rrusspolnische Wirtschsaft
ruspolsza zmarnowała Ziemie Odzyskane jak małpa zegarek
Przyszedł gość. Rozmowa zeszła, nie wiedzieć czemu, na temat porządku urbanistycznego. "Tata mi mówił że te miasta w zachodniej Polsce są ściśle zabudowane, że tam jest porządek, i że ludzie stamtąd są lepsi, są porządni".
Tak, sporo w tym prawdy. Ktoś kto od dzieciństwa wyrósł w świecie w którym prowizorka nie istnieje, a ulice mają przedwojenny bruk, ma inne podejście do życia. Ktoś kto się urodził w kraju w którym po poprzedniej cywilizacji pozostały artefakty jej sielskiego, dostatniego życia, nie będzie ufał w porządek czy to II-giej, czy III Rzeczposolitej, bo widzi że jest ona gospodarzem nie mogącym dorównać temu poprzedniemu gospodarzowi Ziem Odzyskanych.
Życie tam to powolne i mozolne odkrywanie przedwojennej historii tych ziem. Spojrzenie w przedwojenny Heimatkalendar szokuje: styl czcionek jest tak nowoczesny zupełnie jakby reklamy robiono rok czy dwa lata temu. Wszędzie, w każdym mieście mnóstwo producentów, róznego przemysłu. Buduje się mosty, pociągi, produkuje meble, dywany, likiery, koniaki, wina, oj wszystko. Nawet w 30- tysięcznych miastach zbudowano teatry i opery. Po wojnie zamknięto je albo zburzono. Do dziś widać ich ruiny, choćby w Gubinie i w Głogowie. Jeśli istnieją, są zapomniane, jak ducal spa theatre (Kurfuestentheater) w dolnośląskim Bad Salzbrunn (Szczawnie Zdroju- wnętrze na fotografii poniżej):
Fot. Zrujnowany w wojnie, a potem rozebrany przez Polaków na odbudowę Warszawy teatr miejski w Gubinie.
Największe miasta były połączone superszybkimi kolejami. Fliegender Schlesier łączył Bytom, Opole, Wrocław, Legnicę, Żagań i Berlin. Nord Ekspress łączył Gorzów, Piłę, Chojnice, Tczew, Malbork, Gdańsk, Elbląg z Berlinem. Osiągały prędkość techniczną 160 km/h, a więc wyższą od polskich "Luxtorped". Prędkość handlowa, a więc ta „średnia na trasie" wynosiła nawet 140 km/h. Dziś najszybsze polskie pociągi „średnio" osiągają 100- 110 km/h, i to bez postojów pośrednich. W miastach przez które przejeżdżały przedwojenne superekspresy historie te są rodzajem mitu, w który aż nie chce się wierzyć- wiele z tych linii dziś zostało rozkradzionych, wielkie węzłowe stacje kolejowe spalono i rozkradziono dla cegieł, jak choćby tą w Lubsku. Dziś ta historia to jakby TGV przejeżdżał przez slumsy.
Fot. Fliegender Schlesier gdzieś koło Lubska, pędzi 160 km/h na torach które już rozkradziono.
Każda większa wioska miała swój dworzec lub przystanek kolejowy, skąd odchodziło nawet po kilka pociągów na godzinę, jak do dziś jest po zachodniej stronie Odry i Nysy. To kolej zrobiła z rolniczej prowincji rodzaj podmiejskich miasteczek satelitarnych wokół większych miast Polski Zachodniej. Umożliwiła „przestawienie się" ludności z rolnictwa na życie typowe dla ludności miast. Już wówczas większość linii lokalnych była deficytowa jeszcze przy ich budowie, i powstały od samego początku z dopłatami pństwowymi. Codziennie masy dawnych rolników wsiadały w pociągi i dojeżdżały do większych miast do pracy czy nauki w licznych fabrykach i instytucjach. Dzięki kolei już przed wojną w wielu regionach zanikło rolnictwo. Do dziś są duże regiony Polski Zachodniej gdzie rolnictwem para się 4 % i mniej populacji.
Tamte regiony były już wówczas wysokouprzemysłowone, dawną strukturę rolniczą zamieniono na świat w którym dawne wioski to przedmieścia połączone z miastami czesto kursującymi kolejami. Nawet na odludnych liniach do dziś na stacjach są podziemne tunele i nawet po 5 peronów. To koleje i transport zbiorowy budowały potęgę tego pozbawionego większych miast regionu, ale jakże wielkomiejskiego. Dzięki nim wioski rozwijały się jako satelity, podmiejskie osiedla, a mieszkańcy mieli niemal te same szanse rozwojowe co mieszkańcy miast.
Jednym z takich dworców jest dworzec w Kunicach, dość odrębnej dzielnicy Żar. Do dziś widać dawne przejście podziemne pod torami, po których dziś już niemal nic nie jeździ. A kiedyś była do duża stacja pomiędzy trzema wielkimi węzłami kolejowymi. Z Mirostowic docierały tutaj elektryczne tramwaje wąskotorowe, którymi przewożono pasażerów i towary na ok. 30- kilometrowej sieci tramwajów podmiejskich należących do tamtejszych kopalni węgla.
Cała okolica była ongiś zagłębiem kopalni węgla brunatnego. Po niemieckiej stronie granicy eksploatacja złóż trwa nadal, po polskiej stronie wszystko upadło. Pozostała legenda o tramwajach podmiejskich które fabrykant zbudował dla swoich pracowników i dla przewozu swojego węgla, pozostały ruiny elektrowni w Łazach, pozostały maszty dziwacznej kolei linowej którą przewożono urobek do pobliskiej aglomeracji (takiej „małej", ale przed wojną bazującej na dowozach ludności z całej okolicy).
Dziś wizyta tam to oglądanie górniczych osiedli, parterowego budynku dawnej kopalni z symbolem dwóch kilofów nad wejściem. Mirostowice to miasteczko które upada, straszą ruiny rozbebeszonej cegelni czy pięknego dworku. Obok jest przepiękny teren pagórkowatego „Zielonego Lasu", w którym kiedyś były dwie wieże widokowe. Dziś zostały z nich ruiny. Tak samo zrujnowano do reszty pobliski pałac myśliwski. Kilka kilometrów dalej, w centrum Żar straszą do dziś ruiny pałacu i zamku, zostawione same sobie od wojny. Ludzie, szczególnie młodzi, uciekają za granicę, albo do większych miast. Miasto na papierze ma ok. 40 tysięcy mieszkańców, realnie połowa młodych roczników jest za granicą.
Po dziełach ambitnej arystokracji, z woli której zbudowano tu kolej ledwie 4 lata po jej premierze na Śląsku, i z jej poleceń wytyczono tutejsze parki wraz z wieżami widokowymi dla ludności, pozostały rozsypujące się coraz bardziej ruiny. Nieopodal „straszy" Żagań, ongiś siedziba księstwa, rządzonego przez Talleyrandów- Bironów. W ich pałacu przed wojną mieściło się muzeum wnętrz zamkowych, wisiały tu portrety pędzli najznamienitszych malarzy: Rembrandta, van Dycka, Goi, Velázqueza, Tycjana i Canaletta. Pałacowe archiwum miało w kolekcji ręcznie pisane orginały dzieł Goethego, Schillera, Talleyranda, listy Napoleona do Józefiny, 36 listów Stanisława Augusta Poniatowskiego. Mieściła się tu ponoć nawet opera kameralna.
