II Rzeczpospolita
Zacznę opowieść od fragmentu historii ułanów pułkownika Mościckiego, którzy po bitwie krechowieckiej w dn. 24 lipca 1917 r. znaleźli się w Korpusie Dowbora Muśnickiego w miejscowości Dukora - 40 km na wschód od Mińska - obecnej stolicy Białorusi. Trafili tam 15 września a już w 11 dni później odbyło się coś w rodzaju rewii pułku dla polskich mieszkańców Mińska i okolic. Nie piszę: "Polonii Białoruskiej", bowiem oni tam wtedy byli u siebie i nawet dziś - kiedy polską racją stanu jest żyć w dobrych stosunkach z sąsiadami - inaczej tego napisać nie można.
Opowieść o tym, jak na dwa tygodnie przed bolszewickim przewrotem kawalkada wielkich, odkrytych samochodów osobowych wiezie polskich mieszkańców Mińska do Dukory, przez podminowane rewolucją ulice miasta, potem przez pole bitwy z powstania styczniowego, i dalej przez polskie majątki skonfiskowane po tymże powstaniu...
"Widzę przy drodze tu i ówdzie ślady świeżych mogił” – pisze Korwin-Kossakowski – uczestnik tej uroczystości polskiego pułku. „Widnieją pochylone w błoto zapadłe krzyżyki, to świadkowie martyrologii wygnańczej z 1915 roku. Jeszcze rok lub dwa a przeminą one i zginie ostatni widomy ślad, a pozostanie tylko wspomnienie wśród tych, którzy tę martyrologię przeżyli lub byli jej świadkami."
Wypowiedź Kossakowskiego jest – jak się to mówi „ z czasu”, bo w swoim tekście nie zająknął się nawet na temat tego, co ich samych czeka już za dwa tygodnie. A dzisiaj nawet trudno się domyśleć, jakich to Polaków pędzono w 1915 roku w takim pośpiechu i tak brutalnie, że umierali po drodze i byli chowani na miejscu.
Uroczystość pułkowa była ze wszech miar udana.
Pułk już był sławny – bądź co bądź pod Krechowcami walczył w ciągu jednego dnia ze wszystkimi trzema zaborcami.
Wspomnienie Kossakowskiego nadaje tamtym czasom zupełnie niebywały koloryt, zresztą bardzo ostry. Jeśli Wańkowicz do zilustrowania kruchości egzystencji użył sformułowania "ziele na kraterze" to w tym przypadku z łatwością można powiedzieć - "piknik na polu minowym". Kiedy sobie uprzytomnimy, co się już za kilka tygodni zacznie dziać z tymi pięknymi paniami i nobliwymi panami, udającymi się w dniu 26 września 1917 roku w ekskluzywnych samochodach na rewię polskiego pułku kawalerii, to nagle formacje Polskie na wschodzie stają się jedynie fragmentem polskiej egzystencji na tych ziemiach na przestrzeni wieków.
Nie wiem ile było tych samochodów może pięć, może dziesięć, nie wiem ile osób zdecydowało się na taką wycieczkę w niespokojnych czasach. Poza nazwiskiem Korwin-Kossakowski nie znam żadnego innego. Nieznane mi są również ich dalsze losy.
Warto może jednak dokonać próby rozszyfrowania jakich to Polaków mogli Rosjanie pędzić na wschód w 1915 roku. Czyli dwa lata przed opisanymi zdarzeniami.
Wielce prawdopodobnym jest, że byli to robotnicy i inni pracownicy przemysłu z priwislanskiego kraju, pognani piechotą w ślad za wywiezionymi maszynami, które zrabowano z ziem zaboru rosyjskiego przed zajęciem tych terenów przez Niemców latem 1915 roku. Była to grabież, która w ogromnym stopniu ogołociła Polskę u progu niepodległości zarówno z urządzeń technicznych, jak i z wykwalifikowanej kadry.
Nie próbuję przeceniać akurat tej grabieży.
Większość walk na froncie wschodnim I Wojny toczyła się na ziemiach polskich. Wojska zostawiały za sobą spaloną ziemię. W tym samym czasie na ziemie niemieckie (nie licząc Prus Wschodnich, gdzie toczono intensywne boje) nie spadł ani jeden pocisk. Ich przemysł był od razu po wojnie gotów do dalszej intensywnej produkcji. Ich inżynierowie i menadżerowie produkcji nie ginęli na wojnie. Ich głowy były starannie chronione nie przy pomocy hełmów tylko po prostu – odpowiednią odległością od frontu.
Nie zapominajmy, że w armiach zaborczych walczyło w I wojnie prawie trzy miliony Polaków z czego powyżej pół miliona poległo, zmarło lub zaginęło bez wieści.
Na to wszystko przyszło Powstanie Wielkopolskie, które trwało pół roku, albo – jak się lepiej wczytać w źródła – to jeszcze dłużej, bo Niemcy nie byli tak bardzo pokonani, a potem trzeba było zwyciężyć szarańczę bolszewicką. Skąd ojcowie mojego pokolenia wzięli na to siły? – nie znajduję na to pytanie odpowiedzi.
.
Widzę to pokolenie jako pokolenie heroiczne.
Tekst cały dedykuję przede wszystkim tym z Państwa, którzy zajmując się często wąziutkimi ścieżkami historii nie próbują ogarnąć szerszego kontekstu. Mam nadzieję jednak, że mimo gorących spraw polityki bieżącej w kraju i na świecie uda mi się zgromadzić większą grupę czytelników a nie tylko samych kontestatorów dokonań II Rzeczypospolitej.
Niedawno, biorąc pod uwagę, że właśnie skończyłem 80 lat – nadałem sobie tytuł „świadka epoki”. Nie jest to tytuł przynoszący chwałę – gapie też są świadkami. Ponadto – biorąc pod uwagę właśnie mój wiek, pierwsze informacje, jakie na trwałe uwikłały się w moje szare komórki mogą dotyczyć dopiero roku 1935. I tak właśnie było. Pewnego poranka zorientowałem się, że wszyscy otaczający mnie ludzie mają smutek na twarzach, a większość z nich płacze. Wtedy dowiedziałem się, że umarł Marszałek Piłsudski. Nie bardzo wtedy jeszcze wiedziałem – co to znaczy „umrzeć”, ale już w kilka lat później zacząłem bardzo intensywnie pobierać lekcje śmierci.
