Opłaca się mieć Polskę - wywiad z Zytą Gilowską
Redakcja Nowego Ekranu rozmawia o gospodarce i Smoleńsku z prof. Zytą Gilowską, byłą Wicepremier i Minister Finansów w Rządzie Jarosława Kaczyńskiego, obecnym Członkiem Rady Polityki Pieniężnej
Jako minister finansów rozpoczęła Pani wprowadzanie programu oszczędnościowego dla państwa, który oznaczał dla budżetu, a przede wszystkim dla administracji państwowej, dość istotne zmiany. Czy nie ma pani wrażenia, że przy obecnym rozroście administracji Pani działania zostały cokolwiek zaprzepaszczone?
Często mam takie wrażenie, niestety. Dotyczy ono nie tylko stanu zatrudnienia, ale wielu innych spraw. Musimy się z tym liczyć, że przyjdą następcy i wywrócą do góry nogami nasze cele i zamiary. Ja też się z tym liczyłam, jednak trochę mi szkoda, bo przypominam sobie ile kłopotów kosztowało mnie zmniejszanie zatrudnienia w administracji publicznej. W Ministerstwie Finansów w rok zmniejszyliśmy zatrudnienie o 10 proc. bez krzywdy ludzkiej, bez dramatów. Po prostu, urzędnicy przechodzili na emerytury i ich obowiązki przejmowali inni. Ale ministerialne zatrudnienie znowu wzrosło i to znacznie. Mogę tylko powiedzieć: trudno.
Powiedziała Pani, że musiała się liczyć z tym, że przyjdzie następca i wszystko pozmienia. Jak w takim razie ma się rozwijać polska gospodarka, skoro wszystkie rządy będą myślały kadencyjnie? Z perspektywą, że jakakolwiek próba naprawy finansów publicznych będzie przez następców sekowana?
Ależ tak właśnie się dzieje i nic na to nie poradzimy. Wygląda na to, że Polacy tak chcą. Akceptują rozrost biurokracji państwowej, chcą w tej administracji pracować, uciekają na te niby bezpieczne posady, chociaż dzisiaj nic w pełni bezpieczne nie jest. Może uciekają z obawy przed życiem poza administracją publiczną? Bo dzisiaj rzeczywiście wiele dróg awansu jest zablokowanych. Korporacje zawodowe w Polsce zamurowały się, ocembrowały, bronią dostępu – a nie wszyscy wyjeżdżają za granicę. Dla części ludzi, szczególnie tych, którzy właśnie kończą studia, praca w administracji rządowej, czy samorządowej to jest bardzo dobre miejsce. Tyle, że to jest armia ludzi – z członkami rodzin ponad 3 mln osób – w zasadzie na cudzym utrzymaniu. Żywności nie produkuje, energii nie wytwarza, ubrań nie szyje, samochodów nie montuje, nie leczy, nie edukuje, nie przewija i nie karmi, itd., itp. Z biurokracji nigdy i nigdzie nie wychodzą trwałe impulsy rozwojowe. To już sprawdziliśmy w socjalizmie, no a teraz sprawdzamy ponownie w Unii Europejskiej. Dotacje rozpalają sztuczne ognie, nikt się przy tym nie ogrzeje, to takie przejściowe podniety. Energia i kreatywność ludzi potrzebna jest gospodarce. Państwo powinno być solidne i stabilne, gospodarka zaś przeciwnie – dynamiczna i żywiołowa. Wygląda na to, że teraz biurokracja odbiera energię gospodarce, to fatalna tendencja. Premier sam przyznał, że przez trzy lata jego rządów liczebność administracji publicznej wzrosła o 75 tys. urzędników. Dla gospodarki to jest groźne z trzech powodów. Po pierwsze, dużo kosztuje. Po drugie – ci ludzie produkują nowe zbędne przepisy, by dowieść racji istnienia swoich posad i swojego zajęcia. I po trzecie – ci ludzie przeszkadzają gospodarce, zamiast w niej pracować. Przecież w Polsce jest tyle do zrobienia. Nie mamy praktycznie żadnego fragmentu infrastruktury w dobrym stanie. Jest mnóstwo pracy do wykonania.
