2 maja-dla mnie strzał w dziesiątkę

Obrazek użytkownika kokos26
Kraj

Trudno mi sobie wyobrazić lepszy wybór daty na Święto Flagi RP.

Właśnie wczorajsi uczestnicy pochodów pierwszomajowych i ich przodkowie każdego 2 maja za czasów PRL mieli pełne ręce roboty. Był to wtedy dzień „Gorączkowego Usuwania Flagi”. Z zakładów pracy, urzędów, budynków mieszkalnych pozbywano się gorączkowo barw narodowych, aby broń Boże żadna z nich nie ostała się na następny dzień 3-go maja.

Kiedy wyglądam dziś przez okno i widzę nieliczne, pojedyncze oznaki czczenia tego święta, zaczynam wracać pamięcią w ten odległy czas, kiedy rzeczywiście dzień 2 maja był dla mnie i moich kolegów takim dniem walki o flagę, choć z racji wieku traktowaliśmy to bardziej, jako świetną zabawę.

Wszystko zaczynało się już 30 kwietnia. Ci, którym dane było mieszkać w wieżowcach, mrówkowcach czy gierkowskich falowcach pamiętają zapewne, że właśnie tego dnia, aby czczenie 1-go maja wyglądało bardziej okazale, wysłannicy administratorów budynków roznosili flagi, aby przekazać je chętnym do ich wywieszenia mieszkańcom tych „okazałych gmachów”. Z racji kubatury tych domów, władze dbały by i one wyglądały uroczyście w dniu święta klasy robotniczej.

Cały widz polegał na tym, aby już z samego rana upolować „Żuka” ze spółdzielni załadowanego flagami i przejąć te, mniej liczne biało-czerwone, a pozostawić tylko czerwone płachty.
Pomagali nam w tym rodzice lub starsi bracia i siostry. Na nasz sygnał, że „już podjechali” podchodzili do samochodu, brali biało-czerwoną flagę, a cieć zapisywał numer mieszkania.

To był dopiero początek tej zabawy w ciuciubabkę. Kolejny etap gry polegał na tym, żeby nikt z „konspiratorów” nie wywieszał flagi 1-go maja.
Decydującym dla powodzenia akcji dniem był właśnie 2-gi maja, dzisiejsze Święto Flagi. Wtedy to po raz kolejny należało stać na czatach i wyczekiwać na „zbieraczy flag”. Na dzwonek lub pukanie do drzwi po prostu się im nie otwierało. Zdarzało się, choć rzadko, że potrafili pojawiać się nawet dwukrotnie.

3-go maja flaga lądowała za oknem lub na balkonie i można było odtrąbić zwycięstwo. Później odnosiło się ją do spółdzielni z jakimś lakonicznym wytłumaczeniem, że akurat nikogo nie było w domu, kiedy flagi zbierano.
Jako, że nie był to już stalinowski reżim, bardzo wątpię czy ktoś w ogóle kiedykolwiek rozgryzł, a nawet zauważył tą naszą zabawę z czerwonymi w kotka i myszkę.
W zasadzie jak dziś myślę, to jedynym efektem całego przedsięwzięcia była tylko własna satysfakcja i nic poza tym.

Jednak od 2004 roku, kiedy to ustanowiono Dzień Flagi Rzeczpospolitej, tak trochę megalomańsko, wyobrażam sobie, że to święto jest też trochę na moją cześć z racji zasłużonego „kombatanctwa” i wykazanego „bohaterstwa”.
Szkoda tylko, że dziś, kiedy wystarczy tylko pamiętać i wywiesić za oknem barwy narodowe tak niewielu rodaków to czyni.

Dlaczego tak jest?
To chyba wymaga już innej, poważniejszej opowieści.

Brak głosów