Gdy umarła tutejsza księżna Dino, która "wyczarowała" miniona potęgę tego miasta, z okolicznych wiosek na jej pogrzeb zeszło się 10 tysięcy mieszkańców księstwa dla których angażująca się w filantropię księżna była odpowiednikiem dzisiejszej księżnej Diany. Dino przeniosła się do Żagania z Paryża, gdzie była kochanką de Talleyranda, sławnego ministra spraw zagranicznych Napoleona. Za jej rządów miasto w ciągu kilku lat wyrosło na stolicę kulturalną tej części Europy, a jego sława przekroczyła granice ówczesnych Prus. Dziś pałac to gniot komunistycznej rewitalizacji zabytków, zrobiono z niego po prostu kicz. Ściany na olejno, chwasty w parku pałacowym, z którego ostało się ledwie 15 % orginalnego założenia. Po obrazach i wnętrzach pałacu chyba ani śladu. Po potędze kulturalnej miasta także ani śladu- dziś stąd wyjeżdża kto może, bo brakuje nawet tej ekonomicznej. A mogło być inaczej, podobno na pałacu po wejściu Rosjan przez krótki okres powiewała francuska flaga...
Polska z Ziemiami Odzyskanymi zrobiła mniej więcej to co małpa robi z zegarkiem. Zniszczono i infrastrukturę kulturalną i transportową. Miasta, które były aglomeracjami rozproszonymi mającymi dzięki tej infrastrukturze w swym zasięgu nawet 200-300 tys. ludności, po upadku systemu transportu stały się 40- 50-tysięcznymi miastami średniej wielkości. Przestały być regionalnymi centrami, jak przed wojną. Ludność przestała podróżować, przynajmniej na te dłuższe dystanse. Wielkomiejskość nagle stąd prysła.
Europejskość też. Kicz zastapił przedwojenną elegancję i smak. Po niemieckiej stronie jest ładnie, po polskiej wygląda jak w Meksyku- wszędze strip landscape: krajobraz nieokiełznanych szyldów i tablic reklamowych, parkingów, centrów handlowych. Po niemieckiej stronie pejzaże amerykańskich przedmieść również istnieją, ale nie zdominowały miast tak doszczętnie jak po polskiej stronie. W Niemczech wciąż są wielkie obszary zwykłej miejskiej estetyki.
Upadła turystyka. Do Karpacza przed wojną przyjeżdżało po kilka pociagów dziennie z Berlina i jeden z Amsterdamu. Dziś na torach rosną drzewa, kolejka narciarska na Kopę to pojedyncze krzesełko niezmienione od 30 lat, poruszające się z prędkością emeryta, jakieś 3 km/h. Narciarze na to nie mają czasu, dziś z Europy, a nawet z Polski jeździ się do Czech. Po polskiej stronie został skansen, w którym rzeczy zmieniają się o wiele za wolno.
Gdyby te tereny dziś powróciłyby do Niemiec, przypuszczalnie nasz zachodni brat przysłałby sztab profesorów, którzy przypuszczalnie przeszczepiliby tu na powrót to co było tu przed wojną, a oni nadal mają zaraz za zachodnią granicą. Przypuszczalnie podobnie jak za Odra i Nysą, do wiosek, miast i miasteczek znów zaczęłyby kursować pociągi co kilkadziesiąt minut, i znów ładowanoby pieniądze w opery i teatry na głębokiej prowincji, zorganizowane w niemieckim stylu, bazujące na teatrach przyjezdnych. Po spektaklach w nich, a jakże, pasażerowie zdążyliby jeszcze załapać się na ostatni pociąg do swojej wioski- przedmieścia, tak jak dziś jest w Niemczech.
Może to nie jest opłacalne, ale nie wiedzieć czemu tym akurat różnimy się od Niemców. Tam nawet na wsiach i w miasteczkach czuć wielkie miasta, musicale, opasłe gazety codzienne przy których najgrubsze polskie to zwykłe tabloidy. Wiem, bo wiele lat mieszkałem w jednej z niewielkich wiosek po niemieckiej stronie granicy.
A dziś te regiony są wciąż zarządzane "z Warszawy". Tu dalej decyzje są rozstrzygane z obcej, przede wszystkim kulturowo, perspektywy. Niemcy to federalizm, tam "centrala" bierze tylko swój udział w podatkach, ustala przepisy ramowe. Resztę robią landy, od telewizji publicznej (a jakże, regionalnej) po program nauki w szkołach. Rola niemieckiej "Warszawy" jest zminimalizowana. Być może i tu byłyby "polskie Niemcy" gdyby nie polski centralizm.
http://rasfufu.salon24.pl/16298,polska-zniszczyla-ziemie-odzyskane-tak-jak-malpa-zegarek
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 3703 odsłony
Komentarze
Dureń
4 Listopada, 2012 - 21:57
ordnungu od kultury nie odróżni.
cui bono
cui bono
a gdzie się podziała Europa?
5 Listopada, 2012 - 06:44
czy nie chodzi właśnie o to, by Ziemie Zachodnie doprowadzić do ruiny, a następnie odebrać? Zgadzam się całkowicie z w-n-k
Bóg - Honor - Ojczyzna!
a coz to jest Europa?
5 Listopada, 2012 - 12:53
to tylko kilka duzych Panstw ze swoimi interesami.
Tak jest od stuleci, mentalnosc+ chytrosc pieniadza.
A jesli chodzi o wspolczesna EU - coz zniszczenia , zaniedbania na tamtych ziemiach to
1] efekty rozgrabien sowieckich
2] szabrownicy
3]ogolnie pojeta"komuna" prawie 50 lat
4]pojecie tymczasowosci , ktore tam trwalo kilkadziesiat lat,
EU wtedy nie bylo lub byla za zelazna kurtyna!
5] zamiast budowac to sie wyprzedaje wiec to poglebia jeszcze problemy - np zlikwidowanie Walbrzyskiego okregu weglowego.
Takie antyPolskie dzialania powoduja mnozenie sie biedy i za tym idacych problemow - pauperyzacja, emigrcja
10 !!
5 Listopada, 2012 - 11:17
To samo robią teraz na wschód o Wisły.
Skąd takie oceny ?
Bolszewizm zasiał ziarno wszędzie.
"Gdyby Polska" - była polska
5 Listopada, 2012 - 13:21
Niemcy dysponowali pieniędzmi po wygranej wojnie z Francją.
(dworce, teatry, pomniki)
Po II Wojnie - też im się upiekło.
(nie płacili ruskom watu, do końca lat 60 gospodarka była silnie sterowana ).
System kartkowy zniesiono w latach 60.
Umiejętnie rozbudzony patriotyzm konsumpcyjny.
Obecnie mają największego "kopa" w swojej nędznej histo-ryji.
Totalne bzdury
5 Listopada, 2012 - 14:24
Totalne bzdury i brak wiedzy.Wystarczy przyjechać na te Ziemie Odzyskane i w chaszczach okolic malutkich nieraz wsi poszukać ruin przedwojennych dworców kolei osobowych i towarowych.Nasi ruscy"przyjaciele" rozszabrowali olbrzymią większość, ale to polscy szabrownicy,za przyzwoleniem "władzy ludowej"dokończyli dzieła.Przed wojną każdy folwark miał swoją rampę przy kolejce wąskotorowej i to funkcjonowało znakomicie.Pamiętam takie ruiny z lat 50-tych.Teraz czas zrobił swoje.
Nie ma to nic do sytuacji za Odrą,gdzie Ossis opuszczająswe siedziby dla wyjazdu w zachodnie strony Niemiec.
Prawdę się czasami uwalnia,bo nie ona jest najgorsza.Najgorsi są ci,którzy ją głoszą-tych się krzyżuje. Waldemar Łysiak "MW"
Prawdę się czasami uwalnia,bo nie ona jest najgorsza.Najgorsi są ci,którzy ją głoszą-tych się krzyżuje. Waldemar Łysiak "MW"
Bolszewizm? Czyż nie jest
5 Listopada, 2012 - 13:25
Bolszewizm?
Czyż nie jest nim upatrywanie wroga -daleko?
To My - pozwalamy na prowizorki na Ziemiach Odzyskanych.
