Potrzebne nowe Bretton Woods

Obrazek użytkownika Jerzy Bielewicz
Świat

Winę za obecny stan światowej gospodarki ponoszą przede wszystkim menedżerowie instytucji finansowych. Wykreowane przez nich instrumenty pochodne (forma kredytu) są bez wątpienia największą bańką spekulacyjną w dziejach świata.

W 2002 r. Ben Bernanke, obecny szef FED (System Rezerwy Federalnej), wygłosił znamienne przemówienie w Radzie Gubernatorów, instytucji pełniącej rolę amerykańskiego banku centralnego: "(...) amerykański rząd ma technologię, zwaną prasą drukarską, która pozwala wyprodukować tyle dolarów, ile potrzebujemy, zasadniczo bez kosztów. Przez zwiększenie ilości dolarów w obiegu (...) rząd amerykański może także zredukować wartość dolara w stosunku do towarów i usług (...), zatem zdeterminowany rząd może wygenerować większe wydatki i pozytywną inflację". Za wyjściem ze spirali zadłużenia poprzez zwiększenie inflacji i w konsekwencji za dewaluacją wartości amerykańskich długów opowiedzieli się w ostatnich dwu latach Kenneth Rogoff czy Paul Krugmann, tuzy amerykańskiej ekonomii. Czy jednak taka strategia przyniesie spodziewany efekt? Czy stopy procentowe w USA pozostaną poniżej inflacji? Czy przyrost długu USA będzie mniejszy niż szybkość jego dewaluacji? Jakie mogą być skutki uboczne wzrostu inflacji? I wreszcie - czy napędzanie inflacji okaże się strategią możliwą do podtrzymania w średnim okresie, tak by mogła ostatecznie przynieść pożądany efekt? W realnym świecie z całą pewnością odpowiedź na te wszystkie pytania brzmi po wielokroć: nie. Z całym szacunkiem, Bernanke zdaje się polegać na prognozach czy też modelach komputerowych, które przez dobór parametrów pokazują wyłącznie stopień chciejstwa twórców, bez związku ze światem realnym. Niestety, podobną drogą podążają inne zamożne państwa. Ekspansji monetarnej poddały się Szwajcaria, Japonia, Wielka Brytania. Jeśli w najbliższych miesiącach Unia Europejska dorzuci 1 do 2 bilionów euro, możemy spodziewać się podwojenia stopy inflacji w ciągu najbliższego roku.

Balansowanie na linie
Stany Zjednoczone i Unia Europejska niczym w kasynie stawiają wszystko na jedną, inflacyjną kartę. Źle odczytują ostrzeżenia płynące z Afryki Północnej, Grecji, Hiszpanii czy ostatnio z Włoch. Nie doceniają desperacji ludzi pozbawianych pracy, zarobków, prawa do normalnego życia. Zbigniew Brzeziński nie myli się, gdy wieszczy rozruchy i niepokoje społeczne w Stanach Zjednoczonych. Wszak to tam właśnie negatywne skutki inflacji będą poddane w sposób najbardziej przejrzysty pod osąd opinii publicznej. Inflacja od wieków jest najskuteczniejszym sposobem poboru powszechnego podatku od własnych obywateli. Nie zapominajmy, że amerykański dolar jest walutą dominującą w światowej wymianie handlowej i stanowi - obok euro - większość rezerw banków centralnych na całym świecie. Dlatego inflacja, której źródłem stały się przede wszystkim Stany Zjednoczone, ale także Unia Europejska, już teraz skutecznie wdziera się do Chin, Indii i Brazylii. Głównym jej przejawem jest wzrost cen żywności, co najbardziej obciąża rzesze najuboższych. Może się okazać, że także w państwach wschodzących, z ich ogromną liczbą ludności, górę wezmą nastroje ulicy, jak stało się w krajach arabskich czy ostatnio w Grecji. Wrzenie społeczne zazwyczaj winduje do władzy najbezwzględniejszy i populistyczny żywioł. Stąd tylko krok do konfliktów regionalnych, a nie daj Boże, do zawieruchy na światową skalę.

