historia III
Jak się Major zorientował, o co chodzi, zaczął krzyczeć: „ przerwać ogień”. W tym czasie nasi już załatwili tych na wieży. Miał takiego eleganckiego konika – karego. Podjechał nim pod las i wyjaśnił sprawę. Zaczęliśmy dalej się wycofywać. Podjechał do nas Major na koniu i mówi: „ Jedna drużyna do uśmierzenia cywilów”. A taki Żydek Babka, który był z Łodzi powiedział: „ Niech czwarta drużyna idzie”. Pomyślałem: „ Niech cię diabli wezmą, wpadłem i ja”.
Porucznik tylko powiedział, żeby uważać, bo oni wszyscy są uzbrojeni
Jak się wycofywaliśmy to każdy zbierał pociski po drodze, żeby było, czym się bronić, a ten Babka zbierał kosztowności. Raz jak my się z Niemcami ostrzeliwaliśmy i zginął oficer, to Babka przyczołgał się do niego i zegarek mu z ręki ściągnął. Mówił, że już mu się nie przyda. A miał już przy sobie, złoty nóż, łyżki złote i inne kosztowności, bo jak byliśmy jeszcze w okopach, to zabierał, rabował. Patrzyłem na niego i myślałem sobie, po co mu to wszystko. Potem zginął podczas jakiegoś nalotu.
Biegliśmy rozproszeni przez płoty od gospodarstwa do gospodarstwa, większość była otwarta a w nich przerażeni ludzie, w jednym, z którego jak ktoś twierdził padły strzały, drzwi zamknięto i słychać było trzask zasuwy.
Na nawoływania i walenia kolbami karabinów w drzwi nikt nie reagował. Padł rozkaz „ granaty do środka” i pobiegliśmy dalej. Po chwili dom stanął w ogniu.
W jednym gospodarstwie zauważyliśmy uchylone drzwi do stodoły.
Padł rozkaz „przeszukać stodołę”. W środku znaleźliśmy spadochroniarza, który przechodził przez dyszel od wozu.
Gdyby schował się pod wiązkę słomy nikt by go nie zauważył, przeszukiwaliśmy bardzo pobieżnie, spieszyliśmy się.
Przyszedł Porucznik i próbował z nim rozmawiać po polsku i niemiecku, nie powiedział ani słowa. Pytał, jakiego jest wyznania, on nic tylko idzie w kierunku Porucznika, gdy zrobił szybki ruch w kierunku kieszeni, Żyd mu rąbnął z karabinu, a Porucznik poprawił z pistoletu i wylatujemy na podwórze. Na podwórzu było jeszcze trzech. Padł rozkaz „rozstrzelać”. Żydzi załatwili sprawę. Wróciliśmy pod kościół.
Tam, jeszcze dwunastu stało pod płotem i zaraz ich rąbnęli.
Szliśmy dalej. Przechodziliśmy koło jednostki wojskowej w lesie, minęliśmy ją i poszliśmy dalej. Tam utworzyła się taka obrona narodowa, jak teraz obrona cywilna.
Im bardziej się cofaliśmy w kierunku Warszawy, ludność była już polska, dawali nam jedzenie, niektórzy płakali.
Dowódcy mówili, że możemy trochę zwolnić tempo, bo Niemcy parli na Częstochowę więcej niż tutaj, bo bali się, że nasz Generał Bortnowski może tu zorganizować opór.
Minęliśmy już, Strzelno, Radziejów i bokiem mijaliśmy Włocławek. Mówili, że idziemy na Konin i Kutno. Szliśmy polnymi drogami. Nie wiedzieliśmy, ile dni idziemy, ani jaki jest dzień.
Gdy doszliśmy do jakiejś miejscowości, chyba Zakrzewy, załadowali nas na samochody i wieźli przez Lwówek, Pacynę, Sanniki i podwieźli nas pod Sochaczew Znałem te strony, bo do domu było już bardzo blisko.
