Początek "resocjalizacji"

Obrazek użytkownika Leopold
Blog

Od pierwszych chwil mego pobytu w areszcie śledczym w Koszalinie, z wielką ciekawością obserwowałem niecodzienne dla mnie środowisko, poznawałem nowe sytuacje. Czułem się, jak zanurzony w jakimś akwarium, które przyszło mi eksplorować i do którego egzotycznych reguł zmuszony zostałem się przystosować. Głównym wyposażeniem celi był spory, drewniany, zabudowany ze wszystkich stron podest służący do spania, na którym wieczorem rozwijało się cienki 3 centymetrowy materac. Pamiętam, że świetnie spało mi się na twardym podłożu i obiecywałem sobie, że podobne łoże zainstaluję sobie w domu. Był jeszcze stół trwale przykręcony do podłogi, chyba również przykręcone „fikoły” (stołki) oraz w kącie, bez żadnego parawanu hermetycznie zamykana „bomba”, którą co rano dwóch z nas wynosiło. Jedzenie wspominam jako niezłe, bo codziennie dawano nam grubą kaszę „pęcak” (którą lubię) polaną sosem mięsnym ze strzępami mięsa. Można było co jakiś czas dostać paczkę żywnościową, ale z ograniczeniami, o których pisałem do żony:
"Witaminy, które mi przesłałaś zostały skonfiskowane – zostałem poinformowany, że witaminy przepisuje lekarz. Wspominałem, że nic nie może być w szkle, a dałaś 3 słoiki, które mi zabrali. Pamiętaj, że towary sypkie (jak b. przydatny słonecznik) musi być w dwóch torebkach – wszystko jest przesypywane i sprawdzane".
Regularny tryb życia sprzyjał przemianie materii, więc raz dziennie wszyscy razem byliśmy wyprowadzani w celach defekacyjnych do „toalety”, gdzie były obok siebie 4 dziury w podłodze.

Była też szczątkowa „biblioteka” za zdewastowanymi książkami, przeważnie niekompletnymi, na których były pieczątki: „Biblioteka Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego”, a więc pochodziły z początków lat 50 -tych. Niemniej przeczytałem jedyny dostępny tom „Dzieł Wszystkich” Słowackiego (o dziwo, kompletny) – jego listy, a także książkę literata poznańskiego Koguta o „wydarzeniach” 1956 roku. Utkwił mi w pamięci fragment zdania z tej pozycji literackiej, w którym jest opis przesłuchania bohatera na UB: „Poczuł gwałtowny przypływ sympatii do tego zmęczonego człowieka, który z najwyższym poświęceniem wykonuje swoje służbowe obowiązki”.

Przez czteroosobową celę, w której pozostawałem przez cały okres 6- tygodniowego śledztwa, przewinęła się galeria barwnych postaci, z którymi w normalnym życiu człowiek się raczej nie spotyka. Od kłusowników i podpalaczy, po alimenciarzy czy malwersantów. Najliczniejsi byli oczywiście złodzieje. Z tych wszystkich skonfliktowanych z prawem postaci jedni byli ponurzy, milczący i bezkontaktowi, inni rozmowni i towarzyscy, ale każdy miał jakiś swój świat bardzo interesujący dla mnie. Zdawałem sobie sprawę, że te światy gdzieś istnieją, bo czasem nawet doświadczaliśmy niemiło ich istnienia, ale były one od nas oddalone o lata świetlne. Teraz miałem okazję poznać z bliska ich człekokształtnych mieszkańców, co było fascynujące.
Słuchając złodziejskich opowieści przekonywałem się jednak, że pewne aspekty życia – uczucia, choroby, problemy materialne miewamy podobne lub zbliżone. Więźniów jednak nie obchodziły wielkie przemiany w kraju, to „dzianie się historii” na naszych oczach, polityka. „Osadzeni” oczekiwali od władz tylko „ameny” (amnestii) z okazji święta państwowego 22 Lipca i pamiętam głębokie rozczarowanie, gdy ta „amena” w 1982 roku nie nastąpiła. Przypuszczam, że środowiska te ze względu na swą hermetyczność niewiele się zmieniły, teraz mają jednak daleko lepsze warunki socjalne, łagodne regulaminy, a mając prawa wyborcze - niestety głosują. Za PRL na ogół nie organizowano wyborów w zakładach karnych, mimo że formalnie ich lokatorzy mieli prawo głosu. Spotykałem też takich przyjemniaczków, o których wiadomo było, że nigdy nie ulegną procesowi „resocjalizacji”, a wszelkie wysiłki licznych wychowawców, psychologów i funkcjonariuszy więziennych pozostaną daremne.