Pan premier przyznał, że jedną z tych niewielu rzeczy, które rządowi nie wyszły, to jest ten przyrost administracji. Nie rozumiemy, co się udało, cóż takiego rządowi wyszło. Czy Pani widzi jakieś elementy, o których można powiedzieć, że są tego rządu sukcesem? Pytamy o gospodarkę i finanse przede wszystkim.
Trzeba przyznać, że ten rząd przeforsował ustawę o emeryturach pomostowych, która wprawdzie była gotowa i poprzedni rząd się dość długo zastanawiał, kiedy z tą inicjatywą wyjść. Sądzę, że ona byłaby zgłoszona jesienią 2007 roku. Ale były przedterminowe wybory, przejęli to następcy i – trzeba oddać obecnemu rządowi sprawiedliwość – tę sprawę załatwili.
Co jeszcze rząd zrobił? Odpowiedź tkwi w starych anegdotach – nie popsuł wszystkiego, co dostał, chociaż mógł. Przede wszystkim, nie zrezygnował z przedsięwzięć, które były podjęte wcześniej, a które pomogły nam przejść przez najtrudniejsze lata kryzysowe. Przypominam, że niespełna pięć lat temu Sejm uchwalił obniżkę podatku PIT, a cztery lata temu zmniejszył składkę rentową oraz wprowadził duże ulgi prorodzinne w PIT. Za tym głosował prawie cały Sejm. A z całą pewnością - jak jeden mąż - cała Platforma Obywatelska. Potem rząd przez trzy lata bawił się w przekładaniec. Albo się tym chwalił jako swoim osiągnięciem, albo krytykował poprzedników, a zwłaszcza mnie, za nieodpowiedzialność i nieuctwo. I tak w kółko. Ale tamtych decyzji nie zmienił. Ich skutki pomogły nam przetrwać kryzys. W każdym razie podniosły popyt indywidualny na tyle, że utrzymały aktywność konsumpcyjną ludności. W jakimś sensie ułatwiły uniknięcie recesji.
Z drugiej strony ten sam rząd trochę dusi tę aktywność...
Żeby tylko troszkę...Żeby troszkę. Dość mocno dusi.
60 proc. społeczeństwa żyje poniżej minimum socjalnego, trudno znaleźć uzasadnienie dla podwyżek VAT wprowadzonych od 1 stycznia tego roku. W efekcie wszystkie ceny rosną.
Jeśli chodzi o VAT, to mamy szkodliwy idiotyzm. Zatrudniono dodatkowo 75 tyś. urzędników, co musi rocznie kosztować co najmniej 5 mld zł, po czym podniesiono VAT, by te 5 mld zł odzyskać. Przecież to jest istne zbójowanie. Wzrost podatku VAT jest tym gorszy dla konsumenta, im ów konsument jest biedniejszy, bo biedni ludzie większość dochodów wydają na bieżące potrzeby i nie odkładają na tzw. lepsze czasy. Na dokładkę, wzrost VAT wyzwolił spory impuls inflacyjny i nie wykluczone, że biedniejsi obywatele zapłacą jeszcze więcej w postaci podatku inflacyjnego. Oczywiście, te 5 mld zł przejęte przez biurokrację, też zostanie wydane na konsumpcję i w krótkim okresie jakoś to będzie. Ale na dłuższą metę mamy dramat. Co ma napędzać gospodarkę? Coraz biedniejsi obywatele? A z jaką motywacją? Oni już uciekają w szarą strefę, za granicę, w zasiłki i choroby. Kto będzie żywił i bronił? Urzędnicy? Chyba nie liczymy, że Chińczycy wezmą nas na utrzymanie, jak to się coraz częściej dzieje w Afryce, gdzie najwyraźniej ma miejsce nowa fala kolonizacji!