Pierwszy raz spotkałem się z nią face to face w pierwszych dniach września 1939 roku w Tarczynie, który płonął żywym ogniem po tym jak polska artyleria ostrzelała na ulicach miasta niemiecką kolumnę pancerną 4 Dywizji gen. Reinhardta idącą na Warszawę. Wraże czołgi już przejechały, dwie czy trzy spalone maszyny były zepchnięte na bok, a pod ceglanym murem jakiegoś bardzo wysokiego budynku stał na wpół spalony trup niemieckiego żołnierza. Przyglądałem mu się z dużą ciekawością. Do moich nielicznych jeszcze wówczas uogólnień doszło wtedy kolejne – WRÓG.
Zanim jednak to nastąpiło zdobyłem już kilka doświadczeń, które spowodowały, że uznałem świat za bardzo skomplikowany i pełen sprzeczności – i tak mi zostało do dziś.
Świadkiem tamtych czasów jestem jednak nie tylko z osobistych przeżyć, ale również niejako „z drugiej ręki”.
Otóż w 1949 roku rozpocząłem studia na wydziale mechanicznym Politechniki Łódzkiej, a moimi nauczycielami byli głównie inżynierowie z przedwojennego przemysłu, konstruktorzy silników spalinowych, broni, pojazdów, maszyn przepływowych.
Oni mieli chyba więcej czasu dla studentów niż dzisiejsi profesorowie bo dużo opowiadali i to jest jedno z ciekawszych źródeł wiedzy o tamtych czasach tj. o II Rzeczypospolitej. .
Ale do rzeczy. Z okresu 123 lat zaborów zakończonego I Wojną, a potem dwuletnią wojną o niepodległość, Polska wyszła w opłakanym stanie.
Przemysłu praktycznie nie było. Nigdy nie był on wielki, ale od czasów znaczącego ożywienia w Królestwie Kongresowym bardzo podupadł. Zresztą Królestwo zakończyło swój żywot 90 lat wcześniej Powstaniem Listopadowym. Później rozwój przemysłu stał się już prywatną sprawą na ogół nie polskich inwestorów.
Nędza była ogólna. Miała kilka źródeł. Zaborowe – o dziwo – zwłaszcza w Galicji, wojenne – głównie w regionach, przez które przetaczał się front – tam ludzie potracili wszystko i jeszcze przez lata bytowali w ziemiankach i lepiankach. Jednak również na Mazowszu – gdzie mieszkałem w drugiej połowie lat 30 – odwiedzałem chaty, w których mieszkańcy gnieździli się całymi rodzinami w jednej izbie – z dziurawą strzechą nad głową, a zamiast podłogi mieli klepisko.
W tamtych czasach bieda rzucała się w oczy. Nie było ciuchlandów czy lumpeksów gdzie za parę złotych można znaleźć coś atrakcyjnego na grzbiet. Biedni ludzie byli na ogół obdarci, a w najlepszym przypadku tak „połatani”, że żal było patrzeć. .
W wielu domach dzieci chodziły do szkoły na zmianę w zależności od ilości par butów jakimi rodzice dysponowali. Dla państwa dziś to są puste dźwięki – dla mnie doświadczenia życiowe. Mnie samego zresztą nie dotyczące.
Analfabetyzm był katastrofalny. Praktycznie przez sto kilkadziesiąt lat nikomu z zaborców nie zależało na tym, żeby Polacy byli wykształceni – raczej wprost przeciwnie. Nauczanie pod zaborami było prywatną sprawą rodzin. I kosztowało.
Nie było tak źle jak podczas okupacji w II wojnie, kiedy to za tajne nauczanie można było pójść do obozu, ale sankcje bywały.
Dookoła trwały zorganizowane znacznie wcześniej kraje, w których dzięki współuczestnictwu państwa, sprawa oświaty została przesunięta na astronomiczną odległość do przodu w porównaniu z tym co mieliśmy na ziemiach polskich.
Przełamanie zaborczego zacofania ogółu Polaków uważam za największy sukces II Rzeczypospolitej. Nie do końca się to udało. O ile w województwach centralnych i zachodnich obowiązkiem szkolnym było objęte od 70 – 95% dzieci to we wschodnich tylko 0k. 35% Nie wystarczało nauczycieli, nie było budynków szkolnych. No i za mało było butów.
Jeszcze w 1930 roku pobór do wojska odsłaniał tę edukacyjną mizerię. Rekruci przyjmowani do artylerii przeciwlotniczej to byli w ok. 50% analfabeci i półanalfabeci. Łatwo sobie wyobrazić kogo przyjmowano do piechoty.
Na szczęście w wojsku też uczono czytać i pisać. Organizacja Białego Krzyża się tym zajmowała.
Nie zmieniało to podstawowego wojskowego systemu szkolenia – wszystko na pamięć!. Jeszcze w stanie wojennym spotykałem żołnierzy września, którzy potrafili bezbłędnie wyrecytować „paciorek cekaemisty” czy opisać zamek armaty 75mm czyli tzw. „prawosławnej”. Te pamięciówki potem bardzo przydawały się w stresie pola walki, ale były klęską dla rezerwistów powołanych do pułków, w których tuż przed wojną zmieniono broń na nowocześniejszą. Oni wprawdzie potrafili nawet po ciemku rozłożyć i prawidłowo złożyć swoją dość skomplikowaną broń, ale tę, której uczyli się przez 2 lata, a nie tę, którą dostali do ręki na dwa tygodnie przed wojną.
Żeby choć trochę uzupełnić obraz szkolnictwa warto dodać, że ilość szkół wyższych w czasie dwudziestolecia wzrosła więcej niż dwukrotnie (do 25) i w 1938 roku studiowało na nich ok. 50.000 młodzieży. Ojczyzna łaknęła ich wiedzy i inteligencji. Mimo, że za studia trzeba było płacić dość powszechne było odczucie, że uczę się nie tylko dla siebie, ale i dla Ojczyzny. Mniej jestem wprowadzony w środowiska przedwojennych humanistów, ale wśród młodych inżynierów takie postawy można było uznać za przeważające.
