Totalne upapranie

Obrazek użytkownika Andrzej Wilczkowski
Historia

Modele PRLu

Myśląc o pewnych zjawiskach na ogół tworzy się modele. Są one bardzo wygodne przy rozpatrywaniu wielu problemów naukowych, ale metoda ta przynosi rezultaty również w rozważaniach politycznych.


Myśląc o PRLu przez pewien czas używałem modelu westernu. W nim mianowicie grupa kowbojów pędzi masę bydła przez prerię do odległej rzeźni - socjalizmu. Krzykiem i strzałami zmuszają stado do posuwania się w właściwym kierunku i z odpowiednią prędkością. Oporne sztuki są bite, chore i najbardziej krnąbrne zabijane.
Model jest fascynujący i na pierwszy rzut oka doskonale pasuje. Ale tylko na pierwszy rzut oka.

Model westernowy falsyfikuje drastyczna różnica pomiędzy kowbojem, dosiadającym konia, posiadającym broń i kapelusz a pędzonym przez niego bydłem. W PRLu jedynie nielicznych kowbojów można było odróżnić od zmuszanych do ruchu krów. Po prostu stado było przesiąknięte nie rozróżnialnymi dla oka kryptokowbojami, którzy popychali najbliżej biegnące sztuki w odpowiednim kierunku.
Jak śpiewał Młynarski – „na jednego mieszkańca jeden szaryf przypadał”…

Z pewnym żalem odrzuciłem więc model westernu i przyjąłem model totalnego upaprania.
Jest to model mrożący krew w żyłach, ale jak dotychczas się sprawdza. W stosowanej przez komunistów metodzie chodziło o to, żeby nawet ludzi niechętnych socjalizmowi możliwie niepostrzeżenie oblepiać łajnem, a w końcu zwrócić im uwagę, że śmierdzą. Żeby stworzyć ze społeczeństwa jeden wielki, skorumpowany i zakłamany glut przemieszczający się w odpowiednią stronę.

Przewidywano, że tacy upaprańcy na początku będą się chcieli jakoś oczyścić, a kiedy się w końcu zorientują, że tego smrodu, który od nich zalatuje, nie da się już wywabić, będą się bali wszelkiej przemiany, podczas której będą musieli nieuchronnie stracić twarz. Twórcy metody zakładali, że raz zrezygnowawszy z dążenia do zmian ustrojowych ofiary upaprania będą się chciały jakoś urządzić w otaczającej rzeczywistości. I zakładali słusznie. Po początkowym szoku, "paputcziki" powoli obrastali w pióra i wreszcie do swojego przykrego zapachu jakoś przywykli. Mało tego, zorientowali się, że jeżeli będą chcieli pozostać na swoich wygodnych pozycjach – niezależnie od dziedziny zawodowej – prominenckich, będą musieli w jakiejś mierze afirmować reżim, a nawet go propagować.

Usmradzanie - że użyję takiego neologizmu - miało różne formy dostosowywane dość indywidualnie do rozmaitych co bardziej wybijających się osobników. A tłum?... Kiedy ci wielcy już zaczynali śmierdzieć tłum miał po prostu wąchać i wołać "ach jaki to musi być piękny zapach, przecież taki X, Y czy Z z całą pewnością nie mogą cuchnąć.

Należy zwrócić szczególną uwagę, że upaprywanie dawało dwa różne wyniki. Przy pewnych metodach sam delikwent czuł się ubrudzony, zastosowanie innych powodowało, że znajdująca się na celowniku postać uważała się za całkowicie czystą, natomiast otoczenie postrzegało ją, jako upapraną. Ten wątek pociągniemy dalej w późniejszych rozważaniach. Teraz o pryncypiach metody. 

Najważniejsze było – zacząć! A zaczęto bardzo wcześnie i to od ludzi o ogromnym autorytecie wśród inteligencji polskiej. Mianowicie 19 listopada 1939 r. w zajętym przez bolszewików Lwowie gazeta "Czerwony Sztandar" opublikowała oświadczenie: 
"Pisarze polscy witają zjednoczenie Ukrainy". Zaczynało się ono od słów: "Witamy uchwałę Rady Najwyższej USRR /-/ o przyłączeniu ziem zachodniej Ukrainy do Ukrainy Radzieckiej..." a zakończone było stwierdzeniem: "Pisarze i artyści bez względu na swoją narodowość mają przed sobą otwarte podwoje wielkiej sztuki socjalistycznej, sztuki szczerze służącej kulturalnym i moralnym ideałom ludzkości." 
Pod tekstem podpisali się: Władysław Broniewski, Jerzy Borejsza, Tadeusz Boy-Żeleński, Stanisław Jerzy Lec, Aleksander Wat, Adam Ważyk... w sumie - z kompletnie nieistotnymi nazwiskami - czternastu pisarzy. Cóż dziwnego, że zachęceni tak dobrym przykładem do Związku Pisarzy Ukrainy zapisali się również Jerzy Putrament, Jan Kott, Adolf Rudnicki czy Julian Stryjkowski, żeby wyliczać tylko co ważniejsze nazwiska.