Dopiero po podpisaniu układu z Zgorzelcu - powstało kilka nowych budynków.
Ludność (bo jak tu mówić o Narodzie) używała infrastruktury do technicznego zużycia.
Harcerz walterowski?
5 Listopada, 2012 - 14:42
Przesiedleńcy zza Buga to dla niego nie Naród tylko "ludność"?
A jak miała używać ta "ludność" infrastruktury na czasowo administrowanych (do tej pory) tzw.odzyskanych ziemiach, kiedy nawet stan wojny z Niemcami nie jest prawomocnie zakończony. Ich już raz wygnano i pozwolono zabrać czasem krowę, żadnej infrastruktury.
cui bono
cui bono
nie Naród tylko "ludność"
5 Listopada, 2012 - 15:00
walterowski czy inny czynownik?
Pomijając marnej jakości przytyk, wyjaśniam:
Ludność została przeniesiona i pozbawiona dotychczasowych więzi jakie tworzyła w opuszczonych wioskach i powiatach.
Z ludnością przybyli nieliczni księża i nieliczny element zdolny do samoorganizacji.
Jak można mówić o "przesiedleńcach" skoro do dzisiaj nie odbudowano organizacji na wzór niemieckich powiernictw.
I, nie chodzi tu o roszczenia.
Patrząc na "folk" (ludowe zespoły) przemieszane z przywróceniem pamięci o mieszkańcach przed 45r. mam mieszane uczucia co do "narodowości".
Jednostki a nawet grupy nie potrafią na nowym gruncie zaszczepić 1000-letniej Polski (bo i komu Ona potrzebna).
Niestety podobne schematy stosuje się na ziemiach rdzennych (w ujęciu ciągłości mowy polskiej). Patrz jarmark halo-wino.
Byłbym niesprawiedliwy pomijając małą (dosłownie kilkuset) grupę Słowian z Łużyc -
Ale, kto by się przejmował takimi pierdołami
Bo my ze Lwowa - czasowo we Wroclawi.
A POZYCZONY ROWER?
5 Listopada, 2012 - 18:55
dajmy na to ze mam pożyczony rower.....
Zużywa się najbardziej :
- łańcuch
- klocki hamulcowe
- ogumienie
już nie wspominając o wszelkiej maści kuleczkach w łożyskach/wianuszkach.
Czy jak jeżdżę na tym rowerze WIELE LAT
to powinienem zaniedbać stan:
- hamulców
- ogumienia
- łańcuch winien ZARDZEWIEĆ
- ŚWIATEŁKA I WACHLARZE/BŁOTNIKI ZGNIĆ
tylko dlatego, ze to nie jest mój rower?!
A komfort jazdy?
A bezpieczeństwo jazdy?
a ESTETYKA?
a jak się z tych zaniedbań wyspowiadam komuś,
kto mi tego rower użyczył?
LUB KOMUŚ KTO WIE, ZE TEN ROWER BYŁ/JEST JEGO?
Wiec:
- przystrzyc plot
- naprawić drogę
- pomalować chatę w środku i na zewnątrz
- poprawić tynki
- zreperować rynny to powinien chińczyk czy może UŻYTKOWNIK?
rower tyż? rower Po-niemiecki
5 Listopada, 2012 - 19:05
i worek zboża za dwa koty.
Wychowani na tej propagandzie zapominamy:
Przed wojną w Poznańskim 95% domów było murowanych, na Polesiu ino 5%.
Ruska buda - poziom wiedzy o Polsce.
I dziwisz się na PO-niemieckie czołgi w Wolnej Niepodległej Polsce?
Mentalność menela -choć garnitury kupują w Londynie.
to bylo przez analogie...
5 Listopada, 2012 - 19:17
kiedyś pożyczyłem swój rower koledze,
miał go ze dwa lata.
Worek z kota to był chyba w filmie o Kargulu i Pawlaku....
Wiem o domach murowanych w Poznańskim - tam jest polowa mojej rodziny.Moi Pradziadkowie tam budowali domy murowane dziesiątki lat temu, wiec proszę mnie nie posądzać o świadomość z Polesia...
Znam PL od Szczecina po Ustrzyki Górne i od Jakuszyc po Gołdap!
Harcerzu nie próbuj mnie obrażać.
Re: Bolszewizm? Czyż nie jest
5 Listopada, 2012 - 15:08
Wiesz, ja za pruską kulturą płakać nie będę. Część zabrali ruscy, trochę nasi "użyli do technicznego zużycia", część wysadzili w powietrze Niemcy i Rosjanie. Większość została i trzyma się dobrze.
Wspomniałeś o Zgorzelcu. A gdzie było wtedy lekko? 5 lat po wojnie. Zgorzelec nie został dotknięty bezpośrednio działaniami wojennymi. Bywało gorzej.
1950 r. Plac Napoleona (dzisiaj Plac Powstańców Warszawy), w tle zniszczony Hotel Warszawa (Fot. Zdzisław Wdowiński)
Re: rrusspolnische Wirtschsaft
6 Listopada, 2012 - 02:18
To jest tutaj wklejone na poważnie, czy jako cytat tylko, bo nie wiem a jestem lekko w szoku...
Jeśli teksty o małpie (czyt. Polakach), co zepsuła zegarek, pojawiają się nawet na takim portalu, to słabo widzę przyszłość RP... To chyba jakaś nowa strategia, którą stosuje od wczoraj też i Migalski pitoląc coś tam o podziale kraju?
Drogi autorze, jacy Niemieccy bracia? To jakieś żarty? Ja mam mieć wyrzuty sumienia? A kto w Niemczech się gryzie tym co szkopy zrobiły mojemu miastu?!
RAŚowe bzdety
6 Listopada, 2012 - 03:19
1
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, aldd meg a magyart
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, aldd meg a magyart
Zauroczenie...
6 Listopada, 2012 - 06:12
Niemcami. Wpis świadczy o zauroczeniu Niemcami. Oni już tak mają, że dbają są gospodarni, zapobiegliwi, skuteczni, konskwentni. Poprostu robią swoje tak jak to pojmują. Polacy tacy nie byli i nie są. Jesteśmy bałaganiarzami pod wieloma względami chociaż są wyjątki, ale nade wszystko od kilkuset lat nie jesteśmy sami we własnym kraju. To znaczy nie sprawujemy władzy w sposób nieprzerwany przez długi okres czasu by wykształcić zwyczaje i nawyki odpowiadające potrzebom współczesności. Głosy mówiące że wcale nie jesteśmy gorsi, nie odają prawdy o nas samych. Gdyby było inaczej nie byłoby tak jak jest. NIektórzy z nas mają kompleksy wobec Niemców czy tzw zachodu.
Uważam że utyskiwanie, narzekanie a zwłaszcza niezdrowe podniecanie się tym co jest tam , za zachdnią granicą nie ma najmniejszego sensu. Powinniśmy skierować naszą energię - ENERGIĘ!!! - na załatwianie naszych własnych problemów. Fakt, przeszłość ciąży nam niepomiernie. Tym niemniej należy koncentrować się na przyszłości. Przestańmy wreszcie narzekać na naszą przeszłość i szukać usprawiedliwień dla sytuacji dnia dzisiejszego w naszej historii. Historia jest bardzo ważna, zwłaszcza dla narodu który nie ma rachunków historycznych prawidłowo rozliczonych (grube kreski itp). Ale równocześnie należy zadbać o przyszłośc swoją i następnego pokolenia. Napewno jesteśmy bardzo sprawni na poziomie organizacji życia rodzinnego, ale na poziomie organizacji większej niż grupa znajomych, wcale nie wygląda to dobrze. Mamy złą czechę braku zaufania do ludzi sobie obcych. Nie umiemy udzielać kredytu zaufania a za to stajemy się podejżliwi wietrzymy podstęp. To ma swoje uzasadnienie, ale z tym własnie należy walczyć. Tak naprawdę wszystko zaczyna się w naszych głowach a wspólne doświadczenia historczne każą nam być nieufnymi. Tyle że to prowadzi do nikąd. Hamuje nasz rozwój bo duża część stosunków społecznych musi opierać się na zaufaniu. Pomijam tu sprawę obcej nam nacji ciągle wkładającej nam kije w szprychy przy probach odbudowy nasezej ściśle polskiej państwowości. To jest jeden z poważniejszych problemów z którym będziemy mieli kłopot w przyszłości. Ale wszystko jest w naszych rękch. Na razie jeszcze w naszych.
