W zmowie z koniem!
Jeden z najsłynniejszych w Krakowie wilków morskich, Aleksander Kobyliński, dopiero co zakończył swoją karierę w marynarce wojennej. W trakcie służby przez całe trzy lata i sześć dni tułał się po morzach i oceanach na okręcie „Burza”. Nareszcie poczuł się wolny jak ptak, kiedy pewnego czerwcowego wieczoru, z półlitrówką w kieszeni wracał do domu przez Błonia z imienin swojej mieszkającej w Łobzowie dziewczyny, Lucynki (niebawem miała zostać pierwszą z jego żon).
Niniejszy tekst to fragmenty mało znanej książki Pani Katarzyny Siwiec - "Andrusów Król" - obszerne fragmenty publikuję za zgodą autorki.
Pech chciał, że w okolicy stadionu Juvenii jacyś ludzie przy ognisku piekli sobie kiełbaski, a nieopodal pasły się należące do nich konie. Wieczór był wyjątkowy; ciepły, piękny, słońce dopiero zaczynało zachodzić. W synu oficera odezwały się wówczas geny, odżyły wspomnienia z dzieciństwa, widział siebie na koniku bujanym albo prawdziwym kucyku, na którym sadzał go ojciec. Dlatego zdecydowanym, choć niezbyt stabilnym krokiem ruszył w kierunku wyjątkowej urody czarnego dwulatka. Odpiął go i po chwili już razem szarżowali w Parku Jordana pomiędzy zakochanymi parami i słodkimi buziami niemowląt w spacerowych wózkach. Konikowi musiała przypaść do gustu ta nietypowa eskapada, bo gnał przed siebie nie reagując kompletnie na wymachujące rękami przerażone mamusie ani na żadne hetta, wiśta, prrr…Zupełnie jakby przed chwilą dał nogę z obrazu Władysława Podkowińskiego. W końcu jednak wrócił na Błonia i pognał prościutko do będącego w trakcie budowy Hotelu Cracovia. Biedaczek pewnie ocenił, że to stajnia, bo podjazd był jeszcze gliniany. Tam, ledwie dysząc, położył się na schodach i za nic w świecie nie dał się ruszyć. Jeździec niemal w tej samej chwili huknął głową w futrynę i też leżał. Momentalnie zjawiła się milicja, kajdanki założono komu trzeba i zaczęły się pytania: a czyj ten koń, a skąd, a dlaczego. Pechowy jeździec dostał cztery lata; jak mówi, na każde kopyto po jednym roku. Artykuły za występek znalazły się aż cztery: pijaństwo, kradzież mienia, kradzież mienia państwowego i kradzież mienia państwowego w…zmowie. To ostatnie wycofano, kiedy okazało się, że urodziwy rumak nic a nic nie kapował w języku, którym posługiwał się jeździec, bo, jako przeznaczony na sprzedaż do Wielkiej Brytanii, był szkolony wyłącznie w języku Szekspira.
Apartament na Monte.
W przypadku grasującego na Błoniach koniokrada ze Zwierzyńca, pomimo zasądzonych wstępnie czterech lat pozbawienia wolności, skończyło się na półtorarocznej odsiadce w trzech zakładach karnych: na Montelupich w Krakowie, w Tarnowie – tam najdłużej oraz w Wołowie pod Wrocławiem. Makino nie byłby sobą, gdyby przez cały ten czas wylegiwał się na pryczy i patrzył tępo w sufit. Więzienna nostalgia nie dopadła go (przynajmniej na początku), bo przez całe życie, niezależnie od okoliczności, jakiś wewnętrzny akumulatorek pracuje u niego na pełnych obrotach i nie pozwala na żadne lenistwo. Ten typ już po prostu tak ma. W pudle zawsze coś czytał, coś tam pisał i uczył się na pamięć więziennych piosenek. Grywał też w szachy, co nie byłoby w żadnym kryminale niczym szczególnym, gdyby nie fakt, że jego partnerem był koleś, który zarąbał siekierą własną matkę. Nieobliczalny bandzior, któremu dla świętego spokoju należało zawsze dać wygrać, żeby się, nie daj Boże, nie zdenerwował. Klawisze bacznie obserwowali przez judasza, czy Olkowi przypadkiem nie strzeliło do głowy, żeby tamtego zacząć ogrywać.