Ale nigdy nie pomyślałem, żeby zostawić to wszystko i iść do domu. Nie było ROZKAZU.
Gdy podjeżdżaliśmy pod Sochaczew zaczęli nas bombardować. To tak nas tłukli, że prawie byliśmy roztrzaskani, jak nie przez bomby to drzewa, które na nas się waliły.
Kto zginął to zginął, a wieczorem zebrali całą kompanie z tych, co zostali i mówią, że będziemy atakować na Sochaczew.
Cały Sochaczew w ogniu. Karabiny maszynowe grają ze wszystkich stron, bardzo nas ostrzeliwują, szczególnie z ciężkich moździerzy.
Niemcy bardzo mocno bronią miasta.
Świtem padła komenda: „ Na bagnety!, Hurra!.” Niemców odrzuciliśmy, ale mocno nas zdziesiątkowali. Przyszedł rozkaz do odwrotu.
O czym wtedy myślałem, nie pamiętam, chyba o niczym, tylko o tym, że jak padała komenda: „Do odwrotu”, to cofając się patrzyłem na zabitych kolegów i który miał ładownicę zapiętą, to pochylałem się i wyjmowałem mu kulki, żeby było, czym się bronić, bo z amunicją było krucho.
Kolejny rozkaz to: „ Zorganizować się i idziemy na Kompinę, pod Bzurę”.
Maszerowaliśmy przez, Rybno, Kocierzew, Gągolin, Sromów. W Sromowie była ustawiona nasza artyleria. Jak tam doszliśmy, to nasi tak tłukli, że trudno było przejść.
Niemcy, też tłukli, że ziemia w wokoło podnosiła się do góry. Za Kocierzewem, bliżej Gągolina, to tak nas bombardowali, że gdyby nie to, że było dużo niewypałów, to nikt by nie został. Drogą jechała kuchnia, w cztery konie, a na koźle siedziało dwóch kucharzy, jak rąbnął pocisk, to kucharzy, konie i kuchnię rozniosło na strzępy.
Ja szedłem środkiem drogi, bo myślę sobie: „ Wiadomo, jak będzie?”.
Po lewej stronie od nas, na kościele Niemcy mieli obserwacje i wiedzieli o każdym naszym ruchu.
Dopiero rano, jak nasza artyleria ze Skierniewic namierzyła ten kościół, to tak wycelowali, że wieża zwaliła się na dół.
Niemcy byli już w Łowiczu. Pod wieczór podeszliśmy pod Łowicz.
Ustawili nas i komenda, jak pod Sochaczewem, do ataku, odrzuciliśmy ich jakieś cztery kilometry, za Bzurę.
Ale artyleria niemiecka i ciężkie karabiny maszynowe tak tłukły, że jak byłem pod takim drzewem, to liście i gałęzie leciały mi na głowę.
Musieliśmy się wycofywać. Widzieliśmy na drodze jak w kierunku Warszawy ciągną Niemcy, na motocyklach, na samochodach, ciągnęli działa.
Jak nasi podciągnęli siły, to znowu ruszyliśmy w kierunku Bzury, najcięższe walki toczyły się w miejscu gdzie Rawka wpada do Bzury. Usłyszeliśmy rozkaz: „Do ataku’, poderwaliśmy się i szliśmy przez pole, przeskakiwaliśmy przez leżących kolegów, niektórzy wołali sanitariusza, niektórzy się modlili. Niemcy się wycofywali, strzelaliśmy się klękając na jedno kolano. Przed taką kładka prawie ich dopadliśmy. Widziałem jak starsi żołnierze kłuli ich bagnetami, my mieliśmy przechodzić to szkolenie później, robili to bardzo fachowo. Niemcy odwracali się w ostatnim momencie i patrzyli na bagnety, ale nikt nie prosił o litość, bo nikt by jej nikomu nie dał.