Zaniedbanie gospodarcze i społeczne Polski nie wynika jedynie z faktu że nie umiemy się rządzić. Wynika także z faktu że nas przeflancowano, wymiesano, zniszczono struktury społeczne i zakorzeniono zupełnie nowe obyczaje, stosunki społeczne, zasady współżycia. Ulepiono nas na zupełnie obcy nam sposób i w dodatku wmówiono nam że tak musi byc. POzbawiono nas jako społecze3ństwo poczucia wspólnoty narodowej i społecznej oraz wspólnoty intersów. Skłocono nas w walce jaką toczyliśmy "za komuny" o jedynie znośne warunki do życia. To wszystko zrobiło z nas homosovieticusa który nie potrafi odnaleźć się w nowej rzeczywistości i poraz kolejny jest wystrychnięty na dudka z powodu braku wielu umiejętności w poruszaniu się w tym nowym świecie. Jako nród nigdy nie mieliśmy jeszcze okazji do spokojnego rozwoju swoich narodowych cech, przysosowania ich do nowej sytuacji. jako prawicowcy tkwimy w przeświadczeniu że zrobiono nam krzywdę, ale sami nie potrafimy odrzucić tego jaznma historii i blejemy nad tym nadal nic nie robiąc. W tym kręgu niemożnoci sami się gubimy próbując za wszelką cenę jakoś nawiązać do jakichś minionych tradycji prawicowych. I nic z tego nie wychodzi bo albo pretendenci na człowych prawicowców okazują się farbowanym lisem albo wszystko ginie w walkach o pozycję lidera. Ten ciągły brak spoiwa narodowego wypływającego i oddziałującego na znaczące ilości Polaków nie pozwala na zbudowanie przekonywującego programu rozwoju Polski po myśli narodowej. No i w rezultacie do głosu dochodzą rozmaite wypełniacze w rodzaju PO czy PSL itp które rzeczywiście wypełniają jedynie rolę wypełniaczy zadań narzucanych przez wpływowe ośrodki poza Polską. Bliska zagranica bacznie się przygląda naszej nieporadności i wykorzystuje jedynie sposobność jaką sami dajemy jej w prezencie. Dla mnie miernikiem patriotyzmu jest ilość flag wywieszoonych dobrowolnie przez mieszkańców na czas świąt narodowych. Jest ich znacznie mniej niż powinno być. Z czegoś to wynika.
Walka o Polskę ustawicznie toczy się od czsu wyzwolenia spod rozbiorów. Ale Polakom wmówiono że od 1945 roku mają wolną Polskę. Wolną od niewoli, może, ale wolną od uciążliwości przeszłości na pewno nie. Te ostatnie kilkadziesiąt lat nie przybliżyło nas ani trochę do wolności o jakiej większość myśli. Myślę że ajko naród nie wiemy nawet jak tę walkę prowadzić. Nie mamy żadnych precyzyjnie wytyczonych celów ku jakim zmierzalibysmy w tej walce. I nikt nawet nie stara się ich formułować.
Schwerin 1968 i 2018
25 Marca, 2020 - 17:38
Schwerin 1968 i 2018
/pół wieku później/
/ reportaż retrospekcyjno-penetrujący, wspomnieniowo – sentymentalny/
1968
Małe spokojne miasteczko nad Wartą, gdzie czas płynął spokojnie i leniwie. Mieszkańcy radzili sobie z szarym życiem każdy na swój sposób. Na ogół żyło się biednie i skromnie.
Ogródki przy domu wspomagały domowy budżet. Praca w socjalizmie była obowiązkowa. Włącznie z sobotą. Która dawała jednak luksus pracy tylko do 13.00. Wtedy także (od 13.00) można było legalnie kupić alkohol.
Kto nie mógł wytrzymać do tej pory musiał mieć zgromadzone zapasy lub znać melinę, która ratowała w potrzebie. Można było także samemu pędzić samogon, ale było to prawem zabronione i surowo karane.
Sprzęt do tego używany - po znalezieniu przez milicję (o mało co nie obywatelską) był niszczony. Uczniowie również uczyli się w szkołach w sobotę, także tylko do 13.00.
Niezaprzeczalną dobrocią szkolną w PRL było, że uczniowie nie znali nauki na zmiany. Wszyscy szli do szkoły na godzinę 8.00 rano i wszyscy wracali przed obiadem do domu. Matki prawie wszystkie nie pracowały i rodzina miała przez to codziennie skromny, świeży, smaczny obiad. Byt rodzinie zapewniał ojciec. I on był głównym autorytetem w rodzinie.Jego zdanie nie podlegało dyskusji.
Podstawowym środkiem komunikacji w dojeździe do pracy był rower. Tak jak i gumiaki czy gumo-filce był to wyrób trudno dostępny. Nowy rower był bardzo drogi np. rower „Popularny”, lub „Olimp”. Często rower był inwestycją rodzinną na całe życie. W niedzielę i po południu ujeżdżały go dzieci. Te małe musiały jeździć „pod ramą”.
Samochody dla przeciętnego obywatela były niedostępne, a jeśli już - była to stara „Warszawa” - garbus, z rosyjskim silnikiem od „Pobiedy - GAZ-MKB”. Czasem mały „Mikrus”. Lub P70 (NRD). Ulice przez to były wolne od ruchu samochodowego i powietrze było czyste. Przejście przez ulicę nie stanowiło żadnego problemu. By ulec wypadkowi trzeba było mieć wyjątkowego pecha lub być wyjątkowo pijanym. Prędkość 40km/h była już ekscytująca i rozwijana była na trasie.
Wszędzie można było dojechać pociągiem lub autobusem PKS nawet do najmniejszych miejscowości. Autobusy i pociągi stale zapchane ludźmi i jazda przypominała zawartość puszki z sardynkami. Delikatniejsi nie staczali prawdziwych walk o wejście do autobusu i zostawali na przystanku. Po 2 godzinach przyjeżdżał następny autobus i czasem było już trochę luźniej. Do autobusu czy pociągu wchodziło tylu ludzi ile to tylko było możliwe. Często jechali tak całymi nocami w ścisku, bez ogrzewania i oświetlenia wagonu.
Trasa Olsztyn - Lublin przez Łuków np.
Często okna były powybijane, bo wsiadano przez okna. I do wagonu wpadały tumany śniegu. W toalecie jechało 7 osób, jedna siedziała na umywalce. Skorzystanie z toalety było niemożliwe. Cena biletu była taka sama czy się siedziało, czy też wisiało w ogromnym ścisku napierających ze wszystkich stron spoconych ciał. Ścisk był tak potężny, że trudno było oddychać pełną piersią. Ale i można było drzemać bez obawy, że osuniemy się na podłogę wagonu. W przedziale piło się wódkę, śpiewało i grało na gitarze. W przedziale 8 osobowym siedziało często 12 osób i dodatkowo dwie stały między siedzeniami trzymając się półek na bagaże.