W pamiętnej debacie przed wyborami prezydenckimi, Donald Tusk zadał Jarosławowi Kaczyńskiemu słynne pytanie, „czy pan wie, ile kosztuje...?”
Widziałam doskonały żart w Internecie. Autor narysował sklep „Wszystko po 5 zł”, a w sklepie benzyna, cukier i chleb po 5 złotych. Potem ktoś dopisał „Już jest wszystko po 5,5 zł! Do jesieni będzie 3x15”. Na szczęście jeszcze nikt nie umieścił tam euro, czy innych walut światowych. Bo obecny premier w 2005 roku straszył, że gdyby PIS doszedł do władzy, to benzyna i dolar będą po 6 złotych. Można cynicznie powiedzieć, że z benzyną już jest blisko, nawet bardzo blisko.
Mamy wrażenie, że od kilku lat pod rządami Platformy Obywatelskiej, która sama siebie określa jako partię liberalną gospodarczo, robimy same kroki do tyłu.
Jednak ten krok do przodu jest. A skąd on się bierze? Otóż Polacy ciężko pracują. Jesteśmy jednym z najciężej pracujących narodów na świecie. Jeśli się weźmie pod uwagę bilans czasu pracy wydatkowanego przez przeciętnego pracownika, to są to duże liczby, ponad 2000 realnie przepracowanych godzin rocznie. Sytuują nas w czołówce światowej i jakieś efekty z tej pracy są. Natomiast są to efekty zbyt małe w stosunku do potrzeb oraz w stosunku do wysiłku. Po prostu nasza praca jest kiepsko zorganizowana. Powinniśmy sobie zadać pytanie przez kogo ona jest tak zorganizowana? Pośrednio z pewnością przez rząd, ponieważ rząd odpowiada za organizację bardzo wielu usług publicznych a niedostatki w infrastrukturze technicznej, zwłaszcza transportowej oraz niedostatki w infrastrukturze energetycznej bardzo utrudniają pracę Polakom. Utrudniają im życie. Proszę zwrócić uwagę, że Polacy intensywnie pracują, nawet jeśli jest to związane z uciążliwymi dojazdami do pracy. Z kronik policyjnych dowiadujemy się w jak straszliwych okolicznościach w niedużej furgonetce ginie ponad 10 osób. To pokazuje, że Polacy są skłonni pracować ciężko. Nasze trudne położenie nie jest skutkiem lenistwa Polaków, nie jest kwestią jakiejś apatii. Jesteśmy energiczni, zdecydowani wydatkować mnóstwo czasu na pracę. Tylko jest kwestia złego zorganizowania życia społecznego. Co oczywiście nie obciąża tylko tego rządu. Od 1989 roku zbyt mało wagi poświęcaliśmy temu problemowi. Jednak ten rząd obciąża pośrednio bardzo mocno, ponieważ ten rząd doszedł do władzy obiecując poprawę właśnie w tej dziedzinie. Najintensywniej i najgoręcej obiecywał poprawę w organizacji życia społecznego- miały być nowoczesne drogi, praca miała być lepiej zorganizowana, miała być tańsza, miały być niższe podatki, miało się żyć lepiej i wygodniej. I gdzie to wszystko jest? Oczywiście, inną kwestią jest, czy rządzący zachowywali się odpowiedzialnie, obiecując te wszystkie cuda. Moim zdaniem – nie.
Jeśli założymy, że wciąż trwa kryzys w skali globalnej – a chyba wciąż trwa – to, czy możemy uznać, że rząd działa procyklicznie?