Przez Bzurę to nasza kompania nie przeszła, ale kutnowski oddział przeszedł przez Bzurę cztery kilometry. Nawet działa tam ze sobą pobrali. Ale nie trwało to długo, musieli się wycofać.
My też się wycofaliśmy, pod Gągolin.
Był z nami taki żołnierz z Łodzi, tam miał swoją fabrykę, jak powiedzieli, że idziemy na Gągolin zasadzić się na Niemca, bo przerwali linię, to tak się cały trząsł z nerwów, że nie mógł się opanować. Wszyscy byliśmy nerwowo wyczerpani, ale nikt nie myślał o tym, co będzie dalej.
Nawet o jedzeniu człowiek nie myślał, chociaż nic w ustach nie miałem od kilku dni.
Jak podeszliśmy pod Gągolin, to tam okopaliśmy się.
Na drugi dzień o godzinie czwartej, przyszedł Porucznik Król i mówi: „ Na zwiad drużyna”.
Poszedł cały nasz pluton już bardzo mocno uszczuplony, pod Bzurę. Mówią, że mamy zbadać i oszacować, czy cała nasza kompania może nacierać.
No i my poszliśmy, prowadził nas porucznik Król, który płaszcz zarzucił na siebie, i powiedział: „Chłopcy idziemy”.
Za Nim doszliśmy do asfaltowej drogi Łowicz – Warszawa, wtedy otworzył się na nas ogień z granatników.
Na poboczu drogi był poukładany „szaber w metry” ( tłuczeń do naprawy drogi).
Blisko mnie był sierżant, jak granat trafił w ten szaber, mnie tylko ziemią przysypało, on dostał w głowę i od razu został.
Porucznik Król widząc, co się dzieje, podał po linii rozkaz: „Wycofać się”, a Kocar dowódca plutonu, który był na drugim skrzydle nie słyszał, i mówi, że jak dostał rozkaz, to trup po trupie, a się nie wycofamy. Nie dało rady go przekonać, chociaż wszyscy krzyczeliśmy: „Król dał rozkaz się wycofać”, i my wszyscy do tyłu. Wskoczyliśmy do rowu i tym rowem czołgając się wycofywaliśmy się, nie zwracając uwagi na Kocara. Na drogę, z której wycofaliśmy się wjechali Niemcy na motorach, na których mieli ustawione karabiny maszynowe. Gdybyśmy się nie wycofali to wybiliby nas wszystkich do nogi.
Na wieczór wysłano mnie po kolacje do Gągolina. Na końcu wsi była kuchnia, a wszyscy głodni byliśmy, bo trzy dni, jak nie mieliśmy nic w ustach. Wziąłem menażki od trzech chłopaków oraz swoją i poszedłem. Przy kuchni spotkałem naszego sierżanta Pawlaka.
Wziąłem jedzenie do menażek, a tu jak nie zaczną grać karabiny maszynowe to ja z tymi menażkami upadłem pod kuchnie od chleba. Niemcy podciągnęli karabiny maszynowe pod nasze okopy, bo znali nasze ruchy, poprzez wywiad ciągle nas obserwowali. Tak siekli z tych karabinów, że z tego pieca to tylko papa fruwała. Strzelała jedna i druga strona. Nie mogłem się ruszyć, bo w koło fruwała papa, drzazgi i gruz. Ja pod tym piecem leżałem, a, że głodny byłem to żem jadł. Bo myślę sobie, jak się kule sypią a nie trafi żadna, to trzeba jeść.
W końcu Niemcy się wycofali.
My też się wycofaliśmy. Major jeszcze do nas przyszedł i mówi: Chłopcy do okopów, bylebyśmy tak do rana dotrwali”. Majora nie powinno być z nami w okopach, ale wiedział, że to już chyba koniec.
Rano przychodzi rozkaz: ”Witkowski, Pietrzak i Karpiński na patrol!”. Mieliśmy zbadać teren, gdzie ustawione są karabiny maszynowe i dołączyć do kompanii. Pewna śmierć.