W wagonie czy autobusie wolno było palić papierosy i nikomu nie wpadało do głowy by protestować. Dym wdychały także noworodki, ich matki i małe dzieci w czasie podróży. I wszyscy cieszyli się, że w ogóle jadą. Czasem w lecie, gdy zostało się na przystanku-dworcu PKS w Gorzowie, (jak tzw. „d..a”) bo nie udało się wejść do nabitego ludźmi pojazdu - można było zdecydować się na podróż piechotą do Skwierzyny. Tylko 27 km. Jeśli nie miało się dużego bagażu. Szło się miło i przyjemnie i spacer trwał niecałe 4 godziny - jeśli szedł żołnierz i oszczędzało się na bilecie. Kobiety i babcie nie ryzykowały takiego marszu.
Nie można było zadzwonić np. do domu, bo telefony komórkowe nie były znane, a zwykłe druciane były w niewielu domach. Komputer to było mgliste pojęcie z powieści science –fiction Lema. Na rozmowę do Warszawy, czy innych odległych miast czekało się na poczcie parę godzin. Rozmawiało się z cuchnącej papierosami i brudem kabiny. Dodatkowo wszyscy na poczcie doskonale znali treść rozmowy, bo trzeba było krzyczeć - by się dogadać. . Dzisiaj telefon komórkowy ma nawet przedszkolak, który nie umie czytać, ale umie obsługiwać to urządzenie. W tamtych latach, gdy ktoś coś mówił (nawet mamrotał) na ulicy (jakby do siebie) to na pewno był to człowiek niespełna rozumu. Czyli wariat, psychicznie chory.
Dzisiaj okablowani obywatele idąc ulicą, toczą głośne rozmowy z abonentami sieci komórkowej. Można niechcąco usłyszeć po drodze cały długi przepis na upichcenie kapusty. Lub zapoznać się z patologią w czyimś domu. Wreszcie można nasycić uszy licznymi przerywnikami monologu w rodzaju „k…a „ - co drugie słowo. Gdy idzie i rozmawia nawet jakiś niby wyedukowany Zenek lub Jasiek rodem z Konkolewa Dolnego.
Radio było już w prawie każdym domu, (często z gramofonem na płyty plastikowe) ale telewizor dopiero wchodził na wyposażenie. Na serial o Wołodyjowskim, czy „Bonanzę” ( jak się nie miało telewizora) można było wybrać się do znajomych. Oglądała go cała rodzina i wszyscy goście. Nie zaszkodziło zabrać ze sobą buteleczki wina i paczki ciastek. Programów w czarno-białym telewizorze było sztuk 1. Za Gierka doszedł drugi program. Śmiano się, że Kowalski ma kolorowy telewizor - konkretnie wiśniowy…
Gdy trzeba było pilnie powiadomić bliskich o jakimś wyjątkowym wydarzeniu, (śmierć, choroba, przyjazd) wysyłało się telegram na poczcie (oczywiście tylko w dni pracy i w godzinach pracy poczty). I już często tego samego dnia, lub następnego rano wiadomość docierała do adresata. Zawoził ją poczciarz na rowerze. Zwyczajowo dawało mu się za to 5 zł - duże, aluminiowe, z rybakiem na awersie. Był to dochód nie opodatkowany. Zresztą pojęcie podatku było enigmatyczne i zwykłego pracownika( biedaka) nie dotyczyło. Zaczynało to funkcjonować dopiero w wypadku większego interesu prywatnego. Nazywani byli oni „prywaciarzami”, „badylarzami” itp. Oczywiście, że z każdego najmniejszego robociarza, socjalistyczne państwo zdzierało niesamowity haracz „za plecami”.
A i tak w sklepach było prawie pusto, mięso gdzieś znikało jak w kosmicznej czarnej dziurze.Towary przemysłowe trzeba było autentycznie „zdobywać” a luksusowe, jak auto - były na talony. Zwykły śmiertelnik jeśli nie był dyrektorem czy sekretarzem partii nie miał tak olbrzymiej ilości pieniędzy by kupić samochód (lub za darmo otrzymać służbowy)… Gdy ktoś miał ambicje posiadania pojazdu mechanicznego kupował zepsuty stary motocykl. Remontował go własnym sumptem i jeździł wzbudzając zazdrość. Benzyna była tania. I biały ser i mleko ( warzyło się szybko) były tanie. Nawet żółty ser, choć rzadko dostępny był dość tani. Mięso i wędliny były bardzo drogie i trudno dostępne.
Dzisiaj jest odwrotnie. Tak mięso, jak i masło, ser były natomiast świeże, pachnące i zdrowe. Bez konserwantów i całej chemii, którą dzisiaj łykamy kilogramami. Nabawiając się śmiertelnych chorób. By kupić coś w sklepie mięsnym należało wstać o godz. 4.00 rano i czekać w kolejce niewyspanych zjaw pod sklepem. Nie gwarantowało to zakupu, bo często towar kończył się właśnie na nas… Wielu szczęśliwców miało na wsi znajomą „babę”, która nielegalnie przynosiła wprost do domu całą ćwiartkę cielaka. Jeszcze ciepłą. W tzw. „zajdkach”, czyli grubej, dużej płachcie - na plecach. Lodówki były rzadko spotykane, więc natychmiast mięso się marynowało, piekło, przerabiało i gotowało w słoikach. Było smaczne i zdrowe.
Na ogół „wadza” wiedziała o tym procederze, ale rzadko łapała za to. Zresztą towarzysz sekretarz zaopatrywał się w ten towar w taki sam sposób. Panowała powszechna hipokryzja, mimo to ludzie otwarcie się śmiali z ludowej władzy, a ta traktowała to jak dopust Boży i nie reagowała. Uznawała to za wentyl bezpieczeństwa. Jak ludzie się śmiali „ wadza” czuła się bezpiecznie. Gorzej jak robole zaczynali milczeć. Wtedy władza poprzez donosicieli (było ich przeciętnie 1 donosiciel na 1 klatkę schodową) starała się dociec „dlaczego milczą” - bo to mogło być groźne dla władzy. Mogło stanowić zapowiedź wysadzenia z siodła.
Ponieważ w społeczeństwie, od wojny, wybito prawie całą inteligencję - łotrów i parszywców nie brakowało. Często na jednego donosiciela donosił drugi - ten na którego donoszono. Donoszenie uchodziło za dowód wierności władzy ludowej. Pożytecznych idiotów jak i dzisiaj - nie brakowało… A ci najbardziej ideowi i zasłużeni dostawali dość szybko mieszkania poza przydziałem, lepsze stanowiska w pracy, ich dzieci dostawały się na studia bez problemów - nawet jak były tępe. I później stanowili armię niedouczonych inżynierów, lekarzy brzydzących się pacjentami i nie potrafiącymi leczyć a raczej pomagającymi grabarzom we froncie pracy (wykonaniu normy – przerobie)…
Jedno zjawisko było całkowicie nieznane tzn. cała sfera dzisiejszych „zbrodni i przestępstw” kończących się w nazwie na tzw. „izmy”. „Mowa nienawiści” była pojęciem z Marsa, bo wzorcowy Polak miał obowiązek szczerze i do głębi swego jestestwa nienawidzić imperialistów, faszystów, kułaków, bumelantów, kontestatorów socjalizmu, nawet syjonistów . Książeczka Orwella „Rok 1984” była zakazana i tylko urząd cenzury na Mysiej wiedział co w niej jest. Natomiast zwykły Jasiek z Konkolewa Dolnego wiedział, że samą nienawiścią się nie zabija, do tego dopiero trzeba siekiery , młotka, wideł czy orczyka. Oczywiście pojęcie antysemityzmu istniało, ale mogło być stosowane otwarcie nawet przez najwyższe władze. W „słusznym” relatywnie celu. Stosował go Gomułka w „Kumitecie Cyntralnym” i Jaruzelski ( matrioszka) w ludowej ( siermiężnej) armii. Nie było wtedy Żydów, Semitów, tylko prosto - „syjoniści”. Jedno było jasne - faszysta to był zawsze Niemiec. Mussolinii to egzotyka włoska.