Profesor Zoll i jemu podobni w majestacie nauki orzekli, że „wysokość kar nie odstrasza od popełnienia przestępstwa”, co zostało przyjęte z najwyższym uznaniem w środowiskach przestępczych, które w 100 % głosują na Platformę Obywatelską – mentalną patronkę prof. Zolla.
Jednak ja widziałem, ze złodzieje dokładnie kalkulują opłacalność swej działalności i biorą pod uwagę długość grożącego wyroku. Jeden złodziej z Kołobrzegu gorzko żałował, że nie zrobił jakiegoś „kwadratu” (mieszkania prywatnego) tylko włamał się do magazynu państwowej instytucji. Specyfika kodeksu karnego PRL inaczej „wyceniała” straty sektora państwowego, a inaczej mienie prywatne. Kolega złodziej mówił, że już by „skrańcował i bujał się na wolce”, a przez mienie państwowe „znacznej wartości” ma jeszcze do „odgibania” 8 miesięcy. Złodzieje są przebiegli i wyrachowani. Pamiętam, jak jeden chwalił się, jakiego użył fortelu, by dostać nagrodę – widzenie bezdozorowe (tzw. „mokre”) z żoną. Po prostu zgłosił wychowawcy, że chce wpłacić pieniądze na szpital – Pomnik Matki Polki, który wtedy budowano w Łodzi i wpłacił 20 złotych. Gazety pisały o wielkiej społecznej ofiarności, że wpłacają nawet więźniowie...
Kodeks karny ma bardzo wyraźny wpływ na charakter przestępczości. Widać to wyraźnie na przykładzie drobnych kradzieży, wobec których kodeksy krajów europejskich są bezradne, stąd plaga „kieszonkowców” nękających zwłaszcza rejony turystyczne. Zjawisko to nie istnieje w Ameryce, gdzie obowiązuje zasada „third offence” - za trzecie przestępstwo tego samego rodzaju kara jest już bardzo konkretna.

Widziałem proces demoralizacji „in statu nascendi”, jak doświadczeni, sezonowani recydywiści przekazywali swą bogatą wiedzę młodym złodziejaszkom, lub ludziom, którzy znaleźli się tu dość przypadkowo- jak ten magazynier z POM (Państwowy Ośrodek Maszynowy), który przerzucił przez płot jakąś część potrzebną znajomemu rolnikowi i został „przypalony”.
Przekonałem się, jak niewiele wyrazów trzeba do komunikacji – wystarczy słownictwo w granicach pięćdziesięciu słów (Szekspir potrzebował 10 000), by wyrazić całkiem złożone sytuacje i dość głębokie stany psychiczne. Jest to możliwe dzięki uniwersalnym słowom – kluczom, mającym wiele znaczeń, a które mogą być zarówno czasownikiem jak i rzeczownikiem, a nawet przymiotnikiem, czy zaimkiem.
Na przykład słowo „teges” (lub zbliżone „śmeges”), ma wiele znaczeń zależnych od kontekstu. Raz znaczy „ukraść, włamać się, popełnić przestępstwo”, czasem znaczy „odbyć stosunek seksualny, uderzyć kogoś, okłamać”. Ale może oznaczać też cenny przedmiot, a nawet miły stan ducha.