Makino zna dzisiaj mnóstwo więziennych piosenek, choć nie zawsze, jak przyznaje, są to utwory najwyższych lotów. Ciekawa ta więzienna twórczość; o tęsknocie, miłości, zemście. Teksty przekazywane z ust do ust, przypasowywane naprędce do jakichś znanych melodii, niektóre bardzo piękne: Przyleciał do mnie na kraty mały przyjaciel skrzydlaty, Piętnastu lat więzienia się nie boję, Przyśnił się sen nasz wielki, sen o szczęściu. Albo chwytające za serce więzienne tango:
Leżę w celi na parszywej pryczy,
serce pełne żalu i goryczy.
Dni wolności dni cierpienia
w opuszczeniu i rozterce cierpię sam.
Więzienne tango melodia zimnych krat. (…)
W Krakowie czy Wołowie, gdzie było tylko jedno więzienne skrzydło, zawsze przez snem rozlegał się okrzyk: Dobranoc k…y i wy, panowie złodzieje! Chociaż Makino, jak utrzymuje, niczego nie ukradł, a konia jedynie na chwilę wypożyczył, w więziennej hierarchii dostąpił zaszczytu przynależności do zacnego grona „panów złodziei”. Złodziej, to był ktoś, złodzieja się szanowało, choć żadnej tzw. fali jeszcze wtedy w zakładzie karnym nie było. Z estymą traktowało się więźniów starszych, a zwłaszcza tych, którzy nie gościli w pace po raz pierwszy. Najwyżej w hierarchii znajdował się pełny pułkownik – ten, kto już siedział 20 lat i miał wytatuowane na ramionach dwie belki i trzy gwiazdki. Podpułkownik (15 lat) i major (10 lat), to indywidua z nieco niższej półki.
Pozycja Olka znacznie wzrosła z chwilą, kiedy został świetlicowym i do jego obowiązków należało otwieranie świetlicy po śniadaniu o 7 rano, potem prowadzenie kółka geograficznego (na zajęcia przychodziło 20 więźniów), kółka dobrego czytania (30 zainteresowanych), poetyckiego i muzycznego. Nie trzeba dodawać, że inicjatywę w sprawie prowadzenia w/w kółek wykazał sam. Po obiedzie do świetlicy przychodziły więźniarki, którym puszczało się obowiązujący repertuar, jak „Pancernik Potiomkin” (o buncie marynarzy w Odessie w 1905 r.) albo „Czterdziesty pierwszy” (o snajperce Mariutce, zagorzałej zwolenniczce rewolucji).
W więzieniu w Tarnowie Makino założył zespół muzyczny. Z czterdziestu chłopa, którzy zgłosili się do niego na przesłuchanie, wybrał trzech. Jeden grał na bębnach, drugi na harmonii, trzeci na wypożyczanym z innego więzienia saksofonie. Z repertuarem pełnym biesiadnych szmoncesów w stylu „Szła dzieweczka”, „Cicha woda”, no i, rzecz jasna, z osobliwą twórczością więzienną, koncertowali w innych zakładach karnych, dokąd dowoziła ich więzienna suka. Hitem zespołu był tekst, który Makino napisał do muzyki z filmu „Rio Bravo”:
Dzień po dniu płynie z wolna,
W dali gdzieś tęskny śpiew,
Tętent znów drogą polną
I szakali groźny zew.
Bo kto wie czy wśród nocy
Strzały znów zbudzą nas,
Nie ma snu bez przemocy,
Tę melodię śpiewa las.
Wieczór ten to wspomnienia, każdy z nas kochać chce
Wieczór ten to marzenia,
A w marzeniach refren ten. (…)
Za ten utwór wszędzie spotykał ich aplauz porównywalny z szałem ogarniającym widownię na koncertach „Beatlesów”, tylko, że w tym przypadku, siedzące w pierwszym rzędzie damy pokazywały jeszcze misterne tatuaże powyżej kolan.
