Bajka o państwie prawa

Obrazek użytkownika Shork
Idee

Było sobie pewne królestwo, któremu umarł król.
Okoliczności jego śmierci pominę milczeniem, gdyż być może nie mają nic wspólnego, a już na pewno są sprzeczne z religią panującą w królestwie. A religia panująca jest jak sama nazwa wskazuje, panująca. Czyli nie ma za bardzo wpływu na politykę, za to potrafi heretyka napiętnować i wygnać na wewnętrzna emigrację.
Głównym bóstwem religii panującej był Święty Spokój. Jego duch przenikał każdego postępowego obywatela, sączył się głośników w supermarketach, ociekała nim Święta Księga. Święta Księga nigdy nie była spisana w całości, za to w odcinkach ukazywała się prawie codziennie. Ze względu na swoją złożoność i nigdy nie udowodnioną przez niedowiarków sprzeczność, jej treści nie podawano wprost. Usłużni kapłani, z wielkim poświęceniem interpretowali jej treść, tak aby każdy mógł księgę zrozumieć właściwie.
Żoną Świętego Spokoja była Tolerancja, zwana również Poprawnością. Ta para, wieków już parę, a konkretnie od wieku pary, była czczona w królestwie. Do jej wyznawania przyznawało się ponad 100% populacji, a w czasie nielicznych świąt i towarzyszących im manifestacji nawet więcej.

Gdy umarł król, obywatele jak to mieli w zwyczaju zebrali się, żeby obrać nowego króla. Wybór nie był łatwy gdyż król nie wskazał następcy. Sąsiednie królestwo, w poczuciu winy ( w końcu król zszedł był na ich terenie) podsunęło swojego kandydata, by w myśl zasady oko za oko, ząb za ząb, zastąpił zmarłego króla. Propozycja miała tylu zwolenników co przeciwników i podzieliła naród. Spór trwał. Gorzelnie nie nadążały dostarczać ulubionego płynu napędowego demokracji. Na szczęście głos na kandydata oddał sam Święty Spokój, ustami swoich kapłanów, zwanych przez Świętą Księgę Codzienną autorytetami moralnymi. Twierdził, że przecież władza to odpowiedzialność i niemożliwe jest, by panujący chciał narodowi wyrządzić jakąkolwiek krzywdę, bo przecież namaszczony ma być po to żeby służyć.

Nowy król rozpoczął swoje rządy od odwołania wszystkich obietnic wyborczych co Tolerancja przyjęła okrzykami radości, chwaląc króla za uczciwość i transparentność. Oczywiście nie uczyniła tego osobiście, ale za pośrednictwem swojego odpowiednika na Ziemi zwanego Wielkim Sondażem. W spontanicznej manifestacji spalono kukłę rasizmu, kukłę sceptycyzmu i nawet w porywie szału kukłę wiklinowego misia, wziętego przypadkowo za Herna bez rogów.

Niestety ani naród, ani kapłani Świętego Spokoja nie znali strasznej prawdy. Król chciał być tyranem. Jego pragnienie ujawniło się już w wieku przedszkolnym, kiedy narysował wolność jako wyszczerzonego dresiarza ze sterczącymi pionowo włosami. Zrozpaczona przedszkolanka ukryła obrazek, ale nie mogąc poradzić sobie z tajemnicą wstąpiła do Wielkiej Orkiestry Żebraczej, gdzie w ramach pokuty, ślubowała do końca życia podłączać kable nagłaśniające do mikrofonu znanej szansonistki. Jednak którejś nocy pokazała pognieciony obrazek bezrobotnemu poganiaczowi słoni, który tak naprawdę był agentem służb bezpieczeństwa wrogiego państwa. I to był początek wszystkiego.

Do dzisiaj historycy analizują dlaczego dała się uwieść gładkiej mowie bezrobotnego poganiacza słoni, przecież słonie wyginęły wieki temu dając początek mamutom bezwłosym. Bezsprzecznym faktem jest jednak zachowany, wielokrotnie kserowany świstek, na którym bezrobotny poganiacz słoni informuje o znalezionym i wyłudzonym rysunku. Co prawda data jest rozmazana, ale symbol piorunochronu, którym pieczętował się bezrobotny poganiacz słoni jest bardzo wyraźny. Obce służby wzięły się błyskawicznie do roboty i przyszły król, po serii intryg pałacowo-buduarowych został zbałamucony przez zaczarowaną żabę, która mając do spłacenia długi (wyrzucała pieniądze w błoto) wpadła w łapy służb bezpieczeństwa wiadomego państwa dość dawno, i nie mogła się z niego wyślizgnąć mimo oślizgłości wrodzonej. I tak żaba (chwilowo odczarowana, ale z każdym rokiem mniej) została żoną i główną doradczynią obecnego króla. Zatrudnić trzeba było nadwornego fotoszopistę, coby portrety królowej żaby upiększał, ale ten pensję brał niewielką zadowalając się rosnącą sławą, licząc na stypendium naukowe i nagrodę Skobla z dziedziny cudotwórstwa stosowanego.