Najwięcej interesujących opowieści usłyszałem od złodzieja o nazwisku Ewaryst Fryst. Był to stary, doświadczony złodziej o bogatym dorobku zawodowym, bywalec wielu zakładów karnych, który często wspominał legendarnych „cweli” z ciężkiego więzienia w Czarnem o ksywach Mariola, Żaneta i Bregida. Przed aktualnym wyrokiem operował on wraz ze swą biznespartnerką w restauracji „Fregata” w Koszalinie. Podczas dancingu, partnerka tańcząc kradła portfele podchmielonym klientom i przekazywała jemu. On opróżniał portfel tylko z pieniędzy i wyrzucał go w toalecie, po czym natychmiast opuszczali imprezę często na koniec pracy odbywając zażyłość w pobliskich krzakach.

Jeden złodziej z Darłowa, który wpadł podczas włamu do Pewexu, skarżył się, że wszystkie „męty”(milicjanci) z całej komendy palą na jego koszt amerykańskie papierosy i w pancernych szafach mają luksusowe alkohole. Straty okradanych instytucji idą na koszt pechowego włamywacza, a przy okazji coś tam trafia do stróżów prawa.
Taka to symbioza, czy raczej pasożytnictwo występuje w zależnych od siebie światach stróżów prawa i przestępców.
Ostrożny złodziej z Koszalina nigdy nie sprzedawał swojego urobku na miejscu, lecz korzystał z pasera w Oleśnicy, któremu przesyłał „fanty” pocztą, ale nadając je nie w Koszalinie, tylko w pobliskim Białogardzie.
Utkwił mi w pamięci jeden młody włamywacz, który właściwie całe życie spędzał w więzieniach. Bywał tylko po parę miesięcy między wyrokami „na wolce”(najdłużej 8 miesięcy). Pochodził z patologicznej rodziny i cały czas jako nastolatek przebywał w „poprawczaku”, ale się nie poprawił. Teologia wyzwolenia ma chyba rację mówiąc o „grzechu strukturalnym”. Czy taki człowiek ma w ogóle szansę na inne życie? Nie interesował się absolutnie niczym – ani sportem, ani muzyką młodzieżową, modą, ożywiał się tylko opowiadając o sposobach rozbijania kas pancernych. Tłumaczył, ze jeden z typów kasy jest łatwy do rozbicia – wystarczy tylko w określonym miejscu blisko rygla polać ciekłym azotem, po czym silnie uderzyć pięciokilowym młotem w centrum zamka. Mówił też, że kupuje każdy nowy zamek jaki pojawia się na rynku i go rozbiera, poznając konstrukcję. W więzieniu specjalnie skończył szkołę mechaniczną, by nauczyć się o właściwościach metali, ich obróbce, wytrzymałości materiałów itp.
Złodziej, który wyspecjalizował się we włamaniach do wiejskich sklepów GS (Gminnej Spółdzielni), korzystał z pomocy znajomego kierowcy furgonetki, który na wieczór zostawiał mu kluczyki pod umówionym kamieniem. Kolega złodziej wyjeżdżał ze słabo chronionego parkingu zakładowego, używał samochodu także do wyrwania za pomocą łańcucha krat w oknie sklepu, odwoził towar do przygotowanej specjalnie w lesie dziupli – ziemianki i po pracowitej nocy, przed świtem odstawiał samochód z powrotem na parking zostawiając kluczyki pod kamieniem.
Zdolności transportowe były zawsze integralnym elementem złodziejstwa.
Jako właściciel samochodu dostałem kiedyś kłopotliwą propozycję - jeden złodziej znał „dzianego” fryzjera z Kołobrzegu, ale potrzebował transport. Obiecał mi 20 %. Mimo, że starałem się go zbyć, trudno było się wykręcić, więc potwierdziłem niezobowiązująco mówiąc, że mam do odsiedzenia 3 lata, a on już wychodzi. Wtedy nie było RODO i każdy mógł znaleźć adres w książce telefonicznej. Miałem nadzieje, że do tego czasu znajdzie transport i nie zgłosi się kiedyś do mnie.