Sam trochę popsuję ten pozytywny obraz przypominając, że przemysł maszynowy – to był przede wszystkim przemysł państwowy, a w niewielkich miejscowościach Centralnego Okręgu Przemysłowego młody zdolny inżynier mógł zarobić o ok. 30% więcej niż w Warszawie.
Zmieniając tylko nieco temat. Ludność Polski jedynie w 65% stanowili Polacy. 35% to mniejszości narodowe lub religijne.
To nie oni przyszli do Polski. To Polska przyszła do nich. Na ogół wcale niechciana. Ci, co jej oczekiwali w Mińsku, Dukorze, Bobrujsku czy Kamieńcu Podolskim czekali najpóźniej do 1937 roku. Później już ich nie było. Jeśli nie zdołali uciec – zostali wywiezieni lub zabici.
I teraz pytanie zasadnicze. Co Polska miała zrobić ze swoimi mniejszościami? Wyrżnąć, wypędzić, spolonizować, polubić?
Polska nie miała przyjaciół Ani w Europie ani na świecie. Jedynym naprawdę ważnym człowiekiem, który nam sprzyjał był prezydent Wilson. Ale on przestał być prezydentem na początku roku 1921 a w 1924 roku – umarł.
Pozostali uważali Polskę jeśli już nie za bękarta – bo to brzydkie słowo – to za niechciane dziecko traktatu wersalskiego. Francja popierała nas werbalnie niejako z musu – bo bez Amerykanów by tę wojnę przegrała, Anglia od początku była wręcz ostentacyjnie niechętna.
Najbliższym otoczeniu było najgorzej. Niemcom i Rosjanom odebraliśmy nasze ziemie, do których oni się już przyzwyczaili i za które dużo krwi przelali, Litwa miała do nas pretensje za Wilno, Ukraina za Lwów. Jedynie Węgrzy byli do nas życzliwie ustosunkowani. Ich ochotnicy walczyli w Polskich Legionach, potem państwo węgierskie dostarczało nam broń w czasie wojny polsko-sowieckiej.
I tak się ciągnie do dziś.
Piłsudski był przekonany, że osamotniona Polska się nie ostanie kolejnemu najazdowi. Wymyślił program federacyjny, w którym główną rolę przewidział dla Ukrainy. Sprzymierzył się z ludźmi marzącymi o niepodległej Ukrainie. Robił co mógł, ale zbyt wielu Ukraińcom zaświeciły się miraże szczęścia obiecywanego przez bolszewików, żeby się mieli bratać z „polskimi panami”.
Marszałek jeszcze długo po wyprawie kijowskiej nie dawał za wygraną. Wspierał ukraińskich emisariuszy, Przechowywał atamana Petlurę w Polsce aż do końca 1923 roku. Petlura nie miał prawa azylu w Polsce. Kiedy Marszałek zrzekł się władzy rząd polski pod wpływem nacisków ze strony Rosji usunął Atamana z kraju. Petlura ostatecznie zamieszkał w Paryżu, gdzie został zamordowany przez funkcjonariusza tajnych służb ZSRS. Stało się to w kilka dni po zakończeniu zamachu majowego, kiedy już było wiadomo, że Piłsudski wraca do władzy. Ukraińcy poprzysięgli Rosji zemstę. Może to tylko zbieg okoliczności ale w niecałe dwa miesiące po Pelurze umiera (podobno na serce) tow. Dzierżyński – szef tajnych służb.
O dziwo. Śmierć Pelury nie zakończyła trwających praktycznie przez cały czas kontaktów między Polską a Ukraińcami marzącymi o niepodległości ich kraju. Jeszcze w 1926 roku wystąpili oni o stworzenie w Polsce zalążków armii ukraińskiej. Ich propozycje zostały przyjęte. Wiem tyle, że w 1927 roku powstał sztab, i że do początków kat 30 inicjatywa rozwijała się dobrze. W Internecie dużo można znaleźć pod hasłem „Henryk Józewski”.
Kto nie zna historii nigdy nie zrozumie skomplikowanych stosunków polsko-ukraińskich. Rusini – bo tak się niegdyś o nich mówiło – dzielili się na dwa – niemal odrębne narody. Granicą była rzeka Zbrucz. Stanowiła ona wschodnią rubież zaboru austriackiego a potem II Rzeczypospolitej. Otóż Rusini mieszkający na zachód od Zbrucza nigdy nie byli poddanymi cara. O Rosji wiedzieli bardzo niewiele. Dla nich to Polacy byli tymi, którzy stanęli na drodze do niepodległości Ukrainy. O tym co niesie rosyjska okupacja dowiedzieli się na własnej skórze dopiero pod koniec II wojny i po wojnie.
Czy moja ojczyzna była dobrą macochą dla swoich obywateli – Rusinów? Zapewne nie. Były i bunty hajdamackie krwawo tłumione i Bereza Kartuska w której zmarło 13 osób, ale w tym samym czasie stalinowcy wygłodzili 13 milionów Ukraińców. W Polsce były ukraińskie szkoły i gimnazja, rozwijał się ukraiński ruch spółdzielczy, a ziemia na Wołyniu i Podolu była taka, o jakiej nie marzył polski rolnik z Mazowsza.
Nie mam zamiaru opisywać tu wszystkich problemów z mniejszościami narodowymi. Jeśli napomknąłem o Ukraińcach to jedynie ze względu na możliwości sojusznicze „samostiejnej” Ukrainy i jej ewentualną rolę w obronności Polski.
Wiemy dziś z całą pewnością. Piłsudski miał rację. Osamotniona, ledwie rozpoczynająca swój drugi samodzielny żywot Polska nie miała żadnych szans w starciu z agresorami. Ale trzeba było próbować. Trzeba było zebrać wszystkie siły i próbować. Nie chodzi mi w tej chwili o walkę tylko o dwudziestolecie między wojnami.
I oni tak właśnie działali. Od tych, którym Ojczyzna nie zapewniła nawet butów dla dzieci, do tych młodych, wykształconych – zresztą za własne pieniądze.
Nie wiecie o co mi chodzi? To może na początek fragment mojej książki „Dymy nad kartofliskiem”.
