Nadchodzący koniec Europy (?), czyli jak Donald Tusk stracił
szansę, żeby siedzieć cicho.
Opadł pierwszy pył po odpalonej przez Radka Sikorskiego bombie, możemy więc ze pokojem przyjrzeć się planom ekipy Donalda Tuska, wskazanym w drugiej części expose rządowego, wygłoszonej w Berlinie ustami ministra spraw zagranicznych tego gabinetu.
Na tle dynamicznej sytuacji w UE, której tempo wyznacza postępujący kryzys błyskawicznie rozlewający się, za pośrednictwem Euro, na wszystkie kraje 17, widać doskonale rozkład idei integracji i współpracy europejskiej w kształcie deklarowanym do tej pory przez tzw. ośrodki wiodące. Zaproponowane przez Angelę Merkel (Sarkozy okazał się partnerem zbyt słabym by odegrać rolę współdecydenta) rozwiązania problemu nakreślonego jako „kłopoty ze wspólną walutą”, stanowią w istocie początek końca UE.
Chaos (żeby nie napisać - histeria), jaki obecnie obserwujemy, wydaje się nie znajdować uzasadnienia w realnych zagrożeniach. Załamanie finansów części państw 17 już jest faktem. Przetrwanie wspólnej waluty wymaga korekty, to prawda, jednak tylko w obrębie ww. państw! Próba zdominowania realiów ekonomicznych narzędziami politycznymi, zakończona właśnie fiaskiem, prowadzić musi nieuchronnie do napięć (my mieszkańcy PRL-u znamy ten mechanizm z autopsji), jedynym rozwiązaniem jest tu przywrócenie kryteriów właściwych dla gospodarki rynkowej.
Postulaty Niemiec pozornie tylko biorą to pod uwagę, proponując w istocie, jako remedium, jedynie zacieśnienie kontroli politycznej. Odpowiedź na pytanie o powód takiego postępowania Angeli Merkel znajdziemy, między innymi, w przemówieniu Radka Sikorskiego. Ponad 6-co krotny wzrost wartości rocznego eksportu Niemiec do 10 państw nowoprzyjętych w ramy UE daje skalę zysków o jakich mówimy, a to tylko drobna ich część. Tak więc nic dziwnego, że to właśnie Niemcy próbują narzucić ton pozostałym państwom i umocnić swoją pozycją. Co istotne, „reforma” całej UE pod dyktando Berlina jest niemożliwa do przeprowadzenia. Niemcy choć gospodarczo (a obecnie również politycznie) najsilniejszy gracz w Europie, jednak na dłuższą metę są zbyt słabe by narzucić swoją wolę Włochom, Francji i Anglii (czy nawet mniejszym jak Hiszpania, Holandia i kraje Skandynawskie). Mając tego świadomość same, na wstępie, ograniczają zakres „reformy” do 17 krajów, jedynie z możliwością przystąpienia pozostałych na zasadzie dobrowolności. Gdyby chcieć podsumować rozproszone działania jakie obserwujemy, można postawić tezę o próbie umocnienia Niemieckiej strefy wpływu, opartej o nowe kryteria tzw. unii fiskalnej, jednak ciągle jeszcze wewnątrz UE, która im bardziej zdominowana przez Berlin tym lepiej służy jego celom. To oczywiście uproszczenie, gry interesów, jak też grono uczestniczących aktorów, jest o wiele bardziej liczne, jednak nie zapominajmy o naszej perspektywie.
Dla Polski wnioski są zaś następujące.
Jeżeli projekt Niemiecki powiedzie się, w dużej mierze i kształcie jaki Angela Merkel przedstawiła, sytuacja jest mało korzystna, ponieważ efektem ww. działań będzie, najprawdopodobniej, rozpad UE. Niemcy nie zadowolą się dominacją w wąskim wymiarze, naturalnym dążeniem będzie, z ich strony, poszerzanie ww. (to stały od stuleci kierunek polityki tzw. Wielkich Niemiec) na obszar jak największy. Stąd nieuchronny wybuch antagonizmów. Jeżeli jednak na tym etapie projektowana „reforma” zostanie powstrzymana bądź mocno ograniczona, UE ma szansę się utrzymać, w kształcie zbliżonym do zakładanego, jako zbiór suwerennych (przynajmniej w założeniach) podmiotów.
Co jednak dla Polski najważniejsze, krach pomysłów Niemieckich nie oznacza rozpadu UE(!), wręcz przeciwnie, oddala to niebezpieczeństwo, a konieczność znalezienia rozwiązania problemu krajów strefy euro, które osobiście nazwał bym problemem odpowiedzialności (polityków za ich działania), może być impulsem do prawdziwego zreformowania zbiurokratyzowanej machiny brukselskiej.
Z tej perspektywy patrząc na zapowiadane działania rządu Donalda Tuska, trzeba zauważyć kompletny brak realizmu ze strony premiera i jego ministra (Sikorskiego). Trudno w pełni ocenić negatywne skutki deklaracji zgłoszonej w ubiegłym tygodniu w Berlinie. Z całą jednak pewnością możemy powiedzieć o zbyt wczesnym zajęciu stanowiska, tym bardziej niezrozumiałym, że do tej pory rząd III RP był zupełnie bierny w ww. kwestiach (mając np. doskonałe narzędzie działania w postaci prezydencji). Po drugie, nakreślone ramy uczestnictwa Polski w projekcie Niemieckim wykluczają nas na przyszłość jako gracza. Pozycja negocjacyjna Donalda Tuska (odpowiedzialnego, jako premiera III RP) już i tak bardzo słaba, dziś właściwie jest mniejsza niż zero, na własne jego życzenie. W tej sytuacji prężenie muskułów w TV i mówienie o jakieś „walce w celu ugrania kożystnych dla Polski rozwiązań”, jest nie tyle śmieszne co żałosne (co może ugrać Tusk, zwłaszcza po deklaracjach Sikorskiego, skoro postulaty Sarkozego wyrzucone zostały przez Merkel do śmietnika?).
Największym jednak niebezpieczeństwem jest, dla Polski, włączenie naszego kraju w strefę dominacji Niemieckiej. Nie wiąże się to w najmniejszym stopniu z poprawą naszego bezpieczeństwa, czy możliwością rozwoju ekonomicznego i cywilizacyjnego, stwarza natomiast podstawy do utraty tożsamości narodowej, z jednej strony, z drugiej zaś upadku UE. Projekt Niemiecki, choć jedyny dyskutowany w Polsce, nie jest jedynym dostępnym rozwiązaniem. Stawianie fałszywej alternatywy, Berlin albo wojna, jest mocnym uproszczeniem (żeby nie napisać – prostactwem).
Niemcy grają o wzmocnienie swojej pozycji w UE, ale jeżeli się to im nie uda w ich interesie będzie utrzymanie wspólnoty i faktyczna reforma struktur, to jest karta na którą powinna grać Polska.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 2457 odsłon