Rasizm był pojęciem mało znanym. Murzynek Bambo był sympatycznym wierszykiem. I słowo „czarnuch” nie stanowiło żadnego zagrożenia czy niesmaku w użyciu werbalnym. Murzyni mieszkali w Afryce, Arabowie w swoich krajach a granice były ściśle strzeżone przez żołnierzy, którzy strzelali do każdego kto chciał się przemknąć. A jak się już komuś udało to zostawiał ślady, bo granica miała zaorany pas ziemi, grabiony co rana. Żadnemu muslimowi czy murzynowi nie wpadało do głowy by stąd ni zowąd jechać do Europy. Bo po co. Było tam zimno, złe jedzenie ( haram - świnie) i nie było meczetów. A żebractwo było tolerowane tylko pod kościołem lub cmentarzem.
Nie było jeszcze wtedy antyfaszystów niemieckich, którzy wygrali II wojnę w Berlinie. O tym dowiedzieliśmy się niedawno. Utrzymywano to przed nami w najgłębszej tajemnicy. Ale wydało się wreszcie - jak Stolzman pojechał na defiladę w Moskwie. I ONI ( antyfaszyści niemieccy) tam już byli… Siedzieli w pierwszym rzędzie z Putinem. Stolzman w ostatnim. Nawet przyjeżdżają teraz do Polski wnuki antyfaszystów hitlerowskich i pomagają polskiej władzy poskramiać faszystów polskich (sic!?) w czasie marszów, w polskie Święto Niepodległości. Uchodzi ono w Brukseli za święto faszystowskie. Wg nich nawet Auschwitz to robota wrednych antysemitów Polaków. Hitler w czasie wojny z odrazą patrzył jak Polacy mordują (gazują ???) i palą w piecach w obozach śmierci ( polskich piecach - a jakże) miliony żydów z całej Europy. Polaków także.
Dlaczego Polaków - nie wiadomo. I wojska niemieckie, Wehrmacht, a nawet doborowi żołnierze dywizji SS, nic na to nie mogły poradzić, bo Polacy biegali po ulicach obwieszeni bronią i granatami, z nożami w zębach i mogli wystrzelać niemieckie oddziały w Warszawie, Krakowie , Poznaniu , czy Wrocławiu i Gdańsku - jak kaczki. Jak niemieccy żołnierze chcieli ratować żydów to Polacy grozili im wywózką do Auschwitz i wypuszczeniem przez komin. Hitler był bezradny w tej sytuacji.
W latach 1960 mówienie głośno o zbrodni katyńskiej było bardzo niebezpieczne dla każdego obywatela. Groziło represjami dla całej rodziny. Wyrzucenie z pracy, uczeń - zwolnienie ze szkoły i przeniesienie do innej. Ale co tam. Kto tam wtedy przejmował się polityką. Piło się dużo i często, wódka była tania (jak dzisiaj) i kto był w pijanym widzie nie zajmował się polityką tylko kacem porannym. Każdy czekał na sobotę i godzinę 13.00 i wtedy to już były tylko zabawy, tańce, dancingi , festyny, ogniska na wolnym powietrzu, gitary i piosenki. Wino „Patykiem Pisane” , wino owocowe „J-23” - były tanie i dobre. Dobre - bo tanie. Wódka czysta z niebieską ( siwucha) i czerwoną nalepką ( strażacka). Gitary elektryczne produkowało się własnym sumptem z grubej deski. Seksualne wygibasy w krzakach i zaroślach trwały od sobotniego wieczora do poniedziałkowego poranka . Kiedy to trzeba było pójść znowu „do pracy”. By tam jako tako wytrzeźwieć.
Do hotelu nie wolno było przyjść z panienką, bo sprawdzano, czy jest się małżeństwem ( w dowodzie osobistym) . Dwóch pederastów natomiast mogło bez mrugnięcia okiem portiera zameldować się w jednym pokoju, nawet jednoosobowym z jednym łóżkiem. W tym ostatnim względzie nic się nie zmieniło do dzisiaj. Nawet jak zgubiło się klucz od domu - nocleg w hotelu dla mieszkańca tej samej miejscowości wymagał niemal policyjno -żandarmeryjnego śledztwa. Skwierzyna była dużym garnizonem wojskowym, gdzie z ogromną tajemnicą ( znaną wszystkim mieszkańcom) przechowywano rakiety do których przewidziano głowice jądrowe. Polowa Techniczna Baza Rakietowa.
Dodatkowe poczucie bezpieczeństwa - przed atakiem amerykańskich imperialistów i zachodnioniemieckich NRF- owskich odwetowców, dawała sowiecka jednostka łączności sąsiadująca przez płot z polską bazą rakietową. Wojska w miasteczku było pełno. Już po przejściu torów kolejowych zaczynało się królestwo Ludowej ( polskiej) i Czerwonej (sowieckiej) armii. Garnizon położony był na skraju miasta. Prowadziła do niego porządnie wybrukowana (poniemiecka) ulica aż do bramy garnizonu. Od torów było to kilkaset metrów. Ciągnęły się wzdłuż niej koszary wojskowe polskiego garnizonu i tuż przy nich , solidny mur radzieckiej jednostki łączności. Część polska niczym nie różniła się od rosyjskiej – były to te same poniemieckie, pruskie budynki.
Jedyne, co je na pierwszy rzut oka różniło - to okna. Rosyjskie, w których brakowało szyb, były zaklejone tekturą i gazetami.
Po lewej długi szereg piętrowych willi, z ogrodami-placykami zabaw dla dzieci. Mieszkali tam oficerowie, podoficerowie, praporszczycy rosyjscy i ich rodziny. Za przedwojennym, porządnym, ogrodzeniem nie widać było żadnego ruchu.
Idąc do miasta przez tory przechodziło się nieciekawą ulicę ze starymi domami, zaniedbanymi, jak wszędzie w takich miasteczkach.
Metaliczny zapach torów kolejowych, zmieniał się w balsamiczną woń napływającą z uliczki po lewej, gdzie mieściła się miejscowa wytwórnia wędlin.
Na początku ulicy znajdował się park przy stacji kolejowej, a w nim pusty, wysoki piedestał z szarego, błyszczącego granitu, po jakimś niemieckim pomniku . Otoczony dostojnymi, wysokimi tujami.
Na marmurze widoczne były ślady po poodbijanych literach.
Sprawiało to tajemnicze wrażenie, bo cokół był mało widoczny, jeśli nie zaglądnęło się do zagajnika z tujami.
Dalej parterowe poprzyklejane do siebie stare domki, wreszcie kilka dwupiętrowych niedużych bloków, w tym jeden wojskowy. Skrzyżowanie, obok remizy straży pożarnej i starego kościoła z anglikańską wieżą.
Tu domki były wyższe, stylowe. Stały tuż przy ulicy – to była „starówka” miasteczka jeszcze z czasów III Rzeszy.
Most na Warcie widniał po lewej, na końcu wznoszącego się podjazdu. Park po prawej, czyli trochę drzew i ławek z betonową podstawą – koszmarnymi, jak wiele innych rzeczy w tych latach.
Nieduża budka gastronomiczna na skraju parku. Duża część parku ogrodzona była niechlujnie siatką metalową. Budowano pomnik Jagiełły.
Koło szpitala aleja wysadzana starymi olbrzymimi kasztanami, rosnącymi na brzegach wąskiej rzeczki-kanału, wypływającej z bagiennych terenów za miastem i niknącej pod ulicami miasteczka. Woda wypływała z podziemi na łąki za miastem i wpadała do niedalekiej Warty. Aleją kasztanową płynęła czysta, przejrzysta woda (za Niemca był to strumień „Katzbach”). A zaczynał swój bieg za obecną ulicą Sobieskiego i za nowym cmentarzem na bagnach. W wielkich zaroślach w lesie. Dzisiaj jest tam małe jeziorko, staw - bajorko.