No to my poszliśmy, był ROZKAZ. Szliśmy rozsunięci po pięć kroków. Ja mówię siebie: „Nie ma nadziei -bo jak się tam pójdzie to już i naszych nie będzie widać”. Uszliśmy jakieś czterysta metrów od okopów i widzimy, że jest rów o jakieś trzydzieści – czterdzieści metrów. Za rowem jakieś czterdzieści metrów są snopki owsa i kupki łętów z kartofli.
Pod tymi łętami i snopkami, są ustawione karabiny maszynowe, a żołnierze mają na hełmach łęty i owies.
Jak to zobaczyliśmy, to każdy zdrętwiał, a nogi się usztywniły. Idziemy dalej na sztywnych nogach, Karpiński wykręcił się do mnie i chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Ja tylko na niego spojrzałem i wzrokiem mu mówię,: „Nie mów nic, nie rób nic, – bo jak tylko ruszysz karabinem to od razu wszyscy leżymy”. Poszliśmy dalej tym rowem, rozglądając się na prawo i lewo. Nogi jak z waty, ale chodzą. Uszliśmy jakieś trzysta, może czterysta metrów tym rowem, patrzymy, a tam w oddali, na horyzoncie porozstawiani są Niemcy. Ale cóż, jak się idzie na śmierć, to nie ma wyboru. Cały czas czekaliśmy, kiedy padnie seria z karabinu maszynowego.
Doszliśmy jakoś do naszych okopów i ledwo weszliśmy w okopy, a Karpiński mówi: „Ty widziałeś, Witkowski to?” – „Widziałem, a ty?” – I ja widziałem”, Ha, ha, ha…Zaczęliśmy się śmiać takim śmiechem jakbyśmy usłyszeli coś bardzo wesołego. Chcieliśmy dowódcy zdać raport, ale tylko machnął ręką, przez lornetkę widział to samo, co my z bliska.
Przychodzi rozkaz: „Przygotować się do ataku”. Nasz pluton zostaje w odwodzie, a pierwszy pluton idzie przed okopy, do ataku.
Ale gdzież tam, jak się poderwał pluton to karabiny maszynowe tak zaczęły ciąć, że prawie wszyscy padli, jednemu głowę urwało, a to rękę urwało, jęk i krzyk, ale mowy nie było, żeby zostać – nasz sierżant zaczął krzyczeć:, „Kto w okopach kula w łeb!”. Niemcy mieli nastawione karabiny maszynowe równo na nasze okopy.
Nasz pluton też musiał wyjść. Jak doszliśmy do połowy większość naszych leżała trupem.
Niemcom albo zaczęło brakować amunicji, albo nasi ich wybili. Karabin maszynowy, który widzieliśmy strzelał jeszcze. W naszym plutonie był Bogucki z Mastek, jak się przymierzył do tego karabinu maszynowego, to każdemu Niemcowi wsadziło kilka kul. Gdyby nie On to dużo naszych by wybili. (Po wojnie pojechaliśmy na rowerach zobaczyć to miejsce, pozostały tam jeszcze przestrzelone niemieckie hełmy.) Okopy były na Gogolinie, w stronę Kozłowa Szlacheckiego.
Jak doszliśmy do Kozłowa Szlacheckiego to już nie pamiętam? Widziałem tylko jak Niemcy dokończyli całą pierwszą linię. Podeszliśmy do mieszkania w lesie, chyba była to leśniczówka, było to mieszkanie murowane. Do tej leśniczówki doleciał porucznik Domański i Kocar, oraz resztę wojska. Porucznik Domański mówi: Chłopcy, do tyłu, bo już nie ma sensu do przodu”.
My zaraz ruszyliśmy do tyłu, ale w tym momencie, jak zaczęli siec z karabinów maszynowych, to wycieli wszystkich z lewej strony, tak, że nie można było podejść pod stajnię. Widzieliśmy jak podchodzą do nas za wszystkich stron.