„W Bitwach Polskiego Września Apoloniusza Zawilskiego jest wielki urodzaj na mosty. Na odcinku pomiędzy Dęblinem a Warszawą są Maciejowice, Brzumin, Góra Kalwaria i Świdry. Co to za mosty? Co się z nimi stało? Kto je widział? Autor podaje tylko, że te w Brzuminie i w Świdrach zostały zbombardowane zupełnie i nie odegrały roli w wycofywaniu się oddziałów polskich za Wisłę. Zawilski zapytany wprost odpowiada:
– Weź do ręki pierwszy tom Polskich Sił Zbrojnych i tam znajdziesz...
No to wziąłem i wyczytałem: „Już w kwietniu 1939 roku zaczęto rozważać sprawę polepszenia komunikacji poprzez środkową Wisłę (między Modlinem a Krakowem). W następnych miesiącach wybudowano na tym odcinku Wisły osiem mostów. Cztery spośród nich, tj. dwukierunkowe mosty w Świdrach Małych koło Karczewa, w Maciejowicach, w Solcu i Mogile, zbudowało Ministerstwo Komunikacji. Były one gotowe już w czerwcu...”.
Nie, na Boga! Nie ze mną takie sztuczki. W kwietniu się rozmawia, a w czerwcu stoją na Wiśle dwukierunkowe mosty. Cztery!
Już prędzej uwierzę nawet w galopujące działa po pontonowym moście i to w zupełnych ciemnościach. Kto tam wtedy siedział w tych ministerstwach? Skąd wzięto tyle ciężkiego sprzętu, kto zabezpieczał moce przerobowe, robił projekty, dokonywał pomiarów w terenie? Nie, proszę starego inżyniera nie wpuszczać w maliny! W końcu przyszło olśnienie. Kozienice – stadnina! Maciejowice o krok, tylko Wisłę przekroczyć. Napisałem list do dyrektora, którego – mimo moich długotrwałych związków z jeździectwem – wcześniej nie znałem. Otrzymałem odpowiedź:
„...Dobrze pan trafił, o tyle, że sam jestem uczestnikiem kampanii wrześniowej... Służyłem w 22 p.uł. Kresowej Brygady...” I na zakończenie: „Na czas pobytu w Kozienicach zapewniam zakwaterowanie oraz środki lokomocji do konia pod siodłem włącznie”.
Więcej mi nie było trzeba. Pojechaliśmy we dwoje – z córką.
Upał aż skwierczał, kiedy podjeżdżaliśmy pod budynek dyrekcji stadniny. Dyrektor Jaworski wręcz wybiegł nam na spotkanie.
– Panie – zawołał – może się od pana w końcu dowiem, w którym miejscu ja przekraczałem Wisłę. Wiem tylko, że byłem stale z grupą pułkownika Płonki. Ostatnie, co pamiętam, to szarża przez jakąś szosę...
– Szarża miała miejsce pod Ozorkowem siódmego września – uściśliłem. – A gdzie i kiedy przekroczył Pan Wisłę, to da się sprawdzić.
W chłodnym gabinecie piliśmy chłodny sok i słuchaliśmy wspomnień wojennych. Pod koniec rozmowy przeszliśmy do sprawy mostu.
– Konie będą czekać na was osiodłane jutro o piątej rano – stwierdził dyrektor i oddał nas w ręce pana Józefa Garbata, koniuszego stadniny.
.
O szóstej wieczorem znowu stawiliśmy się u dyrektora. Był, można powiedzieć, markotny. Zaczął mówić, że są tacy, którzy twierdzą, iż żadnego mostu nie było, ale wspomniał również o jakiejś pani Jasi, która ma coś wiedzieć na pewno.
– Siadamy i jedziemy – zdecydował w końcu, wyciągając z kieszeni kluczyki od samochodu.
– to niczego nie zmienia – dodał. – Jutro rozejrzycie się w terenie konno.
Okazało się, że dojechaliśmy do Świerża. Pani Jasi w domu nie było, pracowała na działce. Dotarliśmy na działkę. Do szukania mostu został oddelegowany syn pani Jasi Zygmunt.
– Oczywiście, że wiem, gdzie był most, przecież to mój dziadek go budował – oświadczył szesnastoletni może chłopak.
– To co? Najpierw do dziadka, czy do mostu? – zapytał pan Jaworski.
– Do mostu, bo potem będzie ciemno.
Przez szczątki starego i nowy wał przeciwpowodziowy dojechaliśmy niemal nad samą rzekę. Wysiedliśmy z wozu i przedzierając się przez kępy łoziny, wysoką trawę i jakieś wybujałe zielska stanęliśmy na brzegu w kompletnej głuszy. Śladu ludzkiej działalności, nic tylko Wisła i zieloność.
– To tu – stwierdził Zygmunt.
Patrzyłem na rzekę dość bezradnie starając się zauważyć jakieś materialne ślady potwierdzające tezę naszego przewodnika. W końcu pod Mokrą na stanowiskach baterii zostały jeszcze wgłębienia po działobitniach. Tu nic! Daleko, w zapadającym mroku, widniał prawy brzeg. Przecież to kilometr mostu – myślałem.
Patrzyłem na Wisłę i bodaj nigdy nie odczuwałem tak mocno prawdziwości powiedzenia, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Woda przede mną była tak samo bezwzględna jak czas.
„Mój Boże – pomyślałem – i przez tę rzekę oni później rzucali się wpław i to nocą”. Oglądana z tego punktu widzenia Wisła nie budziła lirycznych skojarzeń. Budziła grozę.
– A dziadek jest w domu? – zapytał pan Jaworski.
– Pewnie jest.
– To jedziemy do dziadka.
Pan Antoni Majdak, zamieszkały w Kępie Bielańskiej, pamiętał wszystko.
– Jaki tam pontonowy – obruszył się. – To był wysokowodny most. Jak była duża woda, to statki musiały kłaść komin, ale tak, to przechodziły pod nim bez niczego. Filary były drewniane, a na nie szły stalowe legary. Jeszcze tam kawałek leży pod szopą.
– Można zobaczyć? – spytała Marta.