Rząd z całą pewnością działa procyklicznie i to bardzo ostro. Program stymulacyjny zainicjowany przez polski rząd doszedł do kwoty 140 mld złotych rocznie. O tyle do 2010 roku wzrósł poziom wydatków publicznych w porównaniu do roku 2007. Pamiętajmy przy tym, że obecny rok dopiero się zaczął, a ubiegły jeszcze nie został skwitowany. Z szacunków wiadomo, że poziom wydatków w sektorze finansów publicznych wzrósł właśnie o tyle. 140 mld złotych to jest – patrząc na średnią wartość PKB w latach 2008-2010 – równowartość 10 proc. PKB. Rząd dosypywał „do kotła” coraz większe kwoty, aż doszedł do wzrostu wydatków publicznych o 29% w trzy lata. (z niespełna 496,5 mld zł w 2007 r. do 640 mld zł w 2010 r.). A podobno to poprzedni rząd był strasznie rozrzutny, ponieważ wtedy wydatki publiczne w dwa lata wzrosły o 16% (z 427,1 mld zł w 2005 r. do 496,5 mld zł w 2007 r.). Ale wtedy był przynajmniej wysoki wzrost gospodarczy. Przypominam, że owoce ówczesnego wzrostu gospodarczego zostały podzielone mniej więcej na połowę. Jedna poszła na zmniejszenie tempa przyrostu zadłużenia i deficytu budżetowego, zaś druga połowa została skonsumowana przez ludzi w formie obniżki podatków i obniżenia tak zwanego klina podatkowego a konkretnie składki rentowej o 7 punktów proc. z 13 punktów proc., jakie były przedtem. To głównie tą obniżką rząd naprzemiennie się chwali, albo też zasłania jak tarczą, negując działania poprzedników. Ale nie zmienił tego przez cztery lata.
Można powiedzieć, że rząd zapatrzył się na 2007 rok, w którym były bardzo dobre wyniki, i – jednak – duże oszczędności, i postanowił gonić własną iluzję cudu, na który rząd czekał. Czekał dokładając coraz więcej pieniędzy publicznych. Można powiedzieć, że rząd był na dopalaczach, które tak gwałtownie podobno zwalcza. Tymczasem jak nałogowy alkoholik dostawaliśmy coraz wyższą dawkę alkoholu. To prawda - takie programy stymulujące gospodarkę przyjmowały liczne państwa – zaczęły ten proceder Stany Zjednoczone na bardzo wielką kwotę prawie 800 mld dolarów. Tylko, że w Europie mało kto wykosztował się aż tak bardzo, jak Polska – na prawie 10 proc. PKB.
Jaki to miało skutek? Złudny, na krótką metę dobry. Ludzie pieniądze wydali, ci urzędnicy, choćby. To sprawiło, że nie cofaliśmy się, ale nie wyzwoliło żadnej energii i nie ruszaliśmy do przodu. Na ogół ślizgaliśmy się w miejscu, buksowaliśmy. Ale benzynę paliliśmy cały czas. Urosła góra długów, bo my tych pieniędzy nie mieliśmy. One były pożyczane.
Czyli byliśmy zieloną wyspą za pożyczone pieniądze?
Dokładnie tak. Moja teza jest następująca: rząd aprobował zwiększanie wydatków publicznych, bo nie można powiedzieć, że to spadło z niebios. To był systematyczny proces trwający przez trzy lata. Rząd za te wielkie pieniądze kupił sobie opinię pogromcy kryzysu finansowego i czas. Kiedy rząd zorientował się, że ogromne długi mu urosły...
...jak za Gierka...
Tylko, że Gierek – na co słusznie zwracają uwagę komentatorzy – przynajmniej coś za te pieniądze budował. Fakt, że niekoniecznie fortunnie, jeśli spojrzeć choćby na Hutę Katowice, ale jednak ludzie kojarzą lata 70. z rozciągniętym, potężnym placem budowy. Teraz mamy trochę dróg, z czego niektóre budowane są w cenie 10-krotnie wyższej, niż planowaliśmy z ministrem Polaczkiem, kiedy tworzyliśmy program budowy dróg na lata 2008-2012. Słusznie opozycja parlamentarna się zżyma, jak widzi rachunki za budowę fragmentu autostrady z kilometrowym odcinkiem kosztującym ponad 200 mln złotych. To są najdroższe drogi w naszej galaktyce.
A może to jest taki plan – nie ważne, co robimy dla społeczeństwa. Ważne, co robimy dla siebie?