Moją fascynację światem więziennym opisywałem w listach do żony:
          "Nie nudzę się zupełnie i czas mi tu bardzo szybko leci. Uczę się folkloru więziennego (wspaniały! - pełna egzotyka, choć może mi teraz spowszednieje). Operuje on znakomitymi, celnymi skrótami. Np. zamiast mówić „funkcjonariusz więziennictwa zagląda przez wizjer”, mówi się „gad łypie bawolim”. Istotnie, czasem pojawia się śmieszne czerwone oko. Słucham jak opowieści Szeherezady z 1001 nocy o życiu więziennym PRL (osiągnięcia są tu znaczne), o sądownictwie, a także o pomysłowości drobnych złodziejaszków itp. Znakomite! Mieć tylko talent literacki, a można stworzyć dzieło na miarę „Archipelagu” , oczywiście mniej dramatyczne.
Więzienie to jak wiadomo uniwersytet rewolucjonisty – można się tu nauczyć wielu pożytecznych rzeczy. Gdy siedziałem z kryminalistami dowiedziałem się np. jak zwalczać mendy czyli wszy łonowe. Poznałem także sposób na gazy jelitowe – szczególnie uciążliwe w małym pomieszczeniu bez możliwości otwarcia okna. Gazy należy zapalić tuż przy ujściu, jednak nie jest to sposób polecany dla początkujących. Oglądałem kotwiczkę z drutu do "wykonywania połyku", której nie da się usunąć ambulatoryjnie i potrzebny jest pobyt w szpitalu.
Nauczyłem się też łapać myszy za pomocą pudełka szachów i wiem jak zrobić grzałkę z dwóch żyletek i dwóch zapałek.
Mój pobyt na gościnnej Ziemi Szczecineckiej będzie chyba jednak dłuższy niż początkowo przypuszczałem. Po rozprawie jeszcze do piątku byłem w KW MO. W piątek odwieziono mnie wraz z kilkudziesięcioma innymi złoczyńcami kibitką do Szczecinka. Standard tu niższy niż w Koszalinie, no i rygor większy. Z tkliwością wspominam łagodne gderanie koszalińskich sierżantów sztabowych z aresztu (gdzie im do gderania żony)".


W Zakładzie Karnym w Szczecinku na szczęście przebywałem tylko 2 miesiące i były to miesiące najtrudniejsze - zetknąłem się tam z prawdziwym więzieniem, poznałem też głód.
Tam też więźniowie pospolici wprowadzili mnie w tajniki zwyczajów więziennych i zapoznali z podstawowym słownictwem. Dowiedziałem się co to są sztany, glany, szkity, wity, szlugi. Teraz już słowa te przeniknęły do słownictwa młodzieżowego, a nawet do literatury pięknej. Wtedy nie rozumiałem co znaczy „walić w rogi” (oszukać), „planeta kopsa żaru” (słońce grzeje), „kopsnąć szluga” (dać papierosa), czy „papuga nawija makaron na uszy” (adwokat wygłasza mowę obrończą). Dowiedziałem się, że nie można otworzyć „bardachu” (pojemnika na nieczystości) po komendzie współwięźnia: „zważać! szamie się”, bo oznacza to, że wtedy ktoś konsumuje „szamkę”. Nie można też oddać moczu bez zgłoszenia „zważać! jula się”, aby ktoś nie zaczął jeść, gdy używany jest „bardach”. Te komendy towarzyszyły mi z przyzwyczajenia jeszcze długo po wyjściu z więzienia – np. przed śniadaniem mówiłem „zważać! szamie się”.
Poinformowano mnie, żeby nie mówić „ciągnąć”, tylko „targać” (stąd np. nie „przeciąg”, lecz „przetarg”), nie mówić „jaja”, tylko „skorupniaki”, nie „kiełbasa” tylko „gięta”, nie „mały”(„bo małego to wiesz, gdzie masz”), tylko „mikry”. Tak więc „mikra gięta” w tłumaczeniu znaczy „mała kiełbasa” czyli kiełbaska. Wszelkie słowa przywołujące skojarzenia seksualne są niedopuszczalne. Zasadniczo nie powinno się kląć. Nie można powiedzieć „k...a”, tylko należy wykończyć frazę - „k...twoja mać”, choć dopuszcza się formę skróconą z apostrofem (którą posługuję się do dziś) – k...wa'ć.
Do dziś posługuję się także zwrotem „zwijać mandżur” w sensie „pakować się do podróży”. Gdy „gad” wchodził do celi, wyczytywał nazwisko i podawał komendę „zwijaj mandżur”, to znaczyło, że wyczytany zostanie przeniesiony do innej celi. Należało wtedy cały swój skromny dobytek – talerz, łyżkę, szczotkę do zębów, pantofle - wrzucić do koca i zawinąć w poręczny do przeniesienia pakunek (tj. „mandżur”).
Przedmiot (np. grzebień) zostaje „przecwelony” czyli pozbawiony cech używalności, w trzech przypadkach:
a) gdy dotknie go „gad” (funkcjonariusz)
b) gdy dotknie go „cwel” (homoseksualista)
c) gdy wejdzie w fizyczny kontakt z „bardachem”.
„Przecwelenie” jednak jest możliwe do odwrócenia przez procedurę „kiciorowania”, czyli przywrócenia możliwości używania. Tylko „szamka” (pokarm) nie podlega „kiciorowaniu”. „Przecwelone” jedzenie można tylko rzucić w „bardach”. Aby przedmiot „skiciorować”, należy go dotknąć do magazyniera, bo przedstawiciele tego zawodu mają moc „kiciorowania”. Znalezienie magazyniera przeważnie nie stanowiło problemu, bo niemal w każdej celi był jakiś magazynier. Gdyby jednak nie było podręcznego magazyniera, można zastępczo użyć w tym celu kogoś z Bydgoszczy. Nikt nie wiedział jednak dlaczego ludziom z Bydgoszczy nadano takie kompetencje.