Poszliśmy pod szopę całą gromadą tak szybko, jakby wskazany przedmiot miał nagle zniknąć. Zobaczyliśmy odcinek dwuteownika o wysokości przekroju, co najmniej 600 mm. Budził respekt.
– Taki legar miał dwadzieścia metrów długości. Nasuwaliśmy je na filary.
– Jak?
– Ręcznie.
Liczyłem w myślach: „chyba ze dwieście kilo na metr bieżący, razem cztery tony. Bez ciężkiego sprzętu? A jak oni to w ogóle dostarczyli nad rzekę?”.
– A jaki długi był most? – zapytał dyrektor.
– 906 metrów. Budowniczym był inżynier Wejtko. Do tego dobudowali jeszcze szosę po tej stronie i trochę po drugiej.
– A kiedy zaczęliście? – to znowu pan Jaworski.
– O, to już było ciepło. Chyba w maju. Skończyliśmy na wojnę. Jeszcze ciosałem zapasowe słupy po tamtej stronie rzeki, kiedy przyleciały pierwsze samoloty.
– A dlaczego nie ma żadnych śladów? – odzyskałem w końcu mowę.
– Czego woda nie zabrała, to ludzie powyrywali na opał. A legary tam leżą na dnie...
Wracaliśmy tą budowaną przez trzy miesiące szosą. Bruk do dziś równiuteńki, można było jechać osiemdziesiątką. W samochodzie panowało milczenie.
Pułk 4 Ułanów Zaniemeńskich bronił przedmościa – myślałem.
W pobliżu Kępy Bielańskiej w oparciu o wał wiślany rozwinięty był 2 szwadron. Jego dowódca, por. Zygmunt Szendzielarz, przeżywał dziewiąty dzień swojej dziewięcioletniej wojny. Zakończył ją wraz z życiem w 1947 roku w więzieniu komunistycznym jako major Łupaszka.
O czwartej rano budzi nas Koniuszy. Niestety, nie pojedzie z nami. Nie ten wiek.
Towarzyszyć nam będzie masztalerz Marian Wojnar. W 1939 roku jako chłopiec brał udział w ewakuacji stadniny kozienickiej właśnie przez ten most pod Maciejowicami.
W stajni już na nas czekają.
– Niech pan weźmie „Semantykę” – mówi koniuszy – to dobra kobyłka.
Ścieżkami, dróżkami do wału wiślanego. Potem drogą i łąkami wzdłuż wału. Po dwóch godzinach dojeżdżamy w to samo miejsce, w które przywiódł nas wczoraj Jakubowski. W promieniach porannego słońca wygląda zupełnie inaczej niż wczoraj o zmroku. Widzę dziś to, na co wczoraj zupełnie nie zwróciłem uwagi. W plątaninie starych i nowych wałów rysują się wyraźnie resztki nasypu drogi wiodącej ku mostowi. Grobla gubi się w końcu w kępie łozy zagradzającej drogę do Wisły. Tędy nie przejedziemy. Docieramy na brzeg tą samą drogą, co wczoraj. Moja dzisiejsza rola zmusza mnie do tego, czego nie próbowałem się nauczyć przez z górą czterdzieści lat jeżdżenia konno – obserwacji przez lornetkę z siodła. Również z mapą są kłopoty. Dobrze, że kobyła spokojna, mogę walczyć z okularami. Tego problemu na ogół oficerowie kawalerii nie mieli. Obejrzałem wszystko, co wydawało mi się ważne, ze zdziwieniem stwierdzając, że most był usytuowany nieomal w relacji północ – południe. Droga specjalnie zakręca, aby doprowadzić do mostu przerzuconego na krótkim nieomal „załamaniu” na którym rzeka płynie niemal dokładnie w relacji wschód – zachód. Może to miało być utrudnienie dla nadlatujących samolotów?
Ruszamy teraz w kierunku lasu pod Nową Wsią i do szosy wiodącej ku Ryczywołowi. Poruszamy się poboczem strategicznej drogi z 1939 roku. Nie jest to na pewno imponująca autostrada, ale jak na szybkość budowania i ówczesną miarę – dobra robota.
Przy drodze stary człowiek kosi trawę. Może on coś pamięta?
Zatrzymał się właśnie, podniósł kosę i wyciągnął osełkę. Brzęk ostrzenia znam od dziecka. Niegdyś, właśnie w czasach okupacji, sam to robiłem.
– Przepraszam pana, czy pan pamięta, tu był niegdyś most?
Przestał ostrzyć i zaczął mi się przyglądać. Nieco zdenerwowana dźwiękiem ostrzenia „Semantyka” nie wyrażała chęci do rozmów. Zrobiła ze dwa pełne obroty, zanim ją uspokoiłem.
– A jakże – powiedział stary człowiek – pamiętam. Sam go broniłem.
Na chwilę odebrało mi mowę.
– To pan służył w kawalerii? – wykrztusiłem w końcu.
– Nie, panie. W artylerii. Byłem zamkowym siedemdziesiątki piątki.
– To pan z 3 DAKu?
– Nie, panie. Ja tutejszy. Powołali mnie z rezerwy i od razu skierowali na tamtą stronę. Mieliśmy tam pięć siedemdziesiątek piątek i siedem pelotek… Niemcy przylatywali regularnie dwa razy dziennie i bombardowali. Dopiero dziesiątego dnia im się udało. Jak zniszczyli wszystkie pelotki”.
W Kozienicach byłem i tekst pisałem w 1983 roku. Może dopiero teraz zdałem sobie sprawę jak ważny to był moment w moim życiu Namacalnie trafiłem na ślady nieludzko ciężkiej pracy, a potem walki prostych ludzi, dla których ojczyzna z całą pewnością nie była dojną krową. A ciągle wyzierała z nich ta głęboka duma z tego co zrobili i jak walczyli 44 lata wcześniej.
Ktokolwiek by nie czytał o obronie wybrzeża w 1939 roku musiał zauważyć to samo. Wybrzeża bronili wszyscy – od żołnierzy poczynając, przez robotników portowych i budowlanych, junaków, harcerzy, aż do wypuszczonych z więzienia kryminalistów.
To było ich! Oni to miasto Gdynię stworzyli i bronili go do upadłego. A jeszcze na ich czele stał charyzmatyczny dowódca – pułkownik Dąbek.