A król, jak tylko rozgrzały się żarówki na jego ulubionym, pałacowym żyrandolu, począł knuć jakby tu naród styranizować. Knuł i knuł, ale że był dość tępy od urodzenia (źli ludzie twierdzili, że to niedojrzałych czereśni, które w dzieciństwie pasjami pożerał), uknuć nic nie mógł, zatwierdzał jedynie podsunięte mu przez doradców i ministrów papierzyska, zgrywał swojego chłopa, ucierał coś tam w kuchni pałacowej, bigosował kapustę, albo realizował się, już nie incognito, w komediach klasy D.
Do tego jego gwardia mała była i opieszała, a obywatele pamiętali jeszcze swój zryw, który obalił poprzedniego, rządzącego prawie pół wieku tyrana.
Którego dnia, kiedy na zakupionej za dewizy tablicy suchościeralnej, król narysował kolejną wolność z wyszczerzonymi zębami i sterczącymi włosami, żaba nie wytrzymała i podsunęła mu chytry plan, który uczynił z króla tyrana wszechczasów. Podsunęła mu myśl ustanowienia państwa prawa.
Oj mieli roboty ministrowie króla w tamtych czasach pracy co niemiara. Było się czym chwalić, a księga codzienna nazwała nawet ten rozdział “Tomem prawdziwego prawa". Nadstawiali bowiem ministrowie usłużnego ucha co głupszym pomysłom i natychmiast uchwalali ustawy i uchwały i rozporządzenia na wszystko co ludziom przyszło do głowy.
Król pieczętował te ustawy dzień i noc, aż laku zabrakło i musiano użyć kitu.
Jeżeli jakieś prawo dotykało niesprawiedliwie części społeczeństwa, król w orędziu uspokajał, że przecież uczciwych ludzi nie będzie karało się za samodzielne pomalowanie płotu, albo zbyt głośne oddychanie w miejscu kultu Świętego Spokoja. I wszyscy radośnie przyjmowali każdy nowy zapis i cieszyli się, że mają największą liczbę prawników przypadających na głowę mieszkańca. A ile szkół prawniczych wybudował niech świadczy fakt, że ze złomu uzyskanego ze zużytych na przecinanych na otwarciach szkół wstęgach nożyczek, odlano popiersie starego ropucha (ojca żaby). I to największe na kontynencie.
Kiedy żaba i doradcy uznali, że w kraju nie ma już ani jednego obywatela, który nie popełnił przestępstwa w świetle obowiązującego prawa odetchnęli z ulgą i powiedzieli królowi słynne “Już".

Król długo wybierał od którego prawa ma zacząć karanie i zamykanie swoich poddanych. Smakował tę chwilę. W końcu wydał rozkaz gwardii ukarania wszystkich poddanych, którzy nie mają tabliczki z numerem na drzwiach swojego domu. I zaczęło się.

Pieniądze z mandatów za niezbyt dokładnie odśnieżone ulice i niezgodny z normą (podaną tajnym rozporządzeniem) skład powietrza w oponach samochodów, zasilały budżet jak szalone. Majstersztykiem okazała się, do tej pory nieegzekwowana ustawa, która uznawała posiadanie lusterka za domniemanie próby porównywania własnego wizerunku z wizerunkiem miłościwie panującego króla. A wizerunek króla był chroniony prawami autorskimi przez ZANIC. Przedstawiciele poczty, pod pozorem skorzystania z łazienki, przeszukiwali pomieszczenia w poszukiwaniu zwierciadeł i zgrzytając zębami pisali doniesienia obywatelskie. Ciesząc się, że nikt nie sprawdza długości ich ponadnormatywnych sznurówek, posiadanie których karane było nawet pozbawieniem wolności do lat trzech.
Obywatele zaczęli wyrzucać lusterka, ale natychmiast w ich domach pojawiała się policja ekologiczna by karać w myśl ustawy “o świadomym recyclingu urządzeń domowych ze szczególnym wskazaniem zwierciadeł". Niektórzy, bardziej świadomi obywatele wyszukali, że policja finansowana jest z dwóch procent ceny nowych luster, które potrącane były już w sklepie. Pojawiły się rządowe firmy utylizujące lustra. Niedrogo i można było rozłożyć spłatę na 30 rat.
Prawie nikomu nie przyszło do głowy buntować się przeciw prawu. Żaba zadbała o odpowiednią oprawę. Plakaty, z grożącymi palcami kryminalistom autorytetami, oblepiły każdy kawałek muru. Wielki Sondaż w porywach pokazywał 360% poparcia społecznego dla przestrzegania prawa.