Aleja była urocza. Panował na niej głęboki cień od wiekowych kasztanów i spokój. Mało kto tamtędy przechodził. W dzisiejszym budynku policji był jedyny w miasteczku hotel. Jak na takie miasteczko posiadał nawet jednoosobowe pokoje i to z umywalką. WC było na korytarzu. Był to niesłychany luksus. Nie było żadnego osiedla domków za szpitalem. Były nieużytki. Stary cmentarz z kaplicą był zarośnięty i było na nim dużo starych grobów. W większości z niemieckimi epitafiami. W domu kultury - naprzeciwko budowanego pomnika - w soboty, w małej salce na parterze odbywały się potańcówki. Na których miejscowy zespół wyśpiewywał skoczne piosenki w rodzaju :
„Niech żyje nam armia czerwona
W swych sojuszników uzbrojona
Niechaj nam żyje baćka Stalin
I jego armia co ze stali”.
Kawały polityczne opowiadano często i namiętnie i nawet nierozumnie – bo donosicieli ( jak wyżej wspomniano) było dużo. Do więzienia można było trafić nawet za kawał polityczny. W marynarce wojennej jednego marynarza skazano nawet na karę śmierci za słuchanie Wolnej Europy na okrętowej radiostacji.
A miejscowe, wykąpane i czyściutkie dziewczęta w tanich, ale ślicznych kolorowych, dziewczęcych sukienkach z perkalu - tańczyły tam z chłopcami i żołnierzami. W wielkim ścisku i gorącu. Bo salka była mała, zaś chętnych do zabawy dużo. Dziewczęta nie miały wymalowanych paznokci, drogich kreacji , szpilek na 10 cm obcasie i złotej biżuterii. We włosach miały wstążki za grosz a wyglądały jak księżniczki. Młodość dodawała im uroku.
Lato było gorące bez kropli deszczu.
2018 (pół wieku później)
Idę przez miasteczko po 50 latach. Nie mam trudności z rozpoznaniem ulic. Zaczynam od stacji kolejowej na której kasy biletowe są nieczynne. Dworzec sprawia w wrażenie wymarłego. Pozamykany na 4 spusty. Toalet nie ma. Zabite deskami. Ceglane ściany stacji wysmarowane napisami farby w sprayu.
Cisza.
Tory zapomniały już jak po nich jeździły pociągi do Poznania i do Krzyża. Nie zobaczymy już potwora ziejącego dymem, ogniem i parą – czyli parowozu, jak przed 50 laty. Kursują małe pociągi podobne do dłuższego autobusu. Szynobusy. W autobusach prawie pusto – to luksus. Nie trzeba bić się o samo wejście do środka, ale nawet można wybierać sobie miejsca jakie nam się podoba. Przy oknie – proszę bardzo. Z tyłu – czemu nie. Po prawej przy samych drzwiach – raczej nie, kierowca chce mieć dobrą widoczność na drogę po prawej. Nikt nie odważy się zapalić papierosa, także i w pociągu. Nie ma w pociągach wagonów dla palących. Nawet na ulicy nie wolno palić. Nie wolno pić piwa na ulicy. Chyba, że na ulicy jest mały płotek przy piwiarni i wtedy – za sztachetkami ( zasiekami) - już można. Nie ma już cokołu po niemieckim pomniku, który stał otoczony i zamaskowany tujami. Droga do jednostki wojskowej taka sama jak przed 50 laty. Ale nie ma już sowieckich praporszczików i lejtienantów ( toże blać sierżantów) w domkach- willach po lewej. Gdzie przed wojną mieszkali oficerowie niemieccy Wehrmachtu. Nie ma rosyjskiej jednostki łączności w garnizonie, zapewniającej kontakt bojowy wojsk sowieckich w CCCP i w NRD. Wyjechali do Rosji.
Za to stacjonują tutaj również obok polskich zawodowych szeregowców również żołnierze amerykańscy. Niektórzy czarnoskórzy. Afroamerykanie. Nie murzyni. Nikomu nie wpadnie do głowy by ich tak nazwać . Nie wypada, poza tym mogliby nas poczęstować w rewanżu „białasem”. Ci Amerykanie bronią nas teraz przed imperializmem Federacji Rosyjskiej. To nawet jest dużo ciekawsze niż konfrontacja socjalizmu i komunizmu z imperializmem amerykańskim jak przed 50 laty. Teraz starcie byłoby dużo poważniejsze – imperializm zachodni, przeciwko azjatycko-bizantyjskiemu z Kremla. Na ulicach jednak nie widać w ogóle żołnierzy ani tych zza oceanu ani naszych w mundurach. Amerykanie siedzą w koszarach a nasi chyba chodzą w cywilnych ubraniach. Przed 50 laty zdjęcie przez żołnierza służby zasadniczej munduru nawet na urlopie było zakazane. I karane prawie jak dezercja. W wojsku służą kobiety i to nie na stanowiskach pomocniczych, ale jak liniowi, szeregowi RAMBO. Są nawet dowódcami. Jednostek nie pilnuje warta żołnierzy z poboru. Bo nie ma żołnierzy służy zasadniczej. Sami zawodowi. Nawet jednostek specjalnych GROM pilnują cywile. Kapitan mówi do podwładnego szeregowca:
- Szeregowy zrobicie to a to.
Szeregowy odpowiada paląc papierosa:
- Panie kapitanie zrobię to jutro, bo jest już za 15 trzecia i idę do domu. Na obiad.
Szeregowi obecnie mogą mieszkać w kwaterach poza koszarami.
Ja uważam, że słusznie robi szeregowy bo polecenia szeregowym winni wydawać kaprale a nie kapitanowie.
Zmiany powinny nas nauczyć, że w życiu nie należy się niczemu dziwić.
NICZEMU – bez wyjątku.
Na podwórzu Liceum cisza. Na przystanku autobusu nie ma tłumu czekających. Za to po ulicach jeździ ogromna ilość samochodów prywatnych. Trzeba uważać przy przechodzeniu przez jezdnię. Mój stary hotel, który dawniej przygarniał mnie nie zawsze czystą pościelą, jest teraz we władaniu policji. Ładnie wyremontowany. Kościół Zbawiciela i jego ogrodzenie rozpoznaję bez trudu. Również widzę, że jak mnie przybyło 50 lat, on dalej czeka na odnowienie, remont, restaurację. Tuż za nim próbuję nosem odnaleźć zapach małej piekarni gdzie kupowałem pieczywo, bułki i chleby, rogaliki o niebiańskim smaku. Nie ma już niestety przybytku „chleba naszego powszedniego”. Szkoda.
pożarna ładnie wyremontowana. Jacyś młodzi ludzie ( ochotnicy) w uniformach strażaków przeglądają sprzęt. Coś nowego przede mną: dwupasmowa ulica. Muszę trochę zaczekać, ruch spory - nie będę ryzykował, choć wielu kierowców przepuszcza pieszych - mnie się nie śpieszy. Nie mam do czego. Znikła na rogu budka totolotka. Jedyna wtedy w miasteczku. Teraz jest i na stacji paliw i w markecie i „salonie gier”.
Tylko grać!!!
