Janowi Pawłowi w hołdzie
W tych dniach kiedy media ekscytują się tym co który z możnych drugiemu powiedział i jak tamten zareagował, zapomniano nawet, że w ubiegłą niedzielę, w Dniu Papieskim bodaj w najważniejszym miejscu w Polsce – czyli na Wawelu – odbyło się poświęcenie pomnika Jana Pawła II.
Niewiele gazet czytam, ale w tych co czytam – nic o tym nie było. A czytam tylko prawicową prasę. Działy się podczas tego poświęcenia rzeczy ważne, ale dziś nie o to mi chodzi.
Chcę i ja przyczynić się – w takim stopniu , na jaki mnie stać -do oddania czci temu niezwykłemu człowiekowi, który trzydzieści lat temu został wyniesiony na Stolicę Piotrową.
Przyjął wtedy dwa imiona Jan i Paweł.
Jan – to jedyny apostoł który nie stchórzył i do końca stał pod krzyżem Pana, a Paweł to ten, który niósł naukę pańską na krańce poznanego wówczas świata.
I tak pozwalam sobie dziś przedstawić Państwu mój tekst, który był wprawdzie publikowany, ale nikt go chyba nie zna.
Nie mam nic lepszego – co mógłbym zadedykować Ojcu świętemu w trzydziestą rocznicę Jego wyniesienia.
Daję to co mam.
Poszukiwanie Boga
Poniższy esej jest owocem moich i tylko moich przemyśleń. Celowo nie przeczytałem żadnego dzieła teologicznego drążącego temat stosunków pomiędzy wiarą a nauką. Na temat wiary i historii chrześcijaństwa wiem tyle, ile przeciętny inteligent wiedzieć powinien na podstawie Pisma Świętego, kilku książek, artykułów prasowych i programów telewizyjnych.
Dla wyrafinowanych znawców problemu będzie to oczywiście wywód zgrzebny i siermiężny.
Tekst może jednak okazać się interesujący zwłaszcza dla tych, którzy tak jak i autor przez długie lata nie potrafili znaleźć sobie miejsca wśród dogmatów wiary a jednocześnie nigdy nie potrafili całkowicie zanegować Boga, i wreszcie, zmęczeni długotrwałą szarpaniną, znaleźli się z powrotem w zasięgu kruchty.
W najgorszym przypadku można go nazwać poradnikiem dla niedowiarków.
Spróbujcie przeczytać.
Wiara dziecka, wychowanego w tradycyjny sposób, zderza się po raz pierwszy z nauką w momencie, kiedy do jego repertuaru szkolnego wchodzą elementy kosmologii. Wstrząs jest podobny do tego, który poruszył cały kościół, kiedy Kopernik wystąpił ze swoimi odkryciami.
Nie zapominajmy, że kosmologia kopernikańska zatrzęsła kościołem nieomal do fundamentów, mimo że – o ile pamiętam – chodziło tam o obroty naprawdę kilku ciał niebieskich a nie było mowy o całym wszechświecie.
Dziś młody człowiek dowiaduje się o tym, że gatunek mieniący się być stworzonym na obraz i podobieństwo Boga zamieszkuje nienajwiększą planetę w dziesięciorzędnym układzie słonecznym peryferyjnej galaktyki. A mimo to Bóg – Absolut i Stwórca Wszechświata – patrzy każdemu człowiekowi codziennie w oczy i ocenia jego uczynki.
To jest nie do pogodzenia dla tak ukształtowanego umysłu, jakim dysponujemy i ten problem na ogół wymiata z umysłu dziecka całą wiarę, przy czym należy dodać, że taki Bóg patrzący na ręce i w serca jest dla młodego człowieka niewygodny.
W moim pokoleniu, gdzie wojna stworzyła znacznie głębszą pułapkę – wszystko rozpadało się już wcześniej w wątpliwości: dlaczego Pan Bóg – nieskończenie miłosierny – zezwala na zło w wymiarze wręcz totalnym.
