sukcesy współpracy polsko-rosyjskiej
Rosyjsko-polska współpraca faktycznie rozwija się aż miło... Nie minęło wiele czasu od chwili w której prominentni publicyści postkomunistyczni orzekli, że – być może – nadszedł czas, by pokazano zdjęcia ofiar „katastrofy smoleńskiej”, no i proszę – zdjęcia faktycznie się pokazały, czy ściślej rzecz biorąc nagłośniono ich publikację, bo ponoć wisiały sobie one w internecie już od dość dawna... A więc tak się osobliwie składa, że jakiś „rosyjski bloger” miał fantazję wpisać się w narrację sprzedawaną nadwiślańskiej publiczności od chiwli „odkrycia” zamiany ciał Anny Walentynowicz i Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej. Narracja ta, to swego rodzaju „teoria chaosu”: z grubsza rzecz biorąc głosi ona, że różne służby przeznaczone do działań w sytuacjach alarmowych, mają prawo zawieść w takich właśnie sytuacjach, albowiem są to sytuacje nadzwyczajne. Teoria ta miała znaleźć potwierdzenie właśnie 10 kwietnia 2010 roku, a twierdzi tak np. sam Michał Boni, który - mając na myśli to, co działo się po „katastrofie smileńskiej” - prawi niczym starożytny Grek: „Musiał być chaos, szczególnie na początku, dlatego, że sytuacja była kompletnie nieprzewidywalna” . No cóż, przy takim podejściu do rzeczy sprawna akcja wszelkich służb staje się wręcz podejrzana, bo jeśli służby działałyby dobrze, to widać czegoś się spodziewano, a skoro się spodziewano, to mieliśmy do czynienia nie z wypadkiem, ale albo z zamachem, albo ze zbrodniczym zaniechaniem.... To już bezpieczniej wszystko spieprzyć, a potem mówić: „Mój Boże!, A któż się mógł spodziewać czegoś podobnego?”. Teoria jak widać ma sporo zalet, niestety nie została ona powszechnie doceniona i dlatego właśnie odezwały się głosy, by pokazać zdjęcia ofiar. Gdy publiczność coś takiego zobaczy – rozumowano – to przestanie się dziwić, że pomylono zwłoki... I zamiast się czepiać pani Kopacz, będzie się raczej współczuć kobiecie, która musiała oglądać różne okropieństwa. Jest to wszystko nieco dęte, bo mocno uszkodzone ciała może i trudno zidentyfikować wzrokowo, ale badanie genetyczne to już inna sprawa, ale kto będzie rozstrząsał podobne niuanse widząc drastyczne zdjęcia? Powiedzmy – jeden na stu, więc dominujący efekt byłby odpowiedni.... I w tym miejscu do akcji wkracza „rosyjski bloger” czyniąc zadość życzeniu polskich przyjaciół...
Taka uprzejmość ma jednak skutki uboczne. Otóż, u natur podejrzliwych może ona wzmóc przeświadczenie, że w przypadku „katastrofy smoleńskiej” mało co dzieje się przypadkiem. No, może tu i tam faktycznie panował chaos, ale znów gdzie indziej istniały prawdziwe wyspy porządku, na co dowodem zdaje się być właśnie wzorowa współpraca polsko-rosyjska. Podkreślmy: współpraca trwająca od pierwszych chwil po „katastrofie”. Weźmy na przykład faktoid opisujący okoliczności rozpadu TU-154. Jak pamiętamy, faktoid ów grasował po mediach przez pewien czas po 10 kwietnia 2010 roku, a na łamach „Polityki” zestalił się w takiej oto formie:
„Kilkanaście minut przed godziną dziewiątą nad smoleńskie lotnisko nadleciał polski TU-154. Według świadków, samolot krążył nad lotniskiem. Trzy albo cztery razy próbował schodzić do lądowania. Wieża kontrolna przekazała polskiej załodze zalecenie, aby nie lądowali. Radzono, aby obrali bliższy kurs na stolicę Białorusi, albo nieco dalszy na moskiewskie lotnisko Wnukowo. Z Mińska do Katynia jest ok. 200 km. To oznaczałoby 3-4 godziny jazdy i bardzo opóźniłoby uroczystości. Być może ten fakt spowodował, że dowódca załogi za wszelką cenę próbował jednak lądować. Jest prawdopodobne, że