Ale ja tu piszę o pracy – a nie o wojowaniu.
Jak już wspominałem jestem z zawodu konstruktorem silników spalinowych, to też z inżynierami tej branży stykałem się najczęściej i najbliżej zarówno na studiach jak i później w pracy zawodowej. Oni wszyscy o myśli technicznej w II RP i warunkach stworzonych inżynierom wyrażali się bardzo pozytywnie. I to kiedy – w latach pięćdziesiątych.
Moje dzisiejsze poglądy najpierw kształtował dom, potem harcerstwo a potem oni.
W efekcie stworzyłem sobie pewne ścieżki myślenia czerpiąc garściami z doświadczeń poprzednich pokoleń bo tylko przeszłość przynosi jakieś mniej lub więcej sprawdzone informacje. Przyszłość – to rzewna probabilistyka.
Oto kilka próbek mojego myślenia o rzeczywistości.
„Można sobie wyobrazić naród składający się z samych filozofów. Taki naród jednak nigdy nie stworzy własnego państwa. Państwo jest organizmem wielofunkcyjnym. Potrzebni są w nim zarówno filozofowie, jak i ludzie zajmujący się wywozem śmieci. Śmieciarze też są twórcami. Twórcami ładu i porządku. Jeśli państwo nie zadba o śmieciarzy – intelektualiści utoną w odpadach.
Kraj, w którym nie jest wytwarzana myśl techniczna możliwie najwyższej próby i to w sposób ciągły nigdy nie będzie państwem suwerennym.
Myśl twórcza jest najlepszym towarem eksportowym każdej społeczności.
Starzeje się konkretny produkt lub – ogólniej – jakieś rozwiązanie techniczne. Myśl techniczna nie ma prawa się zestarzeć…”
Praktycznie do dziś dnia nie wiem jaką opcję polityczną reprezentowali moi znacznie starsi ode mnie rozmówcy. Moim zdaniem – to byli „państwowcy”. Wszyscy zdawali sobie sprawę jak dalece w dwudziestoleciu zagrożona była Ojczyzna i pracowali dla niej bez wytchnienia.
Wydaje się, że wtedy dużo ludzi tak traktowało swoją pracę zawodową. Chyba znacznie więcej niż dzisiaj.
Nie chcę tu czynić apoteozy II Rzeczypospolitej. Znam literaturę z czasu i kilka nazwisk pisarzy w tym zarówno Dołęgi-Mostowicza i Kaden-Bandrowskiego jak i Gombrowicza. Pierwszy był peowiakiem, brał udział w wojnie bolszewickiej a potem napisał m.in. „Karierę Nikodema Dyzmy”. Zginął w kampanii wrześniowej w stopniu kaprala-podchorążego.
Kaden-Bandrowski nb. ewangelik – oficer I Brygady, napisał m.in. powieść polityczną „Mateusz Bigda”. W 39 roku brał udział w obronie Warszawy. Zginął podczas Powstania Warszawskiego.
Jego dwóch synów było oficerami AK. Obaj zginęli w walce.
O Gombrowiczu i jego opisie rzeczywistości – nie będę się wypowiadał.
II Rzeczpospolitą od początku istnienia nękały wręcz „plagi egipskie” Najpierw najazd bolszewicki, potem hiperinflacja, z którą sobie poradzono dopiero w połowie 1924 roku. W niecały rok później rozpoczęła się wojna celna z Niemcami. Kurs złotego w stosunku do dolara drastycznie się pogorszył. Zaczęło rosnąć bezrobocie.
Na początku pomógł przypadek, mianowicie w Anglii zaczęły się strajki górników i mieliśmy gdzie sprzedawać węgiel. Potem zaradzono niechęci niemieckiej znajdując innych odbiorców, budując Gdynię i magistralę węglową Herby Nowe – Gdynia, ukończoną w 1933r. Gigantyczny wysiłek. Koleją zajęto się zresztą znacznie wcześniej. Trzeba było ujednolicić w całym kraju rozstaw szyn i urealnić połączenia, żeby nie trzeba było przekraczać granicy podróżując między leżącymi w kraju miastami. PKP była jednym zwartym organizmem, była bezbłędnie zorganizowana i wręcz legendarnie punktualna.
Ale wojna celna była tylko środkiem do celu jaki sobie postawił Gustav Stresemann kanclerz
i minister spraw zagranicznych Republiki Wajmarskiej. Jego celem było zlikwidowanie polskiego „korytarza” dającego nam dostęp do Bałtyku. On to doprowadził do układu w Locarno jesienią 1925 r. gdzie państwa zachodnie zagwarantowały sobie wzajemnie nienaruszalność granic całkowicie ignorując Polskę i Czechosłowację których przedstawicieli nawet nie dopuszczono do głównego stołu obrad i nic im nie gwarantowano.
Podobno już po klęsce polskiej dyplomacji w Locarno zwolennicy Piłsudskiego namawiali go aby wrócił do władzy, ale Marszałek się nie zgodził. Przewrót majowy miał miejsce w dwa tygodnie po Pakcie Berlińskim – między Rosją a Niemcami (też z inicjatywy Stresemanna) który pogłębiał jeszcze współpracę tych krajów zagwarantowaną w 1922 r. w Rapallo.
Już było dokładnie wiadomo, że możemy liczyć tylko na siebie, a przeciw sobie mamy dwie od wieków groźne dla nas potęgi.
Po maju budżet wojskowy w Polsce już nigdy nie spadł poniżej 30% budżetu państwa.
Tu przytoczę uwagę pewnego blogera, którą znalazłem niedawno w internecie. „Na co oni wydawali te pieniądze? – chyba na owies.”
Tak, proszę pana na owies również.
Pan pewnie po prostu nie wie, że w kampanii wrześniowej armia niemiecka poza sprzętem mechanizowanym użyła powyżej 250.000 koni. W ogóle w II wojnie światowej armia niemiecka straciła 2.700.000 koni a armia sowiecka 3.300.000 koni. Oni też musieli wydawać pieniądze na owies.
Źródła mogę podać na każde życzenie, ale najpierw niech pan sam poszuka.