Bardzo mi zależy na tym, abyśmy nie dopatrywali się specjalnych intryg, przebiegłości i perfidii. Wprawdzie byłoby miło identyfikować intrygi, przebiegłość i perfidię, ale jak znam realia polskiej gospodarki i polityki, to jest to przede wszystkim niekompetencja i arogancja. Za większością złych decyzji nie kryje się intryga, lecz pospolita głupota. Nie wolno ignorować głupoty!. Bezwzględnie trzeba się liczyć z tym, że nasz oponent niekoniecznie jest wredny, czy złośliwy, tylko może być po prostu głupi.
Trzeba zwalczać głupotę, bo jest jak chwasty – powszechna i szkodliwa. To jest - dla chrześcijanina zwłaszcza – bardzo ważny imperatyw. Wiemy od św. Tomasza z Akwinu, że rozum został nam dany nie po to, żebyśmy się nim pysznili, ale żebyśmy go używali. Głupota jest jedną z twarzy pychy.
Bezspornie musimy jednak przyznać, że ten rząd jest skuteczny. Skuteczny dlatego, że wciąż jest nierozwiązana sprawa tragedii smoleńskiej, o której wszyscy obywatele – również my – mówimy, że była to katastrofa lotnicza, choć takiej pewności wcale nie ma. Nikt nie przeprowadził postępowania, które wyjaśniałoby, co było powodem tragedii. Czy to była katastrofa lotnicza, czy zamach, którego tak naprawdę nikt nie wykluczył? Rok po tym, co wydarzyło się pod Smoleńskiem, po największej tragedii naszego narodu od czasów rozbiorów, dalej nic nie wiemy. Rząd ma wysokie notowania, a my, mamieni tym, co jest nam podawane, coraz częściej podchodzimy do tego bezkrytycznie.
Sprawą tej tragedii interesuję się żywo i systematycznie od dnia, w którym się wydarzyła. Ponieważ jestem naukowcem, przywiązuję wielką wagę do faktów. Uczciwie sama przed sobą przyznaję, że fakty, których nie kwestionuje mój umysł, są tylko dwa. Pierwszy, że zginęli Polacy, w tym najważniejsi urzędnicy w naszym państwie. Drugi, że odbyło się 96 pogrzebów i w części jesteśmy pewni, kogo pochowaliśmy. Cała reszta jest owiana niepewnością, tajemnicą, niejasnościami, jest pełna domysłów. Szczerze powiedziawszy to dzisiaj możemy powiedzieć, że wiemy jeszcze jedno. Że ruina jakiegoś samolotu z polskimi znakami, pociętego piłami, z szybami powybijanymi młotami, leży na lotnisku Siewiernyj w Smoleńsku, przykryta brezentem i tam butwieje.
Więcej faktów w tej sprawie nie znam i fatalnie się z tym czuję. Zastanawiam się w związku z tym, czy moi rodacy również odczuwają jakiś dyskomfort? Dla mnie to jest duży problem poznawczy - jak funkcjonować, skoro w tak wielkiej i ważnej sprawie tak mało się wie. Chyba znacznej części moich rodaków na razie to nie przeszkadza. Nie przesądzałabym jednak, że tak będzie zawsze. Dzisiaj jesteśmy zabiegani i zabiedzeni. Jeśli kilkanaście osób jeździ niedużą nyską, żeby kilkadziesiąt kilometrów dalej zarobić te parę złotych i nie ginie w wypadku, to nie ma co się dziwić, że jak już wraca do domu wieczorem, to niespecjalnie zastanawia się nad światem. Starają się wyspać i jadą nazajutrz, pewnie w takich samych kiepskich warunkach, z nadzieją, że dojadą na czas. Nie można swoich dysonansów poznawczych przenosić na innych ludzi, ale trochę pozastanawiać się można i trzeba.