Tak, wiem – bo mi podpowiadają – że problem ten był poruszany już znacznie wcześniej, zarówno przez Leibniza jak i ojców kościoła, a wśród nich św. Augustyna, i nawet ma swoją nazwę. Ale to nic nie zmieniało. Ci, wierni, na których głowy leciały bomby, których rozstrzeliwano w egzekucjach ulicznych i zsyłano do łagrów na ogół nie czytywali św. Augustyna, a nazwisko Leibniza nic im nie mówiło. Zwłaszcza dzieciom, do której to kategorii należałem podczas wojny.
Dopiero w późniejszym wieku, kiedy dziejące się wokół nas zdarzenia absolutnie nie pozwalają się wytłumaczyć przy pomocy materialistycznych metod i założeń, zaczynamy powoli wracać do źródeł, zaczynamy szukać Boga, a nauka nam pomaga przede wszystkim w dziele falsyfikacji hipotez.
Użyłem sformułowania „szukać Boga”. Otóż twierdzę – i mam do tego pełne prawo, że Bóg życzy sobie żeby go szukać. I to nie tak, jak się szuka np. okularów, co do których mamy pewność, że gdzieś są, tylko tak, jak się szuka czegoś, o czym się jedynie marzy – żeby było.
Tu nie chodzi o Boga-Pankreatora, czyli stworzyciela nieba i ziemi. Inteligencja wszechświata świadczy o nieogarnionej inteligencji stwórcy. Ale ponieważ to jest kwestia jedynie przedłużenia łańcucha przyczynowego o jeden człon, w Boga-Stwórcę powinna więc wierzyć dokładnie ½ ludzkości. Po prostu na gruncie czystej nauki nie można udowodnić – jaka siła zadziałała na początku, natomiast dzisiejszy stan badań pozwala na hipotezę – że jakiś początek tego wszystkiego był, i że materia nie jest wieczna. W tej sytuacji wszyscy wierzą. Jedni, że stwórcą jest Bóg, drudzy, że Boga nie ma a wszechświat powstał niejako sam z siebie.
Rzecz w tym, że istnieje drugie pojęcie Boga. Jest to Bóg-Opiekun, Bóg-Przyjaciel, który jest blisko nas, i do którego w taki czy inny sposób, różnymi językami, stosując rozmaite gesty wołamy, żeby się nad nami zmiłował. Co najdziwniejsze w takiego Boga wierzy bodaj znacznie więcej niż połowa populacji gatunku homo. A On nam się ciągle wymyka. Ta popularność Boga-Przyjaciela wśród naszych pokoleń jest pierwszym zaskoczeniem, kiedy się wraca z dalekiej podróży negacji Ducha.
Przecież ci ludzie wypełniający kościoły i inne świątynie doskonale wiedzą, że pojęcie nieba – od czasu, kiedy stworzono wszelkie pisma uznawane w różnych religiach za święte – całkowicie się zmieniło a my sami jesteśmy pyłkiem we wszechświecie a nie gatunkiem naczelnym w centralnym miejscu wszechświata.
Tak więc, drążmy dalej problem poszukiwania Boga. Wiem, że szereg osób dręczy pytanie – skąd mam wiedzieć, że Bóg Chrześcijański jest tym Prawdziwym Bogiem?
Akurat w tej sprawie nie mam żadnych sensownych przemyśleń, którymi mógłbym się z bliźnimi podzielić. Być może brak wątpliwości wziął się z tego, że niemal u zarania mego życia usłyszałem (dobrze mówię – usłyszałem, bo można słyszeć i nie usłyszeć) słowa: „Jam jest drogą, prawdą i życiem”. Przez lata niedowiarstwa, wątpliwości i oporów świeciły mi one, i nadal świecą, niczym szczyt Everestu. Byle tam dość, a dalej będzie już prosto.
Dla mnie pozostaje więc poszukiwanie zawężone, Ale i takie zawężenie wcale nie ułatwia pracy. Twierdzenie, że Bóg chce, żeby go szukać nie jest z całą pewnością schizmą. Autorytety teologiczne nie są zgodne w znacznie bardziej fundamentalnych sprawach. Na przykład niektóre ważne problemy zupełnie inaczej komentują Jezuici, a zupełnie inaczej Dominikanie. Każdy jak umie, pojedynczo czy zbiorowo wypracowuje sobie jakiś szlak do Boga w tym oceanie niedopowiedzeń, którymi nas poczęstował.