Bo to – proszę Państwa – nie było tak, że groźnie zrobiło się dopiero po dojściu Hitlera do władzy. Groźnie było od samego początku.
Na koniec zrobiło się po prostu skrajnie groźnie.
Byli ludzie, którzy to widzieli. Było ich bardzo dużo, nie szczędzili dla ojczyzny ostatniego grosza. Fundowali armii karabiny maszynowe, armaty, samochody. Oddawali najlepsze konie. Zbierali pieniądze, oddawali kosztowności rodzinne. A przede wszystkim pracowali jak mogli najrzetelniej, nie szczędzili swojej wiedzy, talentu i życia, którym szafowali z młodzieńczą beztroską.
Zygmunt Puławski zginął w 1931 roku podczas oblatywania ósmego typu samolotu swojej konstrukcji – miał 29 lat.
Stanisław Nowkuński niezwykle utalentowany konstruktor silników lotniczych kiedy zginął w Tatrach w 1936 roku miał już na koncie kilka bardzo dobrych konstrukcji. Zginął w wieku 33 lat.
Nie tylko młodzi mieli pozytywnie-emocjonalny stosunek do pracy. Józef Nowkuński – ojciec Stanisława projektant i główny budowniczy magistrali węglowej w chwili oddania linii do użytku miał 65 lat.
Piłsudski kiedyś powiedział: „Głową muru nie przebijesz, ale jeśli wszystko inne zawiedzie to trzeba próbować i tej metody.”
Na koniec poruszę jeszcze raz temat Piramidy Orszy. Pisałem już o tym kilka tygodni temu, ale nie było większego odzewu. Powtórzę więc jeszcze raz.
W 1943 roku, ówczesny komendant Szarych Szeregów, Orsza-Broniewski w artykule w harcerskim tajnym czasopiśmie „Wigry” stworzył taki model społeczeństwa. Jest to mianowicie piramida, na czubku której znajdują się ci, którzy pragną i potrafią wszystko oddać dla ojczyzny, a im dalej ku podstawie tym więcej prywaty, a na samej podstawie – sama prywata. Wg. Orszy w tej piramidzie jest jeszcze pęknięcie. Otóż ci, którzy nie potrafią bezinteresownie kochać ojczyzny nienawidzą tych, którzy potrafią.
To właśnie wysmuklenie piramidy i zepchnięcie pęknięcia w dół miało być głównym zadaniem Szarych Szeregów.
Zauważmy wszelako, że model został stworzony w czasie, który jawi się nam dziś jako czas solidaryzmu społecznego i wielkiej, wszechogarniającej miłości do ojczyzny.
Chyba tych „nad pęknięciem” było jednak ciągle zbyt mało, jeśli Orsza postawił przed harcerstwem takie zadanie.
A dziś? Chyba nie rozumiemy jego wskazań.
A wskazanie było i jest proste. To ci spod pęknięcia nienawidzą tych, którzy uważają, że się wdrapali w górną część piramidy. To ci spod wierzchołka maja wyciągać rękę do tych z dołu tłumacząc – jak piękną może być bezinteresowna miłość do Ojczyzny.
Jak na razie, to ja takich emisariuszy działających u podstawy piramidy zbyt wielu nie widzę.
Ja już niewiele zdziałam. Coraz trudniej mi się pisze i coraz mniej mam czytelników.
Będę jednak pisał kierując się przytoczoną kilkanaście wierszy wyżej maksymą Piłsudskiego.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 5418 odsłon
Komentarze
Dziekuję za ten artykuł
30 Stycznia, 2011 - 19:50
i serdecznie pozdrawiam!
Re: II Rzeczpospolita
30 Stycznia, 2011 - 20:09
Moge dac tylko 10 a nalezy sie 100.
Serdecznie pozdrawiam.
--------------------------------------------------------
Należenie do mniejszości, nawet jednoosobowej, nie czyni nikogo szaleńcem. Istnieje prawda i istnieje fałsz, lecz dopóki ktoś upiera się przy prawdzie, nawet wbrew całemu światu, pozostaje normalny.
Należenie do mniejszości, nawet jednoosobowej, nie czyni nikogo szaleńcem. Istnieje prawda i istnieje fałsz, lecz dopóki ktoś upiera się przy prawdzie, nawet wbrew całemu światu, pozostaje normalny.
Andrzej Wilczkowski!, znam wiele podobnych opisów II RP od nasze
30 Stycznia, 2011 - 20:25
ych Dziadków i Rodziców.
Dziadek kawalerzysta w armii carskiej,wiele lat służył na Kaukazie, zdezerterował w r. 1916 i przedostał się do Lwowa.
Postrzelony pod Kijowem, potem r.1920. żył z tą kulą w płucu do końca, zmarł w 1956r.operacja zagrażałaby sercu!
Ale na jeden wątek chce zwrócić uwagę.
Edukacja w II RP, mimo niesamowitej biedy była mądra i przemyślana i nawet mocno zlewicowane od zawsze znp służyło wiernie Polsce.
Ojciec mojego kolegi był najmłodszym z ośmiorga rodzeństwa, gdzieś chyba z okolic Łowicza. Jako brzdąc co rusz wymykał się za starszymi braćmi do okolicznej szkółki parafialnej prowadzonej przez miejscowego księdza i jakimś sposobem co rusz potrafił znależć sobie miejsce ...pod ławkami.
Ksiądz szybko się zorientował,ze brzdąc jest strasznie zdolny, samouk, gdyż chłonął wiedzę jak gąbka, więc mimo, ze nie miał jeszcze siedmiu lat pozwalał mu przebywać w szkole.
Po kilku klasach trafił do lepszej powszechnej szkoły.
Ktoś sfinansował jego edukację w gimnazjum oraz studia. Ukończył przed wybuchem wojny prawo na UW!
Jest do doskonała ilustracja, jak polskie państwo mimo niesamowitej biedy potrafiło dbać o talenty!
Wszak istniał także specjalny fundusz stypendialny dla najuboższej, ale zdolnej młodzieży!