Natomiast po prawej widzę piękny market. Jak pałac, jak świątynia. Nie ma wody w rowie na alei kasztanowej. Sucho. Cała aleja choć kasztany nie znikły- albo straciła coś ze swojego uroku albo zawstydziła się, że jeszcze żyje – jak ja. Kawiarnia po prawej istnieje dalej. Ale już na rogu nie ma restauracji gdzie zamawiałem tzw. „chłopskie żarcie”, albo smaczną jajecznicę na kiełbasie i boczku. Jest teraz sklep z talerzami i innymi bardzo potrzebnymi przedmiotami. W sklepiku gdzie pani sprzedawała kapustę kiszoną jest teraz biuro. Pani od kapusty zawsze wymagała naczynia na kapustę. Torebek plastikowych wtedy nie było a pakować w papierową zabraniały jej przepisy albo zły humor. Humor miała przeważnie zły. Kapusta zaś była smaczna i dobra. Koło ratusza jedyna kiedyś w miasteczku apteka dalej funkcjonuje. Jednak ma liczną konkurencję – co krok spotykam inne prywatne apteki – kiedyś zjawisko niespotykane. Na schodkach domów i na ławkach siedzi cały czas sporo ludzi nieogolonych , nie ostrzyżonych , pachnących piwem. Zaczepiają mnie bo wiedzą, że nie jestem stąd.
„Kierowniku papierosa”, „złotóweczkę na pyweńko” .
Grzecznie bez zdenerwowania odmawiam. Nie wolno dawać. Jeden wyłom i będę musiał dawać stale. A jeszcze dzisiaj nie wyjeżdżam. Mówię: im że nie mam , że nie palę od 30 lat, wreszcie - że mam złotówkę ale na co innego. Albo mówię ,że nie mogę dać. Rozumieją. Mówię do nich zwalniając krok i patrząc przyjaźnie. Wiem, że nie wolno się zatrzymywać. Ale i nie wolno się denerwować.
Coś nieładnie pachnie od rzeki. Jak kapusta, ale mocno zepsuta. Idę zobaczyć co to - bo w tym miasteczku zawsze pachniało. Wieczorem np. z ogrodu przy willi pani fotograf ( śp.) w uliczce niedaleko kina, pachniało odurzająco maciejką. Fotograf robiła ładne zdjęcia ślubne i wszelkie inne. Świeć Panie nad Jej duszą.
Już widzę - nad rzeką pracuje oczyszczalnia ścieków. Rzecz pół wieku wcześniej rzadko spotykana w Polsce. Ale przecież wiatr ma to do siebie , że nie zawsze wieje od rzeki. Zmartwieniem są więc obdzielani sprawiedliwie wszyscy - we wszystkich kierunkach. I rzeka jest czysta - czym dawniej specjalnie się nie martwiono. Idę pięknym deptakiem pomiędzy zabytkowymi domami starówki miasta. Już nie mogę sobie przypomnieć jak wyglądała w tym miejscu ulica. I ruch kołowy na niej.
Ratusz jakby pojaśniał, dawniej stał sobie skromnie schowany sielsko pomiędzy drzewkami , chodnikami , klombami kwiatów i trawnikami. Teraz cały plac jest wybrukowany. Granitem. Są lampy i fontanna. Odwiedzam stary poniemiecki most. Nie ma go. Nie ma charakterystycznych stalowych łuków. Jest współczesny most. Nowy. Silny. Wytrzymały. Nie ma też starego betonowego mostu w kierunku na Murzynowo. Zawsze zachodziłem w głowę skąd ta nazwa. Ale być może jak już spoza Odry dotrą rzesze ludności z Nigerii, Somalii , Etiopii wreszcie nazwa zyska uzasadnienie. Może to 50 lat temu stanowiło przepowiednię??? Np. przybycie czarnoskórych żołnierzy USA i NATO do jednostki w Schwerin. W zastępstwie Czerwonej Armii i Układu Warszawskiego. Po grzbiecie przechodzą mi ciarki. Transcendencja coraz bardziej mnie przekonuje.
Z wiekiem.
Koło pomnika Jagiełly rondo - coś nowego. Bo i ruch większy. I znowu parę dużych marketów wokoło. Chyba ludzie przez te 50 lat wzbogacili się bo ruch w nich spory. Coraz to ktoś wyjeżdża z dużym wózkiem wyładowanym całą masą różnych kolorowych gówienek w 20 rodzajach smaku i 30 odmianach zapachu. I tutaj gubię się. Chcę kupić zwykłe mleko, zwykły ser biały i zwykły chleb. Ale na półkach jest tyle przeróżnych odmian tego jadła, że trudno wyczuć, które nadaje się do jedzenia. Jak dawniej. Co mnie zniesmacza.
Dziewczęta nie uśmiechają się zalotnie do chłopców jak kiedyś .Nie rumienią się. Jak kiedyś. Raczej taksują ich chłodnym wzrokiem jak stary handlarz z końskiego targu. Gdzieś znikł ich dziewczęcy urok.
Kasjerka w markecie, młoda, sprytna - bezczelnie usiłuje mi wydać resztę zamiast z 200 zł - tylko ze stu. Trzykrotne, twarde i zdecydowane upomnienie przywołuje ją dopiero do porządku. Tracę przez to do niej całą męską atencję i elegancję jaką zawsze miałem do kobiet.
Dziewczęta prawie wszystkie chodzą dziś w tych samych spodniach co mężczyźni co pozbawia ich kobiecości i czaru. I one i mężczyźni na ulicy klną jak szewcy. Co drugie słowo to „k...a”. Gdzież te czasy , gdy za takie słowo dostawało się od dziewczyny w tzw. pysk i jeszcze trzeba było uprzejmie przeprosić.
Obyczaje nie poszły jednak z cywilizacją i postępem w parze. Ludzie się zdehumanizowali a zwierzęta odwrotnie. Dzisiaj poczciwe Burki nie zdychają tylko umierają… Reks zmarł. Lub „odszedł” do krainy wiecznych łowów - na koty. Telewizja donosi o 3 latach więzienia dla sprawcy, który znęcał się nad psem. Może wystarczyłaby 3 miesięczna bezpłatna praca w schronisku dla psów, kotów, białych myszek i szczurów.
Śmierć człowieka jest dziś z kolei banalnym i pospolitym epizodem. Pełno ich (malutkich haukaczy i cwajnosów wielkości cielaka) na ulicach i pełno ich produktów przemiany materii na trawnikach i chodnikach. Trzeba uważać jak na miny. Pieski lepiej są traktowane niż ludzie. Dawniej jeśli już jakimś przypadkiem pies znalazł się sam na ulicy - schodził ludziom z drogi. Dzisiaj ludzie muszą schodzić z drogi psom. Czort wie czy nie ugryzie i jeszcze będziemy odpowiadać za zdenerwowanie i stres czworonoga. Może właściciel oskarży nas o to, że nie byliśmy zaszczepieni i pies dostał od nas jakiejś wstrętnej infekcji.
Bo jak powiedział generał Morillon :
„ Trudniej jest kochać sąsiada, niż żywić wzniosłe uczucia do Eskimosów, małych fok, i wszelkich innych odległych spraw”…
Nie samym chlebem jednak człowiek żyje.
Więc idę za miasto do lasu, gdzie chodziłem ze swoją miłością i gdzie na cichej, spokojnej polance tysiące razy zapewniałem ja, że ją kocham i że nic nas nie rozdzieli.
Aż do śmierci.
Jednka młody człowiek nigdy nie wyobrazi sobie, że kiedyś umrze. Stąd jego przysięgi są naprawdę szczere.
Mojej polanki nie ma.
Las wycięto.
Stoi tutaj za to jakaś fabryka.
Ale słońce jest to samo. Niebo to samo. I gdy przyjdę tu nocą, nad moją głową będą te same gwiazdy co pół wieku temu. Będą patrzeć na mnie milcząco i obojętnie . I czekać (będą) na mnie. Wiszą na niebie od milionów lat i mają dla mnie i wszystkich , którzy na nie patrzą- tak samo dużo czasu, jak przed tysiącami wieków. Mówię do nich szeptem: „do zobaczenia”. Wiem, że słyszą mnie doskonale . Bo mrugają przyjaźnie swoimi srebrnymi oczami.
© Marek Mozets. 2018.
Mozets