachtu, reakcji; nie znałem też załogi – jak wymusić właściwą pracę od ludzi znacznie ode mnie starszych? Brr...
(Należy zaznaczyć, że w owym czasie tzw. patent trzebieski miał pewną wartość na „rynku żeglarskim”. Szkolenie trwało pełne trzy tygodnie i obowiązywał „marynarski” dryll. Nauka trwała przynajmniej 8 godz. - sama „manewrówka”, a wieczorem zajęcia teoretyczne. A i tak egzamin zdawało ok. 30% populacji. To z uwagi na specyfikę cyklicznie się tam powtarzającą. W czasie kursu wiatr wieje równo i z jednego kierunku. W dniu egzaminu zmienia się pogoda – wiatry są zmienne o charakterze szkwałów. Kursanci, którzy „zdają na pamięć”, a nie „na wiatr” – padają „jak muchy”. Jestem pewny, że istniało jakieś porozumienie Kierownictwa Kursu z Szafarzem Pogody. Hough).
Dziwnym trafem, chyba przypadkowo, udało mi się wykonać manewr podjęcia człowieka zza burty – i kapitan mianował mnie I Oficerem. Nie czułem żadnej satysfakcji zwłaszcza, że nakazał kurs „ostry”, co przy krótkiej fali zaowocowało wskazaniem nadwyżki zawartości żołądka u części załogi. A mnie, jako bardziej doświadczonego, wysłał na bukszpryt celem zwinięcia foka – tam wahania wysokości dochodziły trzech metrów. Przy krótkiej fali. Myślałem, że mi głowa odpadnie.
Trochę popływaliśmy po zatoce. Fajnie było. Niestety cały czas odczuwałem skutki dłutowania. Ćwiczyłem siłę woli. Było mi tak dobrze, że dobrze mi tak, że tam byłem.
Popłynęliśmy do Pucka. A ponieważ pogoda była dobra to mimo wczesnego wieczoru kapitan postanowił nocne pływanie.
I zaczął się problem, gdyż nie mogliśmy „ustawić” nabieżników do wejścia w farwater między mieliznami. W końcu kapitan zdecydował na „nosa”, jako, że znał teren. Niestety to był niewłaściwy „nos” i weszliśmy na mieliznę. Gorzej. Weszliśmy od strony zawietrznej tak, że wiatr wpychał nas w tę mieliznę coraz głębiej.
Jak pech, to pech. Silnika nie dało się odpalić, a do tego pękł rumpel (to zamiast koła sterowego). Ogólnie życie jest do dupy.
Nic się nie dało zrobić. I „wbijało” nas coraz głębiej.
Rano wiatr ucichł, ale pojawiła się mgła. Nikogo w pobliżu – ani rybaków, ani jachtów. Still. Nic nie widać.
Wieczorem wiatr trochę przybrał na sile. Najpierw trzy, cztery Bouforta, później 5/6. Jak zwykle na mnie przypadła „psia wachta”. W czasie wachty należało pilnować, czy nie pojawi się jakaś jednostka – wtedy strzelić rakietę, aby zaalarmować o naszym położeniu. (Radia nie było, o „komórkach” nie wspominając). No ewentualnie nadawać sygnał SOS latarką w stronę lądu.
Na tej mojej wachcie wiatr jeszcze przybrał na sile tak, że co trzecia/czwarta fala przewalała się przez jacht. Jacht piszczał i skrzypiał niemal ludzkim głosem. I tak miałem fart – byłem na pokładzie; można tylko domyślać się jakie odczucia mieli ci „odpoczywający” pod pokładem.
Chyba nie mam najlepszego głosu, ale znam trochę piosenek turystycznych. Dla dodania sobie animuszu cały czas śpiewałem. Żeby nie myśleć, żeby nie usnąć (choć to trudne było), żeby się nie bać. Już po dotarciu do portu jedna z uczestniczek stwierdziła, że tylko to , że słyszała mój śpiew, uchroniło ją od przekonania, że to jej ostatnie godziny życia. I tak twarda była.
Rano zjedliśmy ostatnie resztki jedzenia. Zjadłem głównie ja, gdyż zaczynałem odczuwać poprawę samopoczucia - chyba zaczęła mi spadać temperatura.
Koło południa pojawił się jakiś jacht. Nie udało mu się nas ściągnąć, ale powiadomił o sytuacji. Pod wieczór przypłynął Ratownik i doholował do portu.
Na mieliźnie siedzieliśmy 44 godziny.