Ale zejdźmy z wyżyn teologii na poziom wiary zgrzebnej i siermiężnej W psalmach dawidowych można przeczytać, a również podczas mszy, co najmniej dwa razy w roku śpiewamy podobne teksty:
Szukałem Pana, a on mnie wysłuchał. (Psalm 34);
Szukającym Pana żadnego dobra nie zabraknie;
Niech się radują i weselą w Tobie wszyscy, co Ciebie szukają (Psalm 40 i 70);
Szukam Pana w dzień mojej niedoli (Psalm 77).
Dla tych, co uznają, że jest to zwrot retoryczny przytoczę – zakrawający na rozpaczliwe wołanie – głos Dawida:
Jak długo Panie? Czy zawsze będziesz się ukrywał? (Psalm 89):
I dlaczego tak woła król – wybraniec Pana? Przecież jego nadworny prorok – Natan ma sny pochodzące prosto od Jehowy, o których informuje monarchę na bieżąco, król poza tym wie, że nie tak dawno Abraham osobiście dyskutował z Najwyższym. Wręcz targował się z nim o Sodomę. Bóg rozmawiał z Patriarchą aż do chwili, kiedy się zorientował, że jeśli Abraham będzie nadal taki przebiegły, to on w ogóle Sodomy nie spali. Wtedy po prostu sobie poszedł.
Ale Dawidowi widocznie nie wystarczały przekazy. Chciał mieć własną drogę do Najwyższego.
Ważny jest również psalm 69, w którym czytamy:
Boże, Ty znasz moją głupotę.
I tyle o psalmach i Starym Testamencie.
Pojawienie się Chrystusa wcale nie ułatwia nam zadania. Niesie on ze sobą tyle tajemnic, że trzeba go pilnie szukać.
Przede wszystkim same urodziny zwiastują, że dalszy ciąg będzie pełen równie intensywnych znaków prosto z nieba. Tymczasem nic takiego się nie dzieje. Znamy jeden epizod z życia Jezusa, kiedy w wieku dwunastu lat dyskutował z uczonymi w świątyni – a potem znowu osiemnaście lat ciszy, aż do momentu, kiedy pojawia się nad brzegiem Jordanu, żeby dać się ochrzcić Świętemu Janowi.
Następne trzy lata są śledzone przez rzesze ludzi, które za nim idą trop w trop. Niemniej, On, który w ludzkich duszach czyta na wylot, dobiera sobie na najbliższych kontynuatorów swego dzieła ludzi prostych, niewiele rozumiejących, którzy nawet na bieżąco nie potrafią dobrze opisać, co widzieli. Cuda, które czyni – czyni jakby mimochodem i dopiero podarowanie wzroku młodemu żebrakowi i wskrzeszenie Łazarza odbywają się w sposób, który pochwaliliby dzisiejsi fachowcy od propagandy.
Dlaczego tak się dzieje? To naprawdę trudno pojąć. Przecież dyskusje faryzeuszy dotyczące obdarowania wzrokiem ślepca wskazują, że to wszystko nie wystarcza ludziom, żeby uwierzyli. Zwróćmy uwagę, że chęć wytłumaczenia sobie aktu uzdrowienia w każdy inny sposób byle nie jako aktu cudu jest charakterystyczna do dziś. W dziewiętnastym wieku czyniono wszystko, byle nie uznać uzdrowień w Lourdes za cuda, a dzisiaj jest jeszcze gorzej.
Wszyscy wiemy, że aby zniszczyć w człowieku jego rusztowanie intelektualne i emocjonalne należy go:
albo powalić metodami niematerialnymi, takimi, jakie zostały użyte w stosunku do św. Pawła,
albo bardzo intensywnie działać środkami dostępnymi dla normalnej analizy rozumowej stwierdzonych faktów, prościej mówiąc – kamienować go argumentami nie do odparcia,
lub – nieco dłużej – indoktrynować zwykłą propagandą.