Myślę, że ten zdumiewający splot okoliczności, który składa się na katastrofę smoleńską, każdego zadziwia i trochę lęka. Może ludzie czekają na raport rządowy. Polacy zawsze byli ufni, cierpliwi. Jestem przekonana, że tej sprawy przemilczeć się nie da. Nie sądzę, że ta katastrofa przysłuży się dobrze jakiemukolwiek rządowi. Wprawdzie są osoby, które twierdzą, że ta katastrofa się dobrze przysłużyła relacjom polsko – rosyjskim, ale nie wydaje mi się, żeby straszna śmierć tylu ludzi mogła przynieść dobre owoce. Nie bądźmy niecierpliwi. Poczekajmy. Wprawdzie rozum z jednej strony popycha nas w stronę odkrywania zasłon z tego splotu tajemnic - chcielibyśmy wiedzieć, jak się sprawy miały. Ale być może nie wszystkich naszych Rodaków rozum popycha w tę samą stronę. W końcu jednak popchnie, jestem tego pewna. Na ten temat istnieje obszerna literatura, choćby powieści Fiodora Dostojewskiego, ewidentnie ponadczasowe. Światowej sławy książki o wyrzutach sumienia, potrzebie prawdy, pokucie i odkupieniu. Mnie osobiście katastrofa smoleńska zostawiła trwałą bliznę w sercu, która się nie zagoi nigdy. To, co się stało po tej tragedii, co się dzieje do dzisiaj, traktuję także jako obrazę dla ludzkiego rozumu. Bo tamte ofiary i tak kiedyś się upomną, już wołają w snach, także moich. To kiedyś wyjdzie – nie za sto lat, ale dużo szybciej.
Jaka jest Pani refleksja nad rolą mediów w tej sprawie? Z jednej strony mówi Pani, że nie każdy się musi tym interesować. Ale blogerzy przeprowadzili w Internecie śledztwo w sprawie smoleńskiej. Zainteresowanie notkami w tej sprawie pokazało, że jednak ludzie chcą wiedzieć. Z drugiej strony, ze strony głównych mediów, mamy zasłonę milczenia i zasłonę prześmiewczego podejścia.
Nie da się ukryć, że wiodące media nie lubiły ś. p. Lecha Kaczyńskiego, nie akceptowały jego polityki i generalnie nie kibicowały tej części polskiej sceny politycznej. Przez krótki czas w ramach słomianego wybuchu wyrzutów sumienia była poprawa, po czym wszystko wróciło w stare koleiny z paru powodów. Przede wszystkim współczesne media to jest biznes. One żywią się rozrywką – proszę popatrzeć, jak wielkie wzięcie mają te wszystkie programy typu „Taniec z gwiazdami”, akurat ten tytuł pamiętam. Główne stacje telewizyjne dziennie emitują ponad 40 seriali – policzyliśmy to ze studentami. Otóż natura tych mediów jest taka, że wszystko powinno być żywiołowe i pogodne. To infantylizuje niestety. Ale też ta część przekazu się wybija. Informacje złe, niedobre także są przez media kochane – o ile mają formę katastrof, dziejących się szybko, dynamicznie i daleko od nas. Mamy powstanie on-line, wojnę on-line, trzęsienie ziemi on-line. W taki sposób ta katastrofa była relacjonowana. Z tym, że tak się dziwnie złożyło, że nie było żadnych przekazów na żywo. Nie ma też zdjęć, ani filmów – z wyjątkiem filmu obywatela Wiśniewskiego, który przypadkiem trochę zdjęć zrobił. Jest jeszcze jakiś film rzekomo nakręcony telefonem komórkowym. Więc media nie miały się czym żywić. I tu pojawiają się zasadnicze pytania – dlaczego nie latały tam helikoptery telewizyjne, dlaczego nie relacjonowały nam tej katastrofy, dlaczego nie widzieliśmy jak to wygląda z powietrza. Na świecie wydarza się tak wiele katastrof i one wszystkie są doskonale dokumentowane. Przecież tam było mnóstwo polskich dziennikarzy.
Moim zdaniem przy tej katastrofie ze względu na to, że było tak potężne embargo informacyjne, tak wielka skala dezinformacji, po część świadomej, i tak wielki szlaban na wszelkie przekazy wizualne, media nie miały się czym żywić. Ta tragedia była dla mediów irytująca, nie dawała im paliwa.