We Wrocławiu, na bloku czysto solidarnościowym, stosowaliśmy niekiedy te dziwaczne zasady, ale raczej dla żartu. Pamiętam zabawną sytuację, gdy dwóch kolegów grało w ping ponga na małym stole. Piłeczka ciągle spadała i toczyła się do bardachu, gdzie ulegała „przecweleniu”. Jeden z grających ją podnosił i dotykał nią drzemiącego kolegi, który przez przypadek był magazynierem. Po wielu powtarzających się takich działaniach magazynier się zdenerwował i doszło do awantury.
Grypsera przyszła (jak wszystko co dobre) ze wschodu, z ojczyzny światowego „łagiernictwa stosowanego” czyli z Rosji i miała być sposobem komunikacji niezrozumiałym dla nadzorców. Strażnicy szybko jednak opanowali ten język, a grypsera stała się rodzajem kodeksu honorowego, czy systemu etycznego dotyczącego tylko lepszych „git- ludzi”.
W więzieniu niedopuszczalne jest słownictwo takie, jakim posługują się działacze KOD, czyli „elity” intelektualne, czy finansowe, które przejęły hasła pani Lempart. Solidarnościowcy nie musieli grypsować, mimo to mieli statut „ludzi” i byli dopuszczeni do posiłku przy stole, razem z „git – ludźmi”, podczas gdy „cwele” musieli jeść siedząc na „bardachu”. Ten wysoki statut solidarnościowców wynikał z ogromnego szacunku, jakim byli darzeni, bo pamiętano jak w roku 1980 w czasie wielu buntów w więzieniach, związkowcy z sukcesem negocjowali z władzami i uzyskali bardzo konkretne ustępstwa znacząco podnoszące jakość więziennego życia. Uzyskano godzinę leżenia po powrocie z pracy, zlikwidowano blachy w oknach (tzw. „blindy”) i wprowadzono widzenia przy stolikach zamiast rozmowy przez telefon i szybę. Przez przypadek związkowcy załatwili to wszystko dla siebie, bo po roku tysiące z nich znalazło się w więzieniach i korzystało z łagodniejszych regulaminów.
Władze więzienne początkowo energicznie zwalczały zjawisko grypsery starając się np. grypsujących wziąć głodem przez zatrudnienie homoseksualisty w kuchni. Git – ludzie z obrzydzenia nie mogli jeść wtedy żadnego posiłku, gdyż cechuje ich skrajna homofobia. Więziennictwo przegrało chyba walkę z grypserą – starano się tylko nie łączyć w jednej celi grypsujących z niegrypsującymi.