Którejś nocy król miał koszmarny sen, w którym dwóch szewców obalało flaszkę w wielkiej budzie. Wyrwał wtedy z błotnej kąpieli małżonkę gromkim “obalą mnie!"
Ale żaba pomyślała o wszystkim.
Dysydenci, którzy zdecydowali się na powrót z emigracji wewnętrznej wybrali złą drogę. Postanowili wracać koleją. Spóźnili się. Dymisja ministra kolejnictwa z powodu zmian w rozkładzie jazdy była małą ceną. Co prawda jego współpracownicy tłumaczyli, że wcześniej był prezesem sieci telefonii komórkowej i po prostu dołożył na święta dodatkowe minuty, ale nic nie pomogło. Zdymisjonowano go na całe sześć dni i pozbawiono 1/12 premii rocznej.
Pod naciskami oddolnymi, także kapłani Świętego Spokoja zamierzali dać głos krytyczny z ambon, ale główny arcykapłan powstrzymał akcję kolportując w ramach przypomnienia, odbitą na zabytkowym powielaczu ustawę o dopalaczach z zakreślonym na liście substancji zakazanych kadzidłem. I tak zamiast kazania o wolności, odczytano list o pokorze wobec władzy i konieczności egzekwowania prawa. Porównano w nim łamiących prawo do zdrajców Tolerancji i sług Sceptyka – upadłego anioła Świętego Spokoja. List wyśmiewał zwolenników teorii spiskowych porównując ich do mitycznych filcowych kaszkietów.
Król pogratulował swoim PiaRowcom pomysłu, wyśmiewając się jednocześnie z ciemnoty ludu wierzącego w mitologię i takie tam zabobony. Jak bardzo się mylił.
Filcowe Kaszkiety istniały naprawdę i w odróżnieniu do dysydentów nie musiały wracać z wewnętrznej emigracji, bo nigdy się na nią nie udały.
Wysłannicy poczty próżno szukali w ich domach zwierciadeł. Otoczenie obdarzało ich mianem ekscentrycznych dziwaków. Pracownicy sondażowni dorobili specjalnie dla nich znacznik “niereprezentatywny" w swoich programach komputerowych. Akwizytorzy omijali ich domy szerokim łukiem. W każdym zakładzie był specjalnie przeszkolony pracownik, który upoważniony był do rozumienia umowy, na wypadek gdyby jakiś nieprzystosowany chciał ją omówić przed obowiązkowym podpisaniem. Nawet istniało specjalne pogotowie prawne, na wypadek próby przeczytania umowy przed podpisaniem, albo odmowy zaznaczenia kwadracika o przetwarzaniu danych osobowych do celów marketingowych.

Filcowe Kaszkiety omijały rozdających reklamowe ulotki, a zamiast pizzerii odwiedzali, coraz rzadziej występujące księgarnie. Przechodząc obok banerów sławiących wielkich budowniczych dróg i mostów nie wznosili okrzyków na cześć, a jeżeli już to takie jakieś cichutkie. Uciekali przed wolontariuszami zbierającymi na nową willę ministra zdrowia. Szklankę z saturatora wycierali chusteczką do nosa i to do tego jednorazową. Do tego świadomie uszczuplali dochody państwa płynące z akcyzy na alkohol, papierosy i prezerwatywy smakowe. I nie kupowali codziennie Świętej Księgi. Gardzili nawet jej darmowym dodatkiem, który rozdawany był na rogu każdej ulicy miast. Nie zaciągali kredytów. Sprzątali kupy po swoich psach. Krótko mówiąc zachowywali się skrajnie aspołecznie, choć zgodnie z obowiązującym prawem. A że nie zajmowali dobrze płatnych stanowisk, pozostawali poza zainteresowaniem gwardii, która z racji przepełnienia więzień, zainteresowana była wysokimi, łatwymi do uszczknięcia grzywnami.