Fajnie było.
Ps. Oczywiste, że swoje dzieci „ćwiczyłem” w różnych umiejętnościach. Młodszy już w wieku 18 lat uzyskał patent sternika. No to „ufundowałem” mu rejs morski do Szwecji. Wracali z Malmoe jakoś w lipcu, w roku pamiętnym z niezwykle silnego sztormu na Bałtyku. Płynęli właśnie w tym czasie do Gdyni. Też im się zatarł silnik i „padło” radio.
Podobno fajnie było.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 1200 odsłon
Komentarze
Zazdroszczę
19 Lipca, 2009 - 17:18
Kiedyś, może na zlocie, opowiem Ci o swoim pechu ;)w tej materii.
Pozdrawiam
MarkD
19 Lipca, 2009 - 19:37
Krzysztof J. Wojtas
Przepijemy, zakąsimy, pogadamy.
Pozdrawiam
Krzysztof J. Wojtas
< a , a wiek nie pozwala na zbyt śmiałe eskapady .
19 Lipca, 2009 - 19:44
kurcze jakie fajne wspomnienia,a wiek jak wiek,jak tylko nogi i rece zdrowe....
pzdr
kryska
19 Lipca, 2009 - 20:08
Krzysztof J. Wojtas
Dwa lata temu byłem w Tybecie i zaliczyłem Kailash Korę. Byłem też w Królestwie Guge. Mało kto tam zagląda.
Ale czas leci...
Pozdrawiam
Krzysztof J. Wojtas
Krzysztof, miałeś szczęście, że wtedy nie było białych szkwałów
19 Lipca, 2009 - 21:56
Moje/nasze/ młodsze dziecko; żeglarz, nie sternik przeżyło na szczęście tylko krótki kilkusekundowy biały szkwał na Mazurach w lipcu 2000r. Zdążyli tylko przybić do keji, zacuwali, weszli na skarpę, gdzie był ich obóz i zaczęło się; było tylko 10!!! w skali B!
Mieli szczęście bo porwało im tylko niemal wszystko namioty, dobytek. Ich dwaj koledzy; instruktor i kursant żeglarski z sąsiedniego obozu harcerskiego z Mińska Maz. nie mieli tego szczęścia-zatonęli!
Starsi przyjaciele moich dzieci wynajęci jako sternicy też to przeszli na Kisajnie bodaj w r. 2001?/ może był to też 2000?/ ale na wodzie, przeżyli, jedynie potracili dobytek, po przewrotce jachtów.
A sierpień roku 2007!
Ja bywałem nad jeziorami całe lata, ale nigdy w przeszłości nie pamiętam takiej siły wiatru i nawet w opowiadaniach starych mazurskich żeglarzy co niejedno przeżyli po 45 r., żeby na jeziorach dmuchnęło 10 w skali B!
Ahoy!
antysalon
antyslon
20 Lipca, 2009 - 07:26
Krzysztof J. Wojtas
Wiesz. Czasami myślę, że bez opieki "zewnętrznej" to przy moich skłonnościach do włażenia wszędzie i organoleptycznego sprawdzania - szanse na przeżycie byłyby bardzo małe;-)
Niestety podobnie traktowałem swoją rodzinę zabierając ich jako załogę na Jeziora. Bez doświadczenia.
Ale też bez takich prób nie byłbym w stanie przekazać im wiedzy i pasji do zdobywania doświadczeń.
To jak z nauką jazdy na nartach - najważniejsze, aby nauczyć się upadać i "przyklejać" do podłoża. W życiu też nie należy wstydzić się upadków, a raczej skutków obrony przed nimi. Zwykle są bardziej groźne. Wielu sądzi, że to nie honor upadać. Ja zawsze zaczynałem od nauki upadków i podnoszenia się.
To pozwala nabierać dystansu do siebie i uczy też pokory wobec zjawisk z którymi mamy do czynienia, a na które nie mamy wpływu.
Wielu o tym zapomina - skutki bywają opłakane.
Pozdrawiam.
Krzysztof J. Wojtas
Antysalon
20 Lipca, 2009 - 07:33
Krzysztof J. Wojtas
PS.
Moi też w czasie "bialego szkwału" byli na Jeziorach - pogoda byla niesprzyjająca i dopłynęli w tamten rejon dzień później niź planowali. Dzień po szkwale.
Jak myślisz? Przy niepewności, co do sytuacji, kto był winien wysłania dzieci w tak niebezpieczny rejon?
Krzysztof J. Wojtas