Krótka historia instrumentów pochodnych
W przededniu zakończenia II wojny światowej Stany Zjednoczone ustanowiły na konferencji w Bretton Woods nowy porządek, który przez ponad ćwierć wieku regulował światowe finanse i gospodarkę. Jego podstawą był system sztywnych kursów wymiany walut. Tak było do 1971 roku, gdy w celu "korekty" po szoku cenowym na rynku ropy naftowej wzajemne kursy walut krajowych uwolniono i poddano grze rynkowej. Niestety, to, co w zamierzeniu miało mieć jedynie przejściowy, korygujący charakter, stało się na 40 lat regułą gry. Niemal natychmiast powstały pochodne instrumenty finansowe, które miały zabezpieczać przed ryzykiem gwałtownej dewaluacji poszczególnych walut czy wzrostem cen surowców. Rynki instrumentów pochodnych gwałtownie zaczęły pęcznieć na przełomie lat 80. i 90. wraz z globalizacją i wzrostem przepływów finansowych na świecie, by wręcz eksplodować po 1999 roku, kiedy USA odeszły od zakazu łączenia bankowości komercyjnej z bankowością inwestycyjną w ramach jednej instytucji finansowej, tj. od żelaznej reguły tzw. Act Glass Steagall, ustanowionej w 1933 roku jako odpowiedź na wielki kryzys. Zerwanie z tą zasadą otworzyło bankom drogę do bezkarnego spekulowania na rynkach pieniędzmi swoich klientów.
Dziś rynek instrumentów pochodnych szacowany jest na ponad 600 bilionów dolarów (wg oficjalnych danych), co stanowi - bagatela - dziesięciokrotność światowego PKB! Toksyczne instrumenty przywiązane do kredytów hipotecznych stanowią nominalnie 40 bilionów dolarów. CDS-y (Credit Default Swaps), instrumenty zabezpieczające przed upadłością kredytobiorcy, w tym przed upadłością państwa, rozrosły się do co najmniej 60 bilionów dolarów. Dzienne obroty na rynkach walutowych przekraczają 1,5 biliona dolarów, ale jedynie około 5 proc. tej kwoty odzwierciedla realny handel, resztę, czyli 95 proc., stanowią transakcje terminowe i opcje walutowe. Rozziew między realną gospodarką a spekulacjami finansowymi przyjął proporcję zgoła groteskową - 1 do 20!
Dzięki kreacji pieniądza przy pomocy instrumentów pochodnych możliwe stały się wydatki, na które przy konserwatywnej polityce finansowej rząd czy bank nie mógłby sobie pozwolić. Dziesięcioletnią kosztowną wojnę z terroryzmem w dużej mierze finansowano z podatków uzyskanych z inwestycji na rynku nieruchomości opartych na wątpliwych kredytach hipotecznych. Instrumenty pochodne wpisane są w wiele umów pomiędzy instytucjami finansowymi a ich klientami, jak choćby w umowy o kredyty walutowe. W Polsce przykładem takiego instrumentu jest projekt Chopin wprowadzony przez włoski Unicredit w jego polskiej spółce zależnej, na mocy którego Pekao SA oddał na rzecz włoskiego dewelopera Pirelli prawa majątkowe do swoich trudnych kredytów, które zmaterializują się w ciągu 25 lat (Pekao kwestionuje ocenę, iż jest to instrument pochodny). Wartość tego instrumentu wycenia się na 4 mld złotych. Bez jasnej klasyfikacji instrumentów pochodnych tak naprawdę trudno określić wielkość rynku. Niektórzy analitycy mówią nawet o 1 trylionie dolarów (tysiąc tysięcy miliardów dolarów).
Pod zastaw instrumentów pochodnych można uzyskać gotówkę (projekt Chopin) na dowolny cel, a jeśli te instrumenty nie mają finansowego pokrycia, to służą jedynie kreacji pustego pieniądza. Przykładem są CDS-y zabezpieczające wypłacalność poszczególnych krajów. Cóż są warte, jeśli nie uwzględniają tzw. efektu domina, czyli tego, o czym aż huczy w świecie finansów? Przecież zmniejszenie długu Grecji o 50 proc. przełoży się natychmiast na kryzys finansów publicznych nie tylko Włoch i Hiszpanii, ale także Francji, a w następnej kolejności Niemiec. Ustanowienie bariery, która miałaby zapobiec rozprzestrzenianiu kryzysu finansowego, jest niemożliwe, biorąc pod uwagę wzajemne powiązania i wielkość zobowiązań, do których należy zaliczyć długi państwowe oraz sektora finansowego, w tym instrumenty pochodne, ale też wątpliwe aktywa w bankach, jak kredyty hipoteczne i konsumenckie. Światowy system finansowy pełen jest tego rodzaju śmieciowych instrumentów, za którymi nie stoi realna wartość. O tę dziurawą, przykrótką kołdrę szarpią się od początku kryzysu politycy z bankierami. Nie dostrzegają jednak skali zagrożeń.