Jednego z klawiszy Makino nauczył nieźle grać na gitarze. Strażnik Andrzej koniecznie chciał umieć zagrać „Skrwawione serce” i „Graj, skrzypku, graj”. W dowód wdzięczności posiadł umiejętność patrzenia przez palce na niektóre wybryki podopiecznych. Kiedy już coraz lepiej szło mu na tej gitarze, był tak szczęśliwy, że podesłał czasem kilo apetycznego boczku, jakąś wędzonkę albo kawałek podgardla. Dla osadzonych, którzy tylko raz na miesiąc mogli otrzymać dwu i półkilogramową paczkę od rodziny (głównie zawierającą chleb oraz cebulę i czosnek dla zdrowia), to było naprawdę coś nadzwyczajnego. Na Boże Narodzenie przyniósł nawet ćwiartkę wódki. Panowie złodzieje spożywali ją w celi z namaszczeniem, łyżeczką prawie. Żeby starczyła na całe trzy dni.
W więzieniu trafił się również (i to dwa razy) pobyt na tzw. twardym łożu, czyli w specjalnej celi w piwnicy, gdzie za wszelakie wygody starczyć musiały jakieś dechy i koc. Tuż obok celi śmierci, gdzie wykonywało się wyroki. Trafił tam z powodu pewnej niebrzydkiej blondynki, z którą świetnie się komunikowali za pomocą grypsery. Będąc świetlicowym, rozwoził po celach książki i podczas jednego z takich kursów wpadł w oko pewnej byłej księgowej skazanej za grubsze malwersacje, która urozmaicała sobie czas odsiadki korzystając z więziennej biblioteki. Najpierw wyjawiła swe zamiary na migi, potem tylko porozumiewawczo mrugała okiem i szeptała: siódma strona. Olek otwierał n. p. „Hrabiego Monte Christo”, a tam we wskazanym miejscu czekał liścik. Okazało się, że obojgu kończy się kara już niebawem i to w tym samym dniu, tyle, że ona siedziała znacznie dłużej, bo aż siedem lat. Sprawa się wydała, Olek wylądował na twardym łożu, a pani księgowa na dwa czy trzy miesiące otrzymała zakaz opuszczania celi i kontaktowania się z kimkolwiek.
Wyszli faktycznie równocześnie, a tuż za więziennym murem – zgodnie z planem – pospiesznie skonsumowali radość z odzyskanej dopiero co wolności. Prawdziwy sprint á la Michael Douglas. Była to jedna z bogatego kręgu dam, które postawiły sobie za cel usidlenie Olka. Kupiła mu nawet piękny garnitur, modne buty, koszulę i jeszcze na dodatek czarne sombrero. Potem się, biedaczka usiłowała przez niego otruć. Nie zdawała sobie bowiem sprawy, że – pomimo całej jego skłonności do płci odmiennej – usidlenie Olka było zadaniem arcytrudnym.
Drugi pobyt w celi ze specjalnymi wygodami trafił się Olkowi, kiedy zmarł któryś z naczelników krakowskiego więzienia i mieli go pochować w Tarnowie. Przygotowania już trwały, wszyscy oczekiwali z katafalkiem aż zmarłego przywiozą z Krakowa, kiedy Olek ciut za głośno wypalił: a może on nie umarł? I za to niewinne pytanie dostał siedem dni twardego łoża.
Mimo wszystko był więźniem wzorowym; aktywnym, prospołecznym i resocjalizującym się błyskawicznie. Oprócz więziennych piosenek, świetnie opanował również grypserę (nie zapomniał jej do dziś) i rozmaite sposoby posługiwania się nią, jak n. p. grypsowanie palcami na znaczną odległość, rozmawianie przez ścianę za pomocą alfabetu Morse’a oraz wariant kaskadersko-cyrkowy, czyli tak zwany…koń. Była to wiadomość przekazywana za pomocą sznurka, do którego przyczepiało się gryps i puszczało z piętra na parter, ewentualnie huśtało się z celi do celi z parteru na piętro, aż gryps osiągnie swój cel.
W więzieniu odwiedzała go mama. A raczej mamusia, bo tylko tak na Zwierzyńcu nazywano swą rodzicielkę. Nigdy go nie karciła, jedynie ze łzami w oczach nieodmiennie pytała: I po co oni postawili tam te konie ?
A teraz z innej beczki.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 2431 odsłon