Z drugiej strony dwa miesiące przed katastrofą smoleńską pan Miszczak z TVN robi czteroodcinkowy program o katastrofie gibraltarskiej, o śledztwie, które się opiera na jeszcze mniejszej ilości informacji. I jest to program ciekawy, ma wysoką oglądalność. W Internecie jest ogromna oglądalność materiałów blogerskich. Nawiasem mówiąc doskonałych materiałów dla dziennikarzy, którzy chcieliby pytać dalej.
Staram się odpowiadać na to pytanie w sposób najbardziej przychylny mediom, czyli tłumacząc to małą atrakcyjnością wizualną, brakiem dostępu do informacji filmowej i fotograficznej, która dzisiaj dla mediów jest niezbędna – bo ileż można pokazywać gadające głowy. Nie wykluczam jednak, że jest to również ostrożność spowodowana tym, że główne media działają w Polsce, w regulacjach, które nie są do końca określone. I być może uznali, że należy czekać na polski raport, żeby jakoś skwitować tę tragedię z punktu widzenia polskiego prawodawstwa. Staram się znaleźć argumenty obrony. Ale faktem jest, że sympatie polityczne mediów są ulokowane po innej stronie. A człowiek ma tak skonstruowaną psychikę, że jest w stanie znaleźć wyjaśnienie na każde swoje postępowanie.
Ale nic nie zwalnia z obowiązku myślenia. Również, a może przede wszystkim, dziennikarzy...
Nie ma obowiązku myślenia. Św. Tomasz z Akwinu dowodził, że obowiązek myślenia ma każdy chrześcijanin, bo nie używanie rozumu jest obelgą dla naszego Stwórcy. Ale człowiek - human being, co brzmi dumnie - takiego obowiązku nie ma .
Kilka miesięcy po tej katastrofie odbyła się w polskim MSZ odprawa ambasadorów z udziałem Siergieja Ławrowa, ministra spraw zagranicznych Federacji Rosyjskiej. Media mainstreamu nie dochodziły, dlaczego ambasadorowie polscy są odprawiani w obecności szefa dyplomacji kraju, w którym zdarzyła się największa tragedia Rzeczpospolitej.
Oficjalne wyjaśnienie było takie, że rząd polski raz w roku organizuje tego typu spotkania, że to nie było pierwsze takie spotkanie. Natomiast media pokazały wzruszający obrazek, jak to na balkonik wyszli panowie Ławrow i Sikorski, żeby zapalić papierosa. Bardzo miłe! Takie ludzkie.
Mnie bardziej interesuje ewolucja stanowiska Pana Premiera w sprawie wyboru podstawy prawnej postępowania po katastrofie smoleńskiej. Premier najpierw stwierdził, że nikt nie miał do tego głowy. Następnie przyznał, że była propozycja strony rosyjskiej, by zastosować Konwencję Chicagowską i myśmy na to przystali. Później okazało się, że bodajże 13 kwietnia ub. r., trzy dni po katastrofie, na konferencji w Moskwie Tatiana Anodina oświadczyła, że strona rosyjska proponuje zastosowanie 13-tego załącznika z tej konwencji, oczywiście przy pełniej akceptacji premiera Putina. Na to nasi przedstawiciele spuścili pokornie główki, a chyba nawet kiwnęli. Na pewno kiwnął pan pułkownik Klich, który tam siedział. No, a po upływie ośmiu miesięcy nasz Pan Premier oznajmił, że decyzję o zastosowaniu Konwencji Chicagowskiej podjął osobiście on sam. Zastanawiające. W jaki sposób przebiega proces decyzyjny w państwie polskim, skoro chwilę po podjęciu decyzji mówi się, że „ktoś tam to wybrał, ale nie było do tego głowy”. Później mówi się opinii publicznej, że wybrali to Rosjanie, a Polska na to przystała, bo to był dobry pomysł. A na końcu się mówi, że „to ja zdecydowałem”. Tymczasem wszyscy dobrze wiemy, ze konwencja chicagowska, a już szczególnie stosowany w tym przypadku załącznik numer 13 doskonale wiąże nam ręce. Jeśli tego rodzaju sekwencja zdarzeń się realizuje, to myślę, że nie tylko ja, słucham tego i własnym uszom nie wierzę. Z biegiem czasu człowiek pamięta coraz mniej, tymczasem Premier pamięta coraz więcej i coraz dokładniej. A nawet pamięta to, czego nie było.