Tak się zaczęło i trwało przez całe lata, a bodaj największy sukces w upaprywaniu polskich twórców odniosła komuna w Krakowie w 1953 roku. Wtedy to w "Życiu Literackim" opublikowano rezolucję literatów krakowskich. Niestety muszę ją przytoczyć w całości. Jest straszna jako całość. Oto ona!

W ostatnich dniach toczył się w Krakowie proces grupy szpiegów amerykańskich powiązanych z Kurią Metropolitalną.
My zebrani w dniu 3 lutego 1953 roku członkowie krakowskiego oddziału Związku Literatów Polskich wyrażamy bezwzględne potępienie dla zdrajców Ojczyzny, którzy wykorzystując swe duchowne stanowiska i wpływ na część młodzieży skupionej w KSM działali wrogo wobec narodu i państwa ludowego , uprawiali - za amerykańskie pieniądze - szpiegostwo i dywersję.
Potępiamy tych dostojników z wyższej hierarchii kościelnej, którzy sprzyjali knowaniom antypolskim i okazywali zdrajcom pomoc, oraz niszczyli cenne zabytki kulturalne.
Wobec tych faktów zobowiązujemy się w twórczości swojej jeszcze bardziej bojowo i wnikliwiej niż dotychczas podejmować aktualne problemy walki o socjalizm i ostrzej piętnować wrogów narodu - dla dobra Polski silnej i sprawiedliwej.”

Pod tym złowrogim dokumentem widnieją 54 nazwiska pisarzy, a co to są za nazwiska - strach pomyśleć.
Mam na tyle wyobraźni, żeby stworzyć sobie obraz tego zebrania.
Przyszli zabiegani, trochę skołatani sprawami życia codziennego. Cenzura szalała, pisać i publikować się chciało, a co gorsza musiało, żeby związać koniec z końcem. Związek Literatów był jakimś azylem. Może nie takim jak związek Pisarzy Ukrainy w 1939 roku, ale zawsze... I nagle otwiera się piekło. Ktoś wystąpił, odczytał z góry ułożony tekst. Dziki strach zajrzał w oczy. To nie byli ludzie wyzuci z sumienia a każdy wiedział, że proces jest sfingowany a w tym sfingowanym procesie zapadły wyroki śmierci na dwóch młodych księży. Każdy wiedział, że swoim podpisem afirmuje morderstwo sądowe. A jednak każdy z nich podchodził do kartki i składał podpis. No... nie każdy. Wśród podpisanych nie znalazłem nazwisk zamieszkałych również w Krakowie: Stefana Kisielewskiego, Stanisława Lema i Jana Józefa Szczepańskiego. Poza tym niestety widnieją pod tekstem podpisy największych krakowskich pisarzy. Po tych kilku ruchach piórem już można było sobie pozwolić na każde kurestwo.

Te najbardziej drastyczne przykłady usmradzania były mi potrzebne, żeby czytelnik mógł zadać sobie pytanie - czy ci ludzie mogli chcieć zmiany ustroju? Przecież musieli sobie zdawać sprawę, że ktoś kiedyś wyciągnie ten wstydliwy fakt na światło dzienne i że pozostanie im wszystko: dobre mieszkania, pieniądze, samochody itd, niestety stracą to, na czym pisarzowi najbardziej zależy - nazwisko.

Upaprywanie ludzi przebiegało różnymi drogami i było tkane misternie z niesłychanym wręcz kunsztem. Jeśli stu ludziom - takim, którzy nie potrafią trzymać języka za zębami zaproponowano w cenie paszportu współpracę z UB i oni, odrzuciwszy propozycję, o tym szeroko opowiedzieli, to następny tysiąc paszportów można było wydać bez żadnych warunków. Ci, co dostali - szczęśliwi, że nikt im nic nie proponował - byli podejrzani a priori.

Zupełnie dziś niezrozumiały niedobór dóbr wszelakich miał znaczenie podstawowe. Żeby się nabawić odpowiednich talonów na (???) w większości przypadków trzeba się było przyłasić komunistycznej władzy.
Żeby zbudować sobie domek na działce, trzeba było kombinować. „Wynająć” ciężarówkę od kierowcy wiozącego np. piasek na państwową budowę i poprosić go o wysypanie tego ładunku na naszej działce. Takie procedery były wyciągane, często dopiero wtedy kiedy kombinujący stawali się zbyt hardzi.

Żeby uzyskać doktorat z jakiejkolwiek dziedziny należało zdać egzamin z filozofii marksistowskiej, albo równie beznadziejnej ekonomii socjalizmu. 