Weszliśmy do mieszkania, kto był ranny został na zewnątrz, nie było możliwości ich zabrać.
W mieszkaniu byli sami ranni, około sześćdziesiąt osób, cała podłoga była zalana krwią. Przy oknie były zasłonki, a w skrzyni trochę bielizny, to wszyscy ranni owijali sobie rany, a to rękę a to głowę, wszyscy byliśmy pokaleczeni. Sierżanta wciągnęliśmy do leśniczówki i dwóch Poruczników, jeden z artylerii, drugi chyba z kawalerii. Ale wyglądali jak trupy, nic się nie odzywali. A my ich pytamy, co robić, czy się poddać, czy czekać jak nas zbombardują. A oni nic, nie kontaktują. Szef trochę odzyskał przytomność, miał przestrzelony brzuch i wypływały mu wnętrzności, podtrzymywał je ręką i mówi tak: „ Chłopcy, dajcie mi pistolet, to się zastrzelę, a jak nie, to mnie dobijcie, a sami się poddajcie, bo wojnę my już przegraliśmy, nie ma innego wyjścia”. Jak to powiedział to stracił przytomność.
My między sobą mówimy:, „Co robić, robić wypad”. Bo poddać się, to nie wiadomo, czy się poddamy, jakoś nikt nie myślał o poddaniu się. Gdy tak między sobą rozmawialiśmy, jeden z oficerów doszedł do siebie i mówi: „Musimy się poddać”. Zerwaliśmy firankę z okna przywiązaliśmy do jakiegoś kijka i podaliśmy naszemu oficerowi. Ledwo wyszedł za próg, to go postrzelili.
W pobliżu słyszeliśmy huk rozrywających się bomb i warkot samolotów, bombardowali naszych w lasku, cały budynek aż się trząsł.
Z nami był taki polak niemieckiego pochodzenia z Łodzi, i on mówi: „Chłopcy, musimy się poddać, jak nie wrócę za 15 minut, albo usłyszycie karabiny maszynowe, to znaczy, że mnie zabili i róbcie wypad”. Dobry był to chłopak, wszyscy go bardzo lubiliśmy. I wyszedł z kawałkiem firanki w ręku, bo nie mieliśmy, do czego jej przyczepić.
My siedzimy, RKM-y mieliśmy naszykowane, trochę amunicji, niektórzy granaty w ręku, ale nie wyciągnęli zawleczek. Mieliśmy jeszcze kilka granatów zaczepnych i ostrych. Mówimy między sobą: ”Jak ruszą z karabinami maszynowymi i go zabiją, to robimy wypad, granaty zaczepne wyrzucimy i zadymimy, i jak się da to się wycofamy”.
Czekamy pięć minut – cichutko, zrobiła się taka cisza, że słychać było tylko charczenie konających i cichutkie jęki rannych, dziesięć minut, może krócej może dłużej, czas płynął wtedy chyba inaczej, samolotów i bomb też nie było słychać.
Był z nami plutonowy Przeźniewski, i mówi: „Chłopcy, ja to na swoją odpowiedzialność biorę, robimy wypad”.
I otworzyliśmy powoli drzwi, patrzymy, a tu, za jednym rogiem stodoły karabin maszynowy, za drugim rogiem drugi, a pod ścianą stoją Niemcy z bronią.
Podchodzi do nas Polak z Łodzi i mówi: ”Chłopcy, poddaliśmy się, wycofać się”.
Cofnęliśmy się do domu i słyszymy, abyśmy zostawili całe uzbrojenie i wychodzili.
Patrzymy a za każdym oknem stoi Niemiec z karabinem.
I zrzucaliśmy z siebie cały ekwipunek: karabiny, granaty, i amunicje, jeżeli ktoś jeszcze miał. Granaty mieliśmy odbezpieczone, (szykowaliśmy się do wypadu), i to wszystko zrzuciliśmy na podłogę, i po tym wychodziliśmy. Że nic nie wybuchło, to chyba cud, chyba nas Pan Bóg strzegł.