Filcowe Kaszkiety byłyby bardzo samotne gdyby nie wynalazek Ogólnoświatowej SiecI Obiegowej Łączności, która była solą i pieprzem w oku i króla, i żaby. OSIOŁ był ogólnoświatowy i zarządzanie nim było poza zasięgiem króla, a nawet mocodawców żaby. Wydawali co prawda grube pieniądze na zaśmiecanie OSŁA bezsensowna papką informacyjną i komentarzami, które raz do roku wyłaniały zwycięzcę w konkursie na najlepszego spusta. Co z kolei skutkowało nagrodą w postaci możliwości zatrudnienia w redakcji Świętej Księgi W Odcinkach, która zmieniła nazwę i od lutego, na wniosek króla nazywała się Dziękczynna I Wielka Księga Autorytetów.Wydawali pieniądze na PiaR ale odnosili tylko triumfy nad już przekonanymi wyznawcami. Takimi co w w szale wierności gotowi byli sobie zębami wyrostek robaczkowy wyszarpnąć. Żeby utrzymać ich w wierze i miłości do króla, i jego reform co jakiś czas, specjalnie zakonserwowani naukowcy językowi kontrolowali zrozumienie wypowiedzi i reagowali nakazując obniżenie poziomu swoich komentarzy, do poziomu założonego u odbiorców.
A ponieważ poziom był coraz niższy, niższe też mogły być umiejętności kandydatów na spustów, nazywanych czule spuścikami. Do tego nie było potrzeby im płacić, bo pchali się ofiarnie drzwiami i oknami tylko po to, żeby zobaczyć swój wydumany komentarz na głównej stronie poczytnej tablicy OSŁA.
Jednocześnie reklamodawcy obniżali poziom reklam, bojąc się że pozostanie im tylko wydawać nieartykułowane dźwięki. Niepotrzebnie, bo po ich pracę w kolejce stali absolwenci uczelni wyższych, którym aby nie naruszać Świętego Spokoja i Tolerancji wystawiano dyplomy jak leci, wyłącznie za samą obecność. Oni wiedzieli jak zwracać się do ludzi na swoim poziomie intelektualnym.
Król był mądry na swój sposób. Wiedział, że w końcu obywatelom zabraknie pieniędzy na mandaty mimo starań aby uchwalać nowe, jak najdziwniejsze prawa, a właściwie już tylko obowiązki. I wtedy pieniążków może zabraknąć, tym bardziej że już 40% obywateli trudniło się donoszeniem i ściąganiem mandatów.
W swojej mądrości zlecił akcję zwaną prywatyzacją, którą spuściki natychmiast wypromowali jako spektakularny sukces, potępiając jednocześnie i wyzywając od oszołomów, hamulcowych i wszeteczników (nie rozumieli za bardzo co to słowo znaczy ale im się podobało) wszystkich, którzy choćby śmieli być przeciwko prywatyzacji. Pod dumną nazwą kryło się bardzo proste działanie. Brało się zakład pracy przynoszący dochód, obsadzało kierownictwo ludźmi, którzy skompromitowali się pełniąc władzę w komórkach politycznych i urzędach, i pozwalano im rządzić tak jak potrafili. A że mieli niezłą wprawę w chaosie i bałaganie, przedsiębiorstwa zaczynały mieć straty. A to z powodu konieczności przemalowania wszystkich herbów na pomarańczowo. A to z powodu konieczności wymiany dwuletnich samochodów na nowsze, lub wyposażenia dwustumetrowego gabinetu prezesa w porządne i drogie krzesła.
Oczywiście wszystko zgodnie z prawem. Przetargi i te rzeczy.
Był co prawda kłopot z pewnym zbyt ambitnym kontrolerem, który poinformował o lewiznach króla zbyt głośno, ale szybko wytoczono mu proces i skazano na emigrację wewnętrzną, przydzielając litościwie własny wagon, żeby biedak z głodu nie umarł.
Król ludzki pan i nierychliwy. Odczekiwał kilka miesięcy upadku przedsiębiorstwa i krzyk podnosił, że źle zarządzane jest, straty przynosi i trzeba natychmiast sprzedać. A swojemu trefnisiowi w tym czasie kazał już licytację szykować na preferencyjnych warunkach: 30% wartości do kieszeni króla plus cena ziemi, na której stała fabryka już niestety do skarbu państwa, ale z podatków zwalniał na pięć lat.
I tak król tyranizował radośnie, żaba rechotała i taplała się w błocie, ministrowie, prawnicy i urzędnicy mieli pracę, a wszystkim żyło się lepiej. Zgoda budowała jak nigdy dotąd. Tym bardziej, że król szykował dla narodu igrzyska wyśmienite.
I wtedy w piastę historii dostał się piasek zwany technologią i wstrętny, zamieciony pod dywan temat OSŁA odbił się czkawką królowi aż po strop pałacu, tak że jego ulubiony żyrandol zmatowiał całkowicie.
Okazało się, że nie potrzeba wcale dużych umiejętności, żeby w OŚLE założyć gazetę, radio ba, nawet telewizję. Potrafił zrobić to średnio rozgarnięty obywatel. Król wraz z dworem oczywiście założyli, że wszyscy średnio rozgarnięci zasilają szeregi kupy rządzącej, bo przecież głupi by się tylko nie bogacił i nie sięgał po władze. Liczyli, że naród był taki jakim sami kazali mu być w spreparowanych legendach, czyli gnuśny, leniwy, tępy i pragnący niewolnictwa.