Kiedy dokonywano czystek wśród kadry naukowej na uniwersytetach – zawsze pozostawiano kilku ludzi o nieposzlakowanej opinii. Nie stawiano im żadnych warunków, nic nie proponowano, do czego mogliby się ustosunkować. Po prostu nikt z nimi nie rozmawiał. Efekt był prosty. Zdeklarowani przeciwnicy reżimu przestawali im wierzyć.

Wspaniale usmrodzono żołnierzy ugrupowań niepodległościowych. Na początku wtrącani do więzień, pozbawiani środków do życia niemal równani z ziemią, po pewnym czasie zaczęli być przyjmowani do organizacji zwanej ZBOWiDem. Związek przede wszystkim dawał szansę wydobycia się z katastrofalnej nędzy, a potem dawał rozliczne uprawnienia, renty i odznaczenia. Ale... 
Tych "ale" było kilka, podstawowym "ale" był fakt, że w tym związku chłopcy, którzy kilkanaście czy kilkadziesiąt lat wcześniej byli zdecydowani poświęcić życie dla ojczyzny, nagle spotykali się oko w oko z utrwalaczami władzy ludowej, niegdyś ich oprawcami dziś kolegami.
Teraz oni sami we własnym sumieniu i na własny użytek musieli sobie stwarzać ideowe uzasadnienia przynależności do związku, a chodziło o to, żeby było z czego żyć i mieć możliwość leczenia.

Najtrywialniejszą metodą upaprywania było werbowanie do współpracy z tajnymi służbami. Taki zwerbowany miał jedną podstawową cechę. Nie wydzielał smrodu. Jego zadaniem – jak przypuszczam – było nie tyle zbieranie mało na ogół znaczących wiadomości o sąsiadach, ile zwerbowanie następnych agentów. Chodziło o to, żeby ich było jak najwięcej. Oni stanowili podstawowy kościec społeczeństwa sowieckiego – również w polskim wydaniu.

Metoda usmradzania społeczeństwa, stanowiąca doskonałe zabezpieczenie dla prominentów reżimu, jak rak zaczęła zżerać naród. Tak się to w gruncie rzeczy rozpanoszyło na większość, że tych, którym udało się uniknąć upaprania zaczęto nazywać oszołomami, a intelektualistom zapomniano grzechy młodości i nikt im ich książek pod drzwi nie zanosi. Gorzej, część z nich wyrosła nam na autorytety moralne i zamiast o gównie, w którym się taplała mówi o "ukąszeniu heglowskim".
Tak powstały elity PRLu i nic na to nie poradzimy.

Andrzej Wilczkowski

Brak głosów

Komentarze

"Tak powstały elity PRLu i nic na to nie poradzimy."

A z nich dzisiejsze.

Pozdrawiam

Vote up!
0
Vote down!
0
#4846

[quote=wiki3] "Tak powstały elity PRLu i nic na to nie poradzimy."

A z nich dzisiejsze.[/quote]

jedynie "wywabianie" plam... I to czymś mocnym - chlorem, kwasem itp wynalazkami ;)

Za każdym razem, gdy Upapraniec pokaże się w przestrzeni publicznej warto - jeśli tylko jest taka możliwość - wyciągać "plamy" na światło dzienne i "czyścić"...
Myślę, że powoli taki proces zaczyna mieć miejsce... Na myśl przychodzi mi teraz jedynie W. Bartoszewski. W internetowych dyskusjach, które kojarzę, zawsze znalazł się ostatecznie ktoś, kto prostował, że "dyplopachołek" ma magistra a nie profesora, a o jego udziale z bronią w ręku w Powstaniu, prawdopodobnie samo Powstanie nie zostało powiadomione...

Dlaczego nie wspominać regularnie, że tę osławioną deklarację krakowską z '53 podpisała też nasza noblistka i ozdoba salonu, Szymborska? Wprawdzie Już się o tym wspomina, ale jeszcze nie Regularnie...

Regularnie i systematycznie, tak jak całymi dekadami wlewali nam te g... do łbów, musimy działać w drugą stronę... myślę, że taka metoda potwierdza już swoją skuteczność...

Z mojego lokalnego podwórka - znam np. ludzi, którzy jednego z byłych rektorów olsztyńskiej AR-T nie nazywają już inaczej (oczywiście nie w kontaktach oficjalnych) niż jego T.W. "nazwiskiem" "Czerski". To działa, powoli, ale robi swoje...

Pozdrawiam

Vote up!
0
Vote down!
0
#4860

I oto masz klucz do zachowań, do kablowania na kumpli vide Wolszczan, Szczypiorski.
To jest ten model"kurestwo"!
pozdr
p.s
a "literatura". "twórczość" takiej np towarzyszki noblistki
o ludzie korei płn, czy chłopcach z bezpieczeństwa w ciemną , mokrą nic listopadową! to właśnie wg takiego klucza.
Po takiej "twórczości" do kablowania kumpli to już tylko krok!

Vote up!
0
Vote down!
0

antysalon

#4891