pilot poinformował prezydenta o kłopotach, ale decyzję: lądować czy nie, musiał podjąć sam. Z relacji świadków (mieszkańców Smoleńska, polskich dziennikarzy, pracowników lotniska i ekspertów lotniczych) przekazywanych na gorąco można ułożyć następujący scenariusz zdarzeń. TU-154 błądził we mgle. Pojawiał się nisko nad pasem i podrywał w górę. W pewnym momencie, krótko przed godz. 9 czasu polskiego, maszyna najwyraźniej zaczęła lądować. Szła jednak zbyt nisko i nie wstrzeliła się w linie pasa startowego, leciała ok. 70 m od jego środka, ale nie zdążyła ani skorygować położenia, ani nawet do pasa dolecieć. Najpierw skosiła kilkanaście młodych drzew na terenie przylegającym do lotniska, złamała też maszt anteny radiolokacyjnej. Potem lewym skrzydłem zahaczyła o większe drzewo. To prawdopodobnie przypieczętowało los samolotu i jego pasażerów. Tuż przedtem słyszano wzmożone wycie silników TU-154, tak jakby pilot próbował jeszcze poderwać samolot. Potem były odgłosy uderzenia, głuchy stuk i po chwili pojawiły się płomienie. Samolot rozpadł się na wiele części w odległości 400 m od pasa startowego” (Ostatni lot, opracowanie: Ioanna Cieśla, Marcin Kołodziejczyk, Cezary Łazarewicz, Bianka Mikołajewska, Magda Papuzińska, Joanna Podgórska, Piotr Pytlakowski, Jagienka Wilczak, Ewa Wilk, Polityka17.04.2010)
Tyle „Polityka” z 17 kwietnia 2010 roku... Ile z tych rewelacji utrzymało się do dziś? Weź świadków dowolnego wypadku, a zobaczysz jak bardzo różnią się ich relacje – powie mi w tym miejscu uczony czytelnik... No cóż, w szczegółach relacje pewnie by się różniły, ale czy różniłyby się tak bardzo w sprawach zasadniczych? Zresztą te rozważania pozbawione są sensu o tyle, że w przypadku „smoleńskiego faktoidu” nie mieliśmy przecież do czynienia z pomieszaniem wielu relacji, ale ze zintegrowanym przekazem mocno odklejonym od rzeczywistości... Czy coś podobnego może wyłonić się przypadkiem, a następnie zyskać status relacji najbardziej prawdopodobnej? Wątpię. O ile czymś prawdopodobnym byłoby zaistnienie (na krótko!) chaosu informacyjnego, o tyle czymś skrajnie mało prawdopodobnym jest spontaniczne zaistnienie i medialny sukces spójnej opowieści tak bardzo odległej od faktów... A to znaczy, że gdzieś ktoś siedział i na zimno kalkulował, a znów ktoś inny – w Rosji i w Polsce – realizował efekty owych kalkulacji... Ale po co było się wikłać w kłamstwa o tak krótkich nogach? Już wyjaśniam... Otóż, w momencie najbardziej emocjonalnym, w chwili największego zainteresowania sprawą wpuszczono tego szczura do świadomości społecznej, bo wiedziano, że przekaz sączony w takim czasie osadza się najmocniej i, że coś z niego zostaje, nawet jeśli życie przynosi później weryfikację faktoidu... Jakie było pierwotne źródło faktoidu? Trudno orzec. Autorzy książki „Smoleńsk. Zapis śmierci” twierdzą, że autorem był niezidentyfikowany Rosjanin (musiałby mieć potężny dar przekonywania...), a znów ekipa „Polityki” zapewniała nas, że ich rekonstrukcja wydarzeń to efekt zebrania „...relacji świadków (mieszkańców Smoleńska, polskich dziennikarzy, pracowników lotniska i ekspertów lotniczych) przekazywanych na gorąco”... I bądź tu mądry. Jedno jest jednak pewne: już wtedy mieliśmy do czynienia ze wzorową współpracą polsko-rosyjską, zupełnie jak w przypadku „rosyjskiego blogera” od którego zaczęliśmy nasz wpis. A skoro owa współpraca jest tak dobra przez czas tak długi, to pozostaje nam tylko czekać na jej następne efekty...
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 1749 odsłon
Komentarze
Marsz Niepodległości 2012
18 Października, 2012 - 19:44