Przeliczyli się. Nieprzystosowani do konsumpcji, niereprezentatywni w sondażach, nierozsądnie trwający w swojej inteligencji, ba nawet rozwijający ją mimo przeszkód w postaci opodatkowania książek, spotkali się dzięki technologii OSŁA. Zjednoczyli i wymienili informacje szykując zmiany. Szykując bomby informacyjne, samorozwijające się ściągi. Dopasowując przekaz do poziomu mas tak, żeby te przestały głupieć. Zasiali w OŚLE modę na wiedzę. Szykowali się do wbicia szpil śmiechu w wypięte do orderu tyłki.
Planowanie zajęło im wiele miesięcy i nikt nie wiedział, że cała sprawa wisi na włosku. Nie wiedzieli, że przypatruje im się oko inteligentnego i całkowicie sztucznego tworu do pilnowania tyranii, który podsłuchiwał OSŁA i wyławiał z niego wszelkie, zbyt mądre teksty. Twór ten zwany Poszelonem, zainstalowany przez zbyt ambitnego kontrolera, zaprogramowany był na zebranie wszystkich myśli zbyt lotnych i przekazanie ich do Ministerstwa Informacji i Wiedzy Wszelakiej.
I któregoś mroźnego dnia znacznik z napisem “komplet" zapalił się na czerwono. Drukarka zaklekotała. A po godzinie goniec cisnąłna stół (bo progi były dla niego za wysokie) MIiWW czarną teczkę.

I nie mógłbym do was pisać w ten sposób, gdyby nie pewien zbieg okoliczności, w którym świętowanie nowego roku odgrywało niemałą rolę.
Działo się to na przełomie roku, kiedy minister informacji i wiedzy wszelakiej odszedł już na wysoko płatną emeryturę, a powołany z przydziału i w nagrodę absolwent geografii z tytułem niepełnego licencjata, którego niewątpliwą zaletą było pokrewieństwo z właścicielem firmy liczącej głosy w wyborach, przebywał na urlopie w Alpach. Wszyscy bawili się świetnie przy odgrzewanych po raz dziesiąty przebojach śpiewanych.
Jak wiadomo, odgrzane lepiej smakuje. I nikt nie zauważył jak skacowany starszy referent, którego zaloty odrzuciła w niewybrednych słowach czwarta asystentka, drugiej sekretarki, szóstego wiceministra w randze doradcy, zalał winem musującym marki Kora niepozorny skoroszyt, dostarczony ministrowi w dzień jego przejścia na emeryturę. Na skoroszycie widniały dwie pieczęcie określające stopień jego tajności, więc wystraszony referent schował się pod stół i przed północą zjadł na wszelki wypadek cały skoroszyt, łącznie ze skuwkami. Za popitkę mając jedynie ćwierć butelki wina musującego i własne, gorzkie łzy.

W skoroszycie była wydobyta z pamięci serwera OSŁA lista wszystkich “niereprezentatywnych" .
Na stronie tytułowej, wyjątkowo niesmacznym atramentem, nabazgrane było jedno słowo: “REBELYA"

Brak głosów