Michnik vs "Le Monde"
Jakiś „Francuz mowny” wysmarował w „Le Mondziaku” bzdurną recenzję „Katynia” Wajdy, w której to żabojadzkiej bazgraninie ignorancja walczyła o lepsze ze złą wolą i aroganckim tupeciarstwem (z grubsza rzecz biorąc, chodziło o to, że w filmie nie ma nic o Żydach, co ma dowodzić kryptoantysemityzmu Polaków jako takich, a reżysera w szczególności). W odpowiedzi Michnik spłodził sążnistą polemikę, w której rzeczowo i spokojnie sprostował co większe bzdury, używając przy tym, nietypowo jak niego, wyważonego języka. Poważnie – zero tak charakterystycznej dla Michnikowej publicystyki histerii czy nadętego moralizatorstwa. Tylko punktowanie i przypominanie podstawowych historycznych faktów. Rzecz sama w sobie godna odnotowania.
No właśnie - niby wszystko pięknie, tak przecież być powinno – skoro ukazuje się tekst bezsprzecznie głupi i oszczerczy, to jedno z najbardziej wpływowych polskich piór zajmuje publicznie odpowiednie stanowisko.
Dlaczego zatem w trakcie lektury Michnikowej polemiki odnosiłem wrażenie, że czytam kazanie przysłowiowego diabła w ornacie?
Po pierwsze, Michnik sprawia wrażenie, jakby spadł z Księżyca i nie zdawał sobie sprawy, że podobne antypolskie stereotypy są na Zachodzie normą. Autor „recenzji” dał po prostu wyraz przekonaniom powszechnym w swoim środowisku, traktując je jako „oczywistą oczywistość”. Podobne głosy w zagranicznej prasie nie są niczym nadzwyczajnym i ukazują się dość często. Nie przypominam sobie, by Oberredaktor mocą swego pióra i autorytetu bronił wcześniej w podobnych sytuacjach dobrego imienia Polski. Michnik obudził się dopiero, gdy bliski mu ze względów towarzysko – ideowych tytuł zaczepił zaprzyjaźnionego reżysera.
Po drugie, narodowy pryncypializm, którym Michnik zechciał podzielić się z nadsekwańską gawiedzią (polemika ma ukazać się również w „Le Monde”) nijak się ma do dogmatów lansowanych przez jego gazetę, gdzie wątek polskiego antysemityzmu, ksenofobii, endeckiego żydożerstwa, którym jakoby przesiąknięta była przedwojenna Polska, zajmuje tak poczesne miejsce. Przypomnijmy - lansowanie historycznych hochsztaplerów pokroju Grossa, wyciszanie emocji przy okazji ewidentnych nadużyć (ostatni przykład – „linia” „Wyborczej” w sprawie działalności braci Bielskich i filmu „Defiance”), nieco wcześniejsza histeria wokół Jedwabnego – przykłady można by mnożyć w nieskończoność. Co więcej, Michnik w roli pogromcy polskiego antysemityzmu dawał się często poznać również za granicą i śmiem twierdzić, że w środowisku francuskiej lewicy był głównie z tego znany. To dopiero muszą się teraz w „Le Mondziaku” dziwować i skrobać po łepetynach: „Co się temu Adasiowi stało? Zawsze ostrzegał przed drzemiącymi w polskim społeczeństwie demonami - w gruncie rzeczy napisaliśmy to samo, o czym nam wielokrotnie perorował, a tu coś takiego… Co go ugryzło?”
Po trzecie – motywacja. Nie dziwcie się, towarzysze redaktorzy – po prostu zaczepiliście nie tego faceta. Wajda to jedna z ostatnich gwiazd w przywiędłym Michnikowym salonie, dyżurny podpisywacz wszelkich listów i apeli, lansowany na intelektualistę. Michnik musi bronić jego dobrego imienia w swoim własnym, dobrze pojętym interesie. Salonowa trzódka powinna wszak mieć psychiczny komfort wynikający ze świadomości, że jakby co, to patron się za nimi ujmie. Gdyby Michnik nie zareagował, dałby tym samym swojemu środowisku fatalny sygnał utraty wpływów i znaczenia, zaniku międzynarodowego autorytetu, w który to autorytet wielbiące go towarzystwo wierzy święcie, ba – wiara ta stanowi wręcz podstawę ich światopoglądu. Zachwianie tego przekonania poderwałoby status ontologiczny ich oglądu rzeczywistości. Bóg jeden wie, czym mogło by się to skończyć…
Po czwarte – wspomniany na wstępie styl. Michnik taktownie nie wypomina francuskiej kolaboracji i współudziału w eksterminacji Żydów. Nie pisze, że kto jak kto, ale Francuzi są jednymi z ostatnich, którzy mieli by prawo mówić o antysemityzmie innych nacji. Wszystko to, w połączeniu z nadzwyczaj łagodnym tonem polemiki, pozbawionej charakterystycznych dla Michnika bluzgów (ani słowa o „młodych gnojach”, „pętakach”, czy choćby „nieświętych młodziankach”) wyraźnie sugeruje, że nie mamy tu do czynienia z fundamentalnym sporem a jeno z towarzyską sprzeczką w gronie przyjaciół. Ot, taka dobrotliwa połajanka w obronie swego totumfackiego, na użytek której diabełkowi wygodnie było przebrać się w ornat historycznego obiektywizmu.
Gadający Grzyb
P.S. Nie mogę się oprzeć, muszę zacytować choćby fragment omawianej polemiki:
„Nie był to jedyny dogmat zakłamania lewicowego. Drugim dogmatem było przekonanie, że Polacy wyssali antysemityzm z mlekiem matki, a jedynymi ofiarami niemieckiej okupacji byli Żydzi”.
Doprawdy, blaskomiotne miedziane czoło Oberredaktora jaśnieje niczym słońce na firmamencie obłudy…
Komentarze
Jak to nie było Żydów?
16 Kwietnia, 2009 - 17:58
Byli wśród tych co strzelali w tył głowy.
"...dopomóż Boże i wytrwać daj..."