Z tego wynika, że gdyby Chrystus naprawdę chciał doprowadzić do totalnego uznania Go za Boga – musiałby zintensyfikować swoje działania i je znacznie bardziej rozpowszechnić. Sposób, w jaki to czynił pozostawiał każdemu duży margines na odrzucenie. I to, jaki margines!
Akt Przemienienia jest tego dobrą ilustracją. Wychodząc na górę zabiera ze sobą zaledwie trzech ludzi: Piotra, Jakuba i Jana.
Są oni tak skonfundowani, że Piotr chce postawić na szczycie trzy namioty, bo tak naprawdę to chyba nie wie, o co chodzi. (Tak naprawdę, to my też nie wiemy). W drodze powrotnej Chrystus przykazuje im jeszcze, żeby nic nikomu nie mówili aż do czasu zmartwychwstania. Ale oni nie rozumieli, co to znaczy zmartwychwstanie, mimo, że im to wielokrotnie mówił. Przemienienie wydaje się być aktem niesłychanie ważnym, ale któż w to wierzy, kiedy świadkowie odzywają się na ten temat dopiero po dłuższym czasie. A co najciekawsze! Trzech ewangelistów wzmiankowało o tym akcie, tylko akurat nie ten, który to widział. U świętego Jana o przemienieniu nie ma ani słowa.
Najgorzej jest ze Zmartwychwstaniem. Tak naprawdę Chrystus pokazuje się dwóm niewiastom czy trzem niewiastom, którym mówi, gdzie go mogą spotkać. One przekazują tę informację apostołom, a ci nie dają wiary ich słowom, które – jak pisze Łukasz – wydały im się „czczą gadaniną”.
A przecież tyle razy wbijał im do głów, że zmartwychwstanie. Większość apostołów zaszytych w kryjówkach drży ze strachu. Piotr – Jego opoka, już wcześniej trzy razy się go wyparł. Po zmartwychwstaniu nikt go nie poznaje. Ani Maria Magdalena, ani uczniowie w drodze do Emaus, a przecież chodzili za nim przez trzy lata i oglądali go z bliska.
Ten sam problem występuje, kiedy pojawia się nad jeziorem Tyberiackim. Pan stoi na brzegu, a oni w łodzi – jak te krowy – wybałuszają oczy i nic. Słuchać rad – owszem słuchają. Cały dzień łowili i nic nie złapali. Dopiero, kiedy sieć napełniła się rybami w sytuacji raczej nieprawdopodobnej, któryś wpada na pomysł – a może to Nauczyciel...?
Chyba po prostu postać na brzegu nie jest podobna do Nauczyciela, którego słuchali. Wcześniej przestrzegał ich, że namnoży się szereg fałszywych proroków, czyli a priori utrudnił im zadanie.
Kilkakrotnie jeszcze pojawia się wśród najbliższych, siada z nimi do wieczerzy, ale niewiele to pomaga. Wszystko z nich wyparowało. Odwaga, natchnienie i nawet wiara. Okres pomiędzy zmartwychwstaniem a zesłaniem Ducha Świętego, kiedy się dziś nań patrzy – jest straszny. Wszystko wydaje się być stracone, wydaje się, że cała ofiara Golgoty poszła na marne.
Jak może jedenastu niedouków strwożonych i pozbawionych jakiejkolwiek inwencji ponieść w świat naukę Mistrza? Staje się to możliwe, kiedy wreszcie Bóg decyduje się ograniczyć im wolną wolę zsyłając na nich Ducha, który zmienia im charaktery, uczy ich języków.
I tu jest pierwszy moment, w którym dzisiejsza nauka może się odezwać. Otóż socjologia i psychologia jednogłośnie stwierdzą, że nie znają takich sztuczek socjotechnicznych, które by pozwoliły takim ludziom, jak apostołowie przed zesłaniem Ducha Świętego i jeszcze bez grosza przy duszy rozprzestrzenić naukę mistrza – dotyczącą dobra, a nie zła! – na cały ówczesny cywilizowany świat.
Jest to moment zresztą, w którym nasze umysły, w gruncie rzeczy interpretujące Boga po ludzku – bo inaczej nie potrafią – zaczynają nam sygnalizować, że Pan się przeliczył w swoich rachubach. O co chodzi? – Ano o świętego Pawła. Okazało się, że bez inteligenta – ani rusz.