Globalne oddłużenie
Jedynym wyjściem z sytuacji jest oddłużenie, które utoruje Ogólnoświatowa Konferencja Oddłużeniowa (nowe Bretton Woods). Niestety, świat jeszcze do takich rozwiązań nie dojrzał. Politycy wciąż poruszają się w starych schematach. W ich świecie istnieją banki "zbyt duże, by upaść". Jednak prędzej czy później oddłużenie nastąpi. Politycy zostaną w końcu zmuszeni do działania, należy wierzyć - pod naciskiem opinii publicznej, a nie w wyniku konfliktów zbrojnych. Nic bowiem nie powstrzyma już protestów, organizowania lokalnych społeczności, nowych inicjatyw politycznych. Od konserwatywnej Tea Party w USA po europejskie ruchy "Oburzonych" i inne podobne, wszystkie będą rosnąć w siłę na fali niezadowolenia i wkrótce znajdą swoje miejsce na scenie politycznej.
Jakie zadania należy postawić przed stronami przyszłej konferencji oddłużeniowej? Przede wszystkim trzeba powrócić do sztywnych kursów wymiany walut, korygowanych okresowo według z góry uzgodnionych i przejrzystych reguł (np. parytetu cen, kosztów pracy, PKB, stanu bilansu handlowego) na podstawie zmiany wkładu poszczególnych gospodarek narodowych w ogólnoświatową gospodarkę. W tym celu dolara amerykańskiego powinien zastąpić inny, techniczny jedynie środek rozliczeniowy. Powołana powinna być też ogólnoświatowa instytucja administrująca procesem oddłużenia (roboczo: OIA) - instytucja pełniąca docelowo rolę światowego banku centralnego połączonego z bankiem rozliczeń międzynarodowych. Wraz z usztywnieniem kursu wymiany walut problem spekulacji na rynkach walutowych i niekontrolowanych przepływów finansowych przestałby ciążyć na światowej gospodarce. W ten sposób istniejące instrumenty rynku walutowego zostałyby rozliczone po minimalnych kosztach lub też zwyczajnie unieważnione, jako pozbawione sensu finansowego. Na rynku instrumentów pochodnych okrojonym do skali realnej gospodarki mogłaby rządzić prosta reguła, że jedynie strony transakcji mogą zabezpieczać, tj. ubezpieczać finansowo jej ostateczny wynik.
Inna kluczowa korekta powinna dotyczyć instytucji finansowych, w tym przede wszystkim banków. Należy czym prędzej przywrócić im status instytucji zaufania publicznego, który utraciły. To oznacza powrót do sprawdzonych, choć zmodyfikowanych do współczesnego kroju reguł Aktu Glass Steagall. Banki udzielające kredytów detalicznych (dla prywatnych osób), jak i komercyjnych (dla firm) powinny zostać bezwzględnie pozbawione prawa do działalności inwestycyjnej. Ich kompetencje należy ograniczyć do działalności depozytowo- kredytowej. Chodzi o to, aby pod żadnym pozorem nie mogły "przepakowywać" i sprzedawać kredytów stronie trzeciej ani też wyprowadzać ich do spółek celowych poza bilans banku. Zarządy banków i ich pracownicy powinni odpowiadać za jakość portfela kredytowego od momentu powstania zobowiązań do ich wygaśnięcia.
Bankowość inwestycyjna oddzielona od bankowości komercyjnej, pozbawiona zarazem możliwości spekulacji (sztywne kursy wymiany walut i przejrzyste reguły okresowych korekt) siłą rzeczy musiałaby się skoncentrować na finansowaniu innowacyjności, postępu technicznego, promowaniu wydajności, efektywności firm czy skutecznej ochronie środowiska naturalnego. Należy też stworzyć mechanizmy ograniczające transgraniczne działania banków inwestycyjnych poprzez zastosowanie podatków (finansowego VAT) od transakcji finansowych bez uzasadnienia handlowego (konkretny towar za zapłatę).