Wychodziliśmy wyczerpani i zrezygnowani, wyglądaliśmy jak śmierć, bo trzy dni nic nie jedliśmy, a nie spaliśmy chyba ze dwa tygodnie. Z całej naszej kompanii zostało nas tylko około dwudziestu.
Z każdej strony drzwi stali Niemcy z karabinami, przykładali nam lufy do głowy i krzyczeli: „ Drei, drej, drej – po trzech, powiedział ktoś z tyłu i prowadzili nas na podwórze.
Później wyprowadzili nas za stodołę na takie małe wzgórze i ustawili trójkami.
Tam przyjechał chyba generał niemiecki na koniu i po polsku do nas mówi:, „ Który batalion jesteście? (Nikt z nas się nie odzywał.). To wy wczoraj chcieliście nam przerwać linie na Bzurze?”.
Podjechał do pierwszego żołnierza w szeregu, (ja stałem w pierwszym szeregu, bo byłem wysoki, ale pośrodku trójki) złapał go za guzik, i mówi: „ Mieliście nie oddać nawet guzika od munduru, a oddaliście wszystko”.
Nikt się nie odzywał, wszyscy mieliśmy głowy spuszczone, chyba ze zmęczenia.
I poszliśmy do niewoli.
Jak mieliśmy jakiś rany, to sanitariusze niemieccy nas opatrywali, byli to sanitariusze frontowi, podchodzili i opatrywali bez nienawiści. Jak im mówiliśmy, że tam w mieszkaniu są jeszcze inni ranni, to oni nam mówili, że się tym zajmą, że to już nie nasza sprawa.
Zorganizowali nas w kolumnę i prowadzili do Nieborowa.
Jak przechodziliśmy obok wzgórza, które ostatnio atakowaliśmy, to widzieliśmy całe pole usłane Niemcami, ci, co leżeli blisko drogi to wyglądali na takich tłustych, wypasionych. Najwięcej to ich leżało obok kładki, przy rzece, przez którą my przeszliśmy. W niektórych miejscach to leżał trup na trupie, w tych miejscach, gdzie szliśmy na bagnety i strzelaliśmy z kolana.
Niektóre ciała leżały już od wczoraj, bo nie było czasu ich posprzątać. I naszych też leżało bardzo dużo.
Gdy przechodziliśmy obok miejsca gdzie leżeli sami Niemcy, kazano nam głowy pospuszczać i patrzeć na buty. Jak się któryś odwrócił, dostawał kolbą w głowę.
Wieczorem doszliśmy do Nieborowa, był wrzesień, ale który dzień nikt nie miał pojęcia. Na drogę wychodzili mieszkańcy, ich pytaliśmy, jaki jest dziś dzień, mówili, że niedziela.
Zaprowadzili nas przed pałac w Nieborowie, ustawili, przyszedł generał i też po polsku mówił: „ A to wyście nam chcieli przerwać linię?”. Z nami był major Król, nikt się nie odzywał, każdy był zrezygnowany.
Weszliśmy do stajni, były konie i źrebaki, było trochę słomy, było ciepło. To jak popadaliśmy na tą słomę, to wydawało nam się, że w jakimś hotelu jesteśmy. Zanim usnąłem słychać było tylko chrapanie, leżeliśmy jeden na drugim, chyba trzymały nas tylko nerwy. Spaliśmy do rana.
Rano przyszli Niemcy, mieli jakieś inne mundury niż ci na linii, krzyczeli, popychali nas kolbami, ustawili nas pod ścianą i mówią po polsku, żeby wyrzucić wszystko z kieszeni, oraz wszystko, co mamy, bo jeżeli znajdą coś u kogoś to go rozstrzelają. Krzyczeli, bili kolbami, popychali nas. Ustawili w trójki i maszerowaliśmy w kierunku Skierniewic. Nic nie dostaliśmy do jedzenia.