Gdy ci, co przez trzy lata łazili za Mistrzem siedzą w Jerozolimie i rozstrzygają – czy nieobrzezany może zostać zbawiony – Święty Paweł tworzy Kościół.
Wystarczy zajrzeć do Dziejów Apostolskich. Chyba więcej niż 60% relacji dotyczy Św. Pawła. Jeszcze więcej argumentów dostarcza epistolografia. Nieomal 80% to są listy Pawła.
Trudno sobie wyobrazić, co by się stało z Kościołem, gdyby Pan w odpowiednim momencie nie przeciągnął Pawła na swoją stronę.
To, co zaraz powiem jest oczywiście jedynie „prawdą statystyczną”, ale zapoznając się bliżej z żywotem ziemskim Pana Jezusa odnosi się wrażenie, że publicznie, w otoczeniu rzesz ludzkich czyni tylko to, co przynosi dobro innym i bierze udział w takich zdarzeniach, które go w oczach ludzi ośmieszają lub hańbią. Jego triumfy mają widownię kameralną lub wcale jej nie mają.
Najpierw Bóg przyjeżdża na osiołku. Taki Bóg jest dość zabawny. Chcąc przekonać możnych tego świata powinien użyć złotego rydwanu zaprzężonego w czwórkę siwych rumaków.
Potem Boga wyszydzają, opluwają i biczują, poddają najbardziej hańbiącej śmierci, za jaką wówczas uważano ukrzyżowanie. – Temu wszystkiemu przyglądają się rzesze. Te same rzesze patrzyły wcześniej na setki bandytów konających na krzyżach. Bóg umiera w takich samych męczarniach.
Ten sam Bóg stacza zwycięską walkę z szatanem w zupełnej samotności, Przemienieniu na górze przygląda się trzech ludzi, a opuszczenie grobu widzi – albo nie widzi – dwóch żołdaków. A gdzie trąby archanielskie, hufce cherubinów czy chóry serafinów! (Może odwrotnie – nie pamiętam). On nie musi się już ukrywać. A więc dlaczego nie urządził sobie takiego triumfu – który stworzona przezeń ludzkość tak uwielbia?
Mówi się dziś, że chrześcijaństwo kolejny raz zbliżało się do katastrofy, kiedy dotarło do tzw. ogólnej wiadomości, że żaden oryginał ewangelii się nie zachował, i że wszystko zostało spisane w późniejszym czasie i to po około pół wieku.
Wyobraźmy sobie więc, że wszystko, co wiemy o Armii Krajowej jest dziś dopiero spisywane z przekazów ustnych drugiego czy nawet trzeciego pokolenia. Historia AK byłaby nie do odtworzenia. Fakt, że nie ma żadnych źródeł pisanych doprowadziłby do takiego wzrostu liczby bohaterów, że bez niczyjej pomocy powaliliby na kolana całą hitlerowską potęgę.
W przypadku Ewangelii ludzie w nadludzki sposób przypominają sobie, co kto mówił, do tego stopnia, że mogą cytować słowo w słowo. O dziwo, świadectwa o tym, co robili uczniowie najbliżsi Panu wcale nie są dla nich pochlebne. Wprost przeciwnie – wypadają fatalnie. Nie ma bohaterów, są zdrajcy, zaprzańcy, tchórze. I to u wszystkich czterech ewangelistów.
Łukasz i Marek w ogóle chyba nie widzieli Chrystusa na oczy, a piszą o nim, a co ważniejsze – cytują, jakby chodzili za nim, nie opuszczając go na krok. Co do Mateusza i Jana sposób przekazu pozwala nawet zorientować się, z notatek czy ust, którego ewangelisty wyszła opowieść, którą powtórnie spisano. Zresztą pisma Jana można rozpoznać z łatwością po skwapliwości, z jaką zapewnia czytelników, że w sercu Pana zajmował wyjątkowo poczesne miejsce.