Jeżeli mamy takie problemy gospodarcze, jeżeli mamy kryzys działania państwa jeżeli chodzi o sam proces decyzyjny, jeżeli mamy kryzys państwa w ocenie polityki międzynarodowej, co dalej będzie z Polską? Jesteśmy przed wyborami. Jak Polacy skwitują ten rząd? Jaka będzie przyszłość kraju?
Państwo polskie jest tak słabe dzisiaj a zainteresowanie ludzi sprawami publicznymi jest tak niskie i niesystematyczne, że najważniejszą sprawą nie są wybory, ale to, żebyśmy zaczęli ze sobą uczciwie rozmawiać. Żebyśmy na siebie nie krzyczeli, nie wyśmiewali jedni drugich, żebyśmy cierpliwie odbudowywali poczucie wspólnoty. Jesteśmy przecież narodem niepokornym, dzielnym, pracowitym, hardym. Nie przestaliśmy być wspólnotą – trzeba to Polakom tłumaczyć – w dalszym ciągu jesteśmy Narodem. Stańmy się bardziej narodem politycznym, bo kiedy zdejmujemy oko z rządzących, oni zaczynają działać po swojemu, czyli najczęściej byle jak. Mnie gazety piętnowały za niedokładności rzędu dziesiątej części punktu proc. PKB a dzisiaj pozwalają, żeby się rządzący mylili o 4 punkty tego PKB, czyli mylili się czterdzieści razy bardziej. Czterdzieści razy! Przekroczyliśmy wszelkie granice pobłażliwości. Zwracam się do Polaków, żeby patrzyli, kto im do kieszeni sięga. Niech przynajmniej pilnują swoich portfeli przy urnie wyborczej. Niech to nie będzie akt gniewu, ale akt sprzeciwu wobec polityki, która jest prowadzona, i która jest – staram się być uprzejma – w najlepszym razie niefrasobliwa. Rząd, niczym Czerwony Kapturek, beztrosko bieży przez ciemny las. Otóż, ile można beztrosko bieżyć przez ciemny las? Po drodze był Smoleńsk, powódź, góra długów – Polakom powinno się znudzić oglądanie Czerwonego Kapturka.
Słabość państwa polskiego objawia się na tak wielu płaszczyznach – i trzeba z tym walczyć. My dzisiaj do tego stopnia staliśmy się barbarzyńcami, że kwestionujemy nawet rytuały pogrzebowe. Pierwotne wspólnoty skupiały się głównie wokół rytuałów pogrzebowych. Zresztą to właśnie wokół nich ta wspólnota się integrowała. Tymczasem my dzisiaj śmiejemy się z czyjejś żałoby – a to w naszej kulturze jest haniebne! Gaszenie zniczy jest haniebne. Wyśmiewanie ludzi, którzy idą gdzieś - zamiast siedzieć w domu i pić piwo - po to, żeby wspólnie odmówić modlitwę, zapalić znicze, czy ułożyć kwiaty – jest haniebne. Dbajmy o swoją kulturę, o swój kod cywilizacyjny. Bo z nich się wywodzimy i bez nich zmarniejemy.
A jeżeli nie wszyscy Polacy odczuwają patriotyczne uczucia, to niech chociaż dbają o swój interes. Opłaca się mieć Polskę.
Rozmawiali Łażący Łazarz, Paweł Pietkun
Fot. wykonana w Redakcji NowyEkran.pl
Wywiad opublikowany za zgodą Redakcji Nowego Ekranu
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 3486 odsłon