Prowadzili nas polną drogą, a wszyscy byliśmy tak wyczerpani, że nie mogliśmy prawie iść. Chyba była nas cała kompania. Prowadzili nas jak niewolników. Obok kolumny przejeżdżał tylko samochód z oficerami niemieckimi. Co chwilę ktoś padał, to koledzy, którzy mieli jeszcze siłę podtrzymywali go. Niemcy jak widzieli, że już dalej nie możemy iść, kazali się zatrzymać, i dali nam jeść. W samochodzie mieli pięć bochenków chleba, to po maleńkim kawałeczku każdemu przypadł, zjedliśmy go zbierając z ręki każdy okruszek. Pomiędzy odpoczynkami przechodziliśmy około dwóch kilometrów.
Dopiero jak doszliśmy do jakiejś wioski, to ludzie nam podawali: mleko, ser i chleb.
Ale jak ludzie szli do nas z mlekiem to Niemcy je wylewali, żeby z żołądkami nie było problemów. Jak ludzie szli z tym chlebem, to jeden z naszych, mówili, że ma fabrykę w Łodzi, wyjął pięćset złotych (było to bardzo dużo pieniędzy, bo morga ziemi kosztowała 1200 zł) i chciał kupić od Niemca, bochenek chleba dla siebie. Niemiec odebrał mu pieniądze, uderzył go kolbą w głowę i popchnął do szeregu. Szkopy, jakie były takie były, ale nie były przekupne. Chleb od ludzi zebrali, i dali abyśmy podzielili między siebie.
Doszliśmy do Skierniewic, miasto było bombardowane, wszędzie gruzy i szło, niektóre domy popalone. Nas zaprowadzili do koszar 18 Pułku. Koszary były zbombardowane, wszystko było porozrywane, pogniecione, część budynków była spalona, wielki bałagan panował wokoło.
Nas zamknęli w areszcie pułkowym, maleńkie pomieszczenie, maleńkie okno, upchnęli całą kompanie. Chyba chcieli nas podusić w tym areszcie. Nie było możliwości nawet ukucnąć, opieraliśmy się jeden o drugiego. Tak dotrwaliśmy do rana.
Rano przychodzą Niemcy, jeden otworzył drzwi i cofnął się, taki smród do zaleciał. Kazali nam wychodzić, wychodziliśmy zataczając się, przytrzymując ściany. Wielu nie wytrzymało nocy, kazali ciała ułożyć pod ścianą.
Kazali nam sprzątać teren koszar, wyzbierać każde szkiełko. W tych koszarach zostaliśmy kilka dni. Przyjechał Czerwony Krzyż, mieli ze sobą kuchnie polowe. Dostaliśmy wreszcie jakieś jedzenie. Parę dni żyliśmy jak ludzie.
Ale Warszawa broniła się, i coraz więcej jeńców przybywało, wojsko chyba masowo się poddawało. Jedzenie w kuchni się skończyło, Czerwony Krzyż gdzieś odjechał, zaczął się znowu głód.
Wypędzili nas z tych koszar na taką łąkę, tam była strzelnica. Wokół strzelnicy kazali nam kopać głęboki rów, przywieźli drągi sosnowe i musieliśmy je wkopać wokoło. Na tych drągach poprzybijali drut kolczasty, i podłączyli pod prąd. Z boku zbudowali wieżyczki, na których ustawili karabiny maszynowe. Z jednego boku strzelnicy był wykopany rów, do którego można było tylko podchodzić, aby się załatwić.
Wszystkich wpędzili do tej strzelnicy, a że wojska ciągle przybywało, to było tak napchane, że staliśmy jeden przy drugim. Nie można było się położyć, wszyscy drżeli z zimna, bo noce były chłodne i przymrozki były z rana. Jedzenia nie dostaliśmy już kilka dni.
Niektórzy nie wytrzymywali i podchodzili pod druty, aby jakoś się wydost
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 1119 odsłon