Ten mankament spóźnionego zapisu akurat komentowałbym pozytywnie. Oczywiście, że informacja o braku wiarygodnych źródeł naocznych świadków wprowadza w serce znaczny popłoch, ale popatrzmy z drugiej strony. Gdyby Chrystus nie wymagał od nas poszukiwania, to zamiast dwunastu chłopców, rybaków i innej – nazwijmy rzecz po imieniu – hołoty, dobrałby sobie pięciu skrybów, którzy spisaliby dzieje Jego ziemskiej wędrówki w sposób pedantyczny i drobiazgowy, a potem zadbałby, żeby to wszystko zachowało się w nienaruszonym stanie.
Stan aktualny – tzn. brak jednoznacznych przekazów rzeczywiście powoduje frustrację intelektualistów, których umysły są skonstruowane dokładnie tak jak umysł niewiernego Tomasza. Nie ma materialnych dowodów – znaczy – nic nie było. Tak się na ogół naigrawamy z Tomasza, a inni Apostołowie wcale nie byli lepsi, tylko po prostu bali się powiedzieć Chrystusowi, że jego zmartwychwstanie im się w głowie nie mieści.
Przejdźmy do dnia dzisiejszego. Nasz mózg bodaj ani anatomicznie ani funkcjonalnie nie przeszedł zmiany jakościowej od tamtych czasów. Oczywiście, tak naprawdę, jeden Bóg to raczy wiedzieć, bowiem dwa tysiące lat temu badania mózgu nie były jeszcze popularne. A nawet, jeśli były, to ta wiedza do nas nie dotarła. Tak więc należy uznać, że mamy taki sam organ percypowania świata, z całą pewnością jedynie bardziej „udrożniony” i załadowany większą ilością informacji. Warto zauważyć, że wiele z tych informacji przeszkadza nam w afirmacji Boga. Znając nasze miejsce we wszechświecie bardzo trudno jest nie mylić wiary z pychą. Sposób zbudowania naszego umysłu, a może raczej jego funkcjonowania w znacznej mierze przeszkadza w akceptacji religii.
Zobaczmy, co pomaga.
Otóż dzieją się wokół nas zdarzenia, które całkowicie lub częściowo wymykają się interpretacji naukowej. Najlepsza powieść dwudziestego wieku – a może i wszechczasów „Mistrz i Małgorzata” przedstawia nam w sposób groteskowy beznadziejne wysiłki komunistycznych materialistów i sowieckich urzędników, którzy plotą brednie, aby racjonalnie wyjaśnić działanie szatana.
Dzisiejsi intelektualiści-agnostycy powtarzają podobne brednie, jeśli idzie o fakty, których nie mogą zinterpretować bez użycia pojęcia Boga. Zostawmy ich na razie w spokoju.
Najważniejsze, że w dwudziestym wieku żyło i działało kilka postaci, z których wymienię dwie.
Pierwsza to Marta Robin. Przez z górą pięćdziesiąt lat leżała sparaliżowana w łóżku, nie jedząc i nie pijąc. Jedynym jej pożywieniem była hostia, którą raz w tygodniu przyjmowała. Ponieważ miała jasnowidzenia – przychodziły do niej rzesze. Przysyłane listy odczytywali jej ludzie, bowiem była niewidomą. Dyktowała odpowiedzi, służyła ludziom radą i autentyczną pomocą. Co na to może powiedzieć nauka? Tylko jedno. To jest przypadek niemożliwy. Żaden ludzki organizm nie może wytrzymać bez wody więcej niż kilka dni.
I w tym momencie wypowiadający to zdanie fizjolog czy lekarz zacznie się rozglądać, w którym miejscu go oszukano. On nie powie – to tylko Pan Bóg mógł doprowadzić do czegoś takiego. On powie – pewnie pojono ją, karmiono i myto nocą, kiedy nikt nie widział.
Jej umysłem nikt się nie zajmie. Bo, po co zajmować się umysłem, kiedy się ma do czynienia z fałszerstwem. Nowa Encyklopedia PWN, w ogóle nie zawraca nam głowy jakąś tam sparaliżowaną stygmatyczką. Nie zmieściła się między Robespierrem a Robin Hoodem.
Bardzo podobna sytuacja zaistniała, kiedy badano życie Ojca Pio. Jego uzdrowienia, obecność w dwóch miejscach naraz, jasnowidzenia, cierpienia... Wszystko – dosłownie wszystko nie jest w zgodzie z dzisiejszą wiedzą
I tu jest właśnie zadanie obecnej nauki.