Oczywiście to taki jednostkowy przykład, ale będący ilustracją, jak to biedne, zniszczone państwo, II RP myślało o przyszłości, o rozwoju!
pzdr
antysalon
100 kroć więcej II RP z jej biedą
30 Stycznia, 2011 - 20:46
warta niż III RP z ze swoją "nauką i bogactwem". Z Pańskiego opisu widać, że w tamtych czasach był DUCH co czynił cuda. Most w kilka miesięcy!! U mnie po 20 latach starań most zaczęli budować przez WIsłę. Sama budowa ma trwać ponad 2 lata. Dziękuję za ten tekst.
---------
Ciężko wyznać: Na taką miłość nas skazali, taką przebodli nas Ojczyzną... Z. Herbert
Jesteś Polakiem? Zastrzeliłbym się, gdyby w moich żyłach płynęła inna krew. W. Łysiak
II Rzeczpospolita
30 Stycznia, 2011 - 20:47
Dzięki za wzruszający, bardzo wartościowy wpis.Mam osobiście duży szacunek dla osiągnięć II Rzeczpospolitej,choć wiedzę o niej czerpałam w niesprzyjającym prawdzie okresie propagandy komunistycznej.Zawsze podejrzewałam,że autorami szybkiego rozwoju gospodarczego tamtych czasów musieli być wyjątkowi ludzie,często anonimowi ,których do wysiłku mobilizowała miłość do odzyskanej Ojczyzny.Dzięki Panu ci ludzie opowiedzieli nam dziś jak należy wypełniać obowiązki wobec państwa.Mam nadzieję,że skoro tak wiele dla Polski zrobili ludzie,którzy dorastali w okresie niewoli,my tym bardziej powinniśmy starać się nie być od nich gorsi.
Pozdrowienia
Re: II Rzeczpospolita
30 Stycznia, 2011 - 20:57
Piękny wpis, piękna nasza, polska historia.
"Męstwa nie ubywało.
Rozproszony po bezbrzeżnych przestrzeniach Rosji, Pierwszy Korpus Polski koncentrował się i Polska Dowborowa, zapoczątkowana w Bobrujsku, rosła, jaśniała coraz większym blaskiem chwały rycerskiej. Ciągnęły pułki, bataliony i kompanie spod Mińska,z Witebska, Smoleńska, znad Wołgi i z najdalszych kresów Ukrainy. Przebijały się poprzez zastępy wojska bolszewickiego, poprzez uzbrojone wsie, jakoby statki małe po wzburzonym oceanie, przemykając się między groźnymi bałwanami, prześlizgując po ich grzbietach, albo rozbijając je swymi piersiami. Szły nieustraszone, nieuchwytne. Tam gdzie przeszły, sława o nich pozostała, tam gdzie się zatrzymały - nastawały : spokój, bezpieczeństwo, radość. Zdobycie w 300 ludzi Mińska, boje pod Osipowiczami, Rohaczewem i Żłobinem, przemarsz 3 Dywizji z Jelni, wędrówka szwadronu rotmistrza Plisowskiego z Odessy - dowiodły wrogom i przyjaciołom, że męstwa i dzielności bojowej ród lechicki nie zatracił."
To maleńki fragment z "Nadberezyńców" Floriana Czernyszewicza. Autor urodził się na terenach, które opisuje i był świadkiem powstawania tam Polski. Brał udział w wojnie bolszewicko-polskiej. Za chlebem wyemigrował do Argentyny, gdzie spisał swoje wspomnienia. Nie dożył ich publikacji w Polsce.
Po przeczytaniu ( nie tak dawno) "Nadberezyńców", Pańskiego wpisu, innych wspomnień, ale połączonych jedną ideą, miłością do Ojczyzny, ogarnia mnie wielki smutek i prześladuje pytanie : DLACZEGO ?
Dlaczego rodzice, nauczyciele historii nie mówią/tłumaczą dzieciom na czym polega patriotyzm, co to jest Ojczyzna, Polska, Naród ?
Zachłystują się europejskością, tak jakbyśmy do 1 maja 2004 roku byli azjatami. W ciemno akceptują halloweeny, walentynki (patron chorych na św.Wita), itd. itp.
Dlaczego dzieciom fundują Harry Portera zamiast książek o Polsce, pisanych dostępnych dla nich językiem?
Tych DLACZEGO można mnożyć w nieskończoność.
Ale zacznijmy od siebie. Nie kupujmy ogłupiających książek, kupujmy wartościowe, niosące przesłanie polskości.
Ja już zaczęłam wcześniej. Mimo, że nie spotyka się to z zachwytem obdarowanych, ale mam nadzieję, że sięgną i choć część przeczytają. A i dla dorosłych zamiast "perfumy" czy butelczyny można znaleźć wartościowe wspomnienia o Polsce i Polakach ( tych pisanych dużą literą). _________________________________________________________
„Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna. Tą rzeczą jest honor”. Józef Beck
Pokora i uległość tylko do wzmocnienia i utrwalenia niewoli prowadzi (J.Piłsudski)
lekcja patriotyzmu...
30 Stycznia, 2011 - 22:48
mała, ale jakże istotna ...
trzeba więcej uczynić, żeby nie tylko ocalić TAKIE WSPOMNIENIA od zapomnienia ale ich PRZESŁANIE przekuć w życiowe maksymy i stosowanie...
szacun bezgłębny...
pozwoliłem sobie zapodać na fejsbuku, pójdzie dalej szerzyć wśród ludu...
===
... to przyjemne czasami żyć marzeniami twardo stąpając po ziemi...
... to przyjemne czasami żyć marzeniami twardo stąpając po ziemi...
Dymy nad kartofliskiem
30 Stycznia, 2011 - 22:49
Z fragmentów książki "Dymy nad kartofliskiem", które zostały przytoczone w komentowanym wpisie, można orzec, iż musi to być fenomenalna książka. Niestety w ŻADNYM sklepie internetowym nie można już jej znaleźć. Czy ktokolwiek wie, gdzie jeszcze można kupić tę książkę? Albo może dałoby się wznowić jakiś nowy, nawet niewielki nakład?
Panie Andrzeju, napisał Pan, że coraz mniej ma Pan czytelników. Jakże jednak ma być ich więcej, jeśli nigdzie nie będzie można dostać Pana książki? Ja jestem studentem elektroniki, mam zaledwie skończone 21 lat, a rodzice wpoili mi patriotyzm i zdrowe