5
Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (12 głosów)

Komentarze

nierzadko, że trafia tam jakiś młody prokurator albo aplikant. Prok ma przewalone. Aplikant również, aczkolwiek zależy to od wydziału, w jakim sądził. Stąd też w aresztach robi się specjalne cele, gdzie umieszcza się policjantów i prokuratorów. Często wrzuca się tam "szkodników", czyli prawników niezwiązanych z resortami siłowymi. Mój znajomy spędził pod celą prawie dwa lata. Był radcą prawnym, zamieszanym w jedną z większych afer końca lat 1990. Naprzód chcieli go pognębić i trafił do celi z grypsującymi. Ci zamiast go "przecwelić" zaczęli korzystać z usług prawnika... Mnóstwo osadzonych miało dzięki niemu wznawiane procesy karne, głównie ze względu na brak obrony koniecznej. No to go wsadzili do celi z policjantami, aby mniej szkodził. Niestety, nie mogli ograniczyć kontaktów na spacerniaku. Przy okazji doprowadził do osadzenia prokuratora, który... wcześniej wsadził jego. Wyszedł po 18 miesiącach, postępowanie karne zostało umorzone. Ktoś, komu wierzył, przekazał mu wiadomość, że jak będzie się starał o odszkodowanie, to jako radca prawny jest skończony. I jego żona również. Zacisnął zęby... co mu się opłaciło, bo przez długie lata wygrywał każdą sprawę, w której tylko podpisał pozew.

Vote up!
3
Vote down!
0
#1649168

Witam,

Powyższy tekst przypomniał mi lata młodości - koniec podstawówki i początki liceum.

Na moim osiedlu przy liceum Reytana na warszawskim Mokotowie dużo się działo w tamtych czasach. Wszystkie podwórka jakoś się przenikały i wszyscy wiedzieli wszystko (no może prawie wszystko). Mieszkało tu dużo gitów, recydywistów i innych "koleżków". Mój starszy o rok brat słuchał wtedy muzyki poważnej, dobrze się uczył i dobrze grał w piłkę - a w piłkę grało się codziennie na "Wembley" po szkole aż do wieczora. Na trybunach, czyli na murku pod płotem, piła alpagi elita gitów, komentowali grę na żywo, momentami nawet wchodzili do gry ale te wymuszone zmiany były na ogół krótkie, bo siły ich szybko opuszczały. Ja trenowałem gimnastykę sportową więc z braku czasu rzadko bywałem na boisku.

Jakież było moje zdziwienie któregoś dnia kiedy zobaczyłem mojego brata w przyjaznej pogawędce ze starymi gitami - przecież mój brat nie miał nic wspólnego z nimi. A jednak - okazało się, że cieszył się on szacunkiem u nich, bo... W jego klasie było takich trzech, starszych o parę lat i nie mogli oni skończyć ósmej klasy podstawówki z powodu notorycznej niechęci do nauki. Jakoś skaptowali brata do pisania im ściąg na klasówkach (niezależnie od przedmiotu) i wszyscy skończyli szkołę. Na boisku był ich honorowym zawodnikiem, co niekiedy było kłopotliwe, bo musiał się z nimi co jakiś czas napić alpagi (nie wolno było odmówić). A ja, jako młodszy brat wszedłem do kręgu zaufanych "apropagów" z automatu (aczkolwiek oczywiście mnie znali w taki czy inny sposób).

Tych gitów już dawno nie ma ale pamięć odżyła - jeżeli przestrzegało się zasad, to nic nikomu nie groziło.

W więzieniu nie byłem ale przytoczone w artykule wszystkie odzywki były identyczne w moim "kręgu" na Mokotowie. Byłem tylko na 12-godzinnym przetrzymaniu w areszcie wojskowym jako podchorąży w 1985 roku ale to już inna historia...

 

Pozdro,

Piter1

Vote up!
6
Vote down!
0

Piter1

#1649170