Nie chowanie głowy w piasek, tylko jasne stwierdzenie, że z punktu widzenia naukowego jakieś zjawisko, stan czy działanie jest niewytłumaczalne, i nic nie wskazuje na to, że w przyszłości się to uda racjonalnie wyjaśnić. Tak jest np. z bilokacją.
Tymczasem zobaczcie, jakie sztuczki robią encyklopedyści, żeby nie stawić czoła wyzwaniu. Hasła „bilokacja” nie znajdzie się w NEP.PWN. (Niema również nic o Ojcu Pio. Ani pod P ani pod O ani pod F.) Tak więc, można prześledzić rozumowanie twórców haseł:
„my wiemy, co to znaczy bilokacja, ale to nonsens. Jest rzeczą niemożliwą, żeby ktoś był w dwóch miejscach naraz. Nie potrafimy stworzyć hasła tak, żeby się nie ośmieszyć – nie dajemy więc hasła. – Tyle, co do bilokacji”. A Ojciec Pio? – "A kto to jest Ojciec Pio?"
Tymczasem Ojciec Pio istniał i czynił rzeczy dziwne. Opowiadano o nim, że wskrzesił niemowlę – nawet to opisano. Opisano również fakt, że podarował wzrok dziewczynce, która urodziła się bez źrenic. I w tym przypadku naukowiec postąpił tak, jak powinien. Zbadał Gemmę di Giorgi – w kilka miesięcy po tym fenomenalnym akcie obdarowania, kiedy mała już uczęszczała do normalnej szkoły i bawiła się jak inne dzieci na podwórku – i stwierdził, że dziewczynka nie może widzieć – nie mając źrenic.
I miał rację! Zgodnie z nauką ta mała nie widziała. I każdy okulista i dziś i w przyszłości to potwierdzi. Jej mózg odbierał impulsy wzrokowe z przerwaną w sposób trwały linią informacyjną. Jest to tak samo niemożliwe jak własnoręczne wykonanie prac zegarmistrzowskich przez człowieka bez rąk.
Bytowania ziemskie takich ludzi, jakich przed chwilą przytoczyłem to są jakby kratery wiodące nas w głąb świata niematerialnego.
A my ciągle nie jesteśmy przekonani.
Jest jeszcze kilka elementów, żeby trochę lepiej zrozumieć rolę nauki w poszukiwaniu Boga. Jeszcze raz podkreślę: Boga-Przyjaciela a nie Boga-Pankreatora.
Są to: Całun Turyński, chusta Św. Weroniki i zachowane od IX wieku skrawek tkanki ludzkiej i zaschnięta krew – efekt zauważalnego zmysłowo dla ogółu ludzi przemienienia chleba i wina w ciało i krew.
Jakich zastrzeżeń byśmy nie wysuwali, dwa elementy są w tym wszystkim wspólne:
– Fakt istnienia krwi na tkaninach, w ciele i w kielichu i,
– że jest to krew tej samej grupy AB (we Włoszech bardzo rzadkiej).
Przypomnijmy. Ludzkość dowiedziała się, że krew ma w ogóle jakieś grupy w roku 1901. Do tego czasu nic w tych wszystkich obiektywnych bytach nie zostało naruszone. Ewentualni fałszerze – jeśli o nich w ogóle będziemy wspominali – działaliby na ślepo. Musiałoby ich być, co najmniej trzech, rozdzielonych czasem i przestrzenią. Prawdopodobieństwo było bardzo nikłe. No i proszę. Udało im się! Trafili!
Kościół Matka nasza ma jednak również mentalność Tomasza Apostoła. Całun badano bardzo dokładnie. Tkanina jest taka sama, jak tkanina chusty Św. Weroniki. Pyłki kwiatów na obu materiałach mających przecież tak różną historię – takie same, zgodne z florą Ziemi Świętej a nie Włoch. Krew, której na płótnie jest dużo, ma cała grupę AB, co stwarza ogromne prawdopodobieństwo, że jest to krew jednego dawcy. Mankamenty są dwa. Po pierwsze są jakieś kłopoty z oznaczeniem kodu genetycznego (i tak prawdę mówiąc, dziwiłbym się gdyby ich nie było). Po drugie – z określeniem wieku materiału metodą 14C.