Hipokryzja górą
I tak docieramy do najbardziej kontrowersyjnej części dotyczącej zadłużenia suwerennych państw. Po pierwsze, skarb państwa nie może odpowiadać za instytucje finansowe "zbyt duże, aby upaść". Takie instytucje powinny zostać podzielone lub zlikwidowane, jak stało się ostatnio z francusko-belgijskim Bankiem Dexia. Państwo nie może też gwarantować 100 proc. depozytów, gdyż gwarancje takie, jak pokazuje przykład Irlandii, nie są możliwe do zrealizowania. Z tych też powodów oddłużone winny zostać wyłącznie państwa godzące się na nowe reguły, choć oddłużone w różnym stopniu, zależnie od poziomu długu i stanu instytucji finansowych. Oddłużenie powinno nastąpić na drodze wzajemnych kompensat lub umorzeń. Rolę gwaranta właściwej restrukturyzacji długów pełniłby OIA obdarzony prawem emisji środków rozliczeniowych i wymiany ich na lokalne waluty. Przy tych założeniach współczesna technika i moc obliczeniowa wykorzystana byłaby we właściwym celu (np. korekty kursów walut, rozliczenia międzynarodowe, konserwatywne współemitowanie pieniądza wraz z narodowymi bankami centralnymi), nie zaś na tworzenie kolejnych warstw narastających zobowiązań wielokrotnie przekraczających możliwości spłaty dłużników.
Rozstrzygnięcia, które zapadły w ubiegłym tygodniu na szczycie europejskim, są oczywiście niewystarczające. Politycy boją się, że znaczne obniżenie długu Grecji (poniżej 120 procent PKB) spowoduje podobne żądania ze strony innych krajów. Szczególnie Włoch (właśnie 120 procent długu do PKB). Kraj ten płaci proporcjonalnie trzykrotnie drożej za swe długi niż Niemcy w stosunku 2 do 6 procent w kosztach obligacji 10-letnich i z tego powodu już teraz wpadł w spiralę nadmiernego zadłużenia. Wraz z dalszym pogarszaniem się sytuacji finansowej Włoch i Grecji konieczna będzie dalsza restrukturyzacja ich długów. Przy tym zadziwia poziom hipokryzji polityków, którzy z jednej strony uchwalają sześciopak z limitem zadłużenia państw na poziomie 60 proc. PKB, a z drugiej - robią dobrą minę do złej gry, twierdząc, że Grecja i Włochy poradzą sobie z zadłużeniem sięgającym 120 procent PKB przy jednoczesnych cięciach budżetowych i oczekiwanym spowolnieniu gospodarczym.

Więcej na: unicreditshareholders.com

Brak głosów