I tak Kościół do dziś nie uznał Całunu za relikwię. Obawiam się Panie, że to ułomność naszego umysłu – który, jakby nie było, sam stworzyłeś. Kiedy już tylko udało nam się uzyskać jakieś wyższe wykształcenie stajemy się wszyscy niewiernymi Tomaszami. Ufamy szkiełku i oku.
Ale są wyjątki.
Krąży anegdota, jak to podczas dyskutowania zasady nieoznaczoności Einstein w pewnym momencie zawołał: „to jest niemożliwe! Bóg nie może grać w kości”. A na to Bohr: „Albercie, kiedy wreszcie przestaniesz dyktować Panu Bogu, co on może, a czego nie może”.
I na koniec.
Część okupacji niemieckiej spędziłem na szczerej polskiej wsi. Tam gdzie mieszkałem, bodaj, w co drugiej chacie wisiał oleodruk przedstawiający Chrystusa w gaju oliwnym. Na obrazie była noc, księżyc świecił, rysowały się kontury jakiejś budowli. Pan siedział na kamiennym murku odwrócony profilem i zapatrzony w przestrzeń. Może każdy z nas powinien wierzyć, że się kiedyś, choć na chwilę obróci w jego stronę.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 868 odsłon
Komentarze
W moim domu
16 Października, 2008 - 21:54
też był taki obraz. Ale ja chciałam dopowiedzieć o innym, który wisiał nad moim łóżkiem. Akwarela, a właściwie ubogi rysunek pędzelkiem; mały Jezus niosący krzyż. Zabrałam go z domu, gdy wyruszałam w świat.:)Potem przeprowadzałam się i zapomniałam o nim.
Chyba też i zapomniałam o Bogu.:( Jak Go odnalazłam? Każdy ma swoją historię. Dla mnie najtrudniejszym "filozoficznym" pytaniem było - Miliardy ludzi...po co ja Panu Bogu jestem potrzebna? Mam na to swoją odpowiedź. - Widać jestem potrzebna, skoro dane mi jest żyć na tym świecie. O resztę nie pytam:)
Pozdrawiam
Katarzyna
Andrzeju
17 Października, 2008 - 00:31
Przeczytałam bardzo uważnie Twój esej, wiesz jest piękny, bo poszukiwanie Boga, Boga-Przyjaciela jest chyba dążeniem każdego człowieka.
A to, że jesteśmy po trochu niewiernymi Tomaszami, jak zauważyłeś takich ułomnych nas Bog stworzył, widać i w tym miał jakiś cel.
Każdy Boga poszukuje inaczej, czasem w radości o nim zapominamy, by w chwili tzw. próby nagle do Niego pobiec...a pod skórą zastanawiać się, czy aby nie jesteśmy zbyt grzeszni, by nas wysłuchał?
A istnienie Boga dla tych którzy nawet zapierają się, że Go nie ma? Po czym zamykają w sobie jedną furtkę na zawsze...a może myśla racjonalnie i ten racjonalizm ich gubi?
Znałam kiedyś czlowieka, który tak bardzo zapierał Jego istnienie...śmiał się z modlitwy, nie wiem gdzie dziś jest, ale już wtedy mi go było żal.
Pozdrawiam serdecznie.:D
" Upupa Epops ".
" Upupa Epops ".
Poszukiwanie.
17 Października, 2008 - 00:42
Dziękuję Wam Dziewczyny za te odpowiedzi. Myślałem sobie, że dziś mi już nikt nie odpowie.
Tyle dziś było o Nim w TV że oglądałem i oglądałem. Ale może On coś wyprosi u Pana dla swojej Ojczyzny.
Jeśli to się nie ztanie to czarno widzę.
Serdeczności Andrzej
No to co? Czekamy znów na cud?
17 Października, 2008 - 00:48
widać wiara jest w nas...i nach tak zostanie.
Dobranoc.
" Upupa Epops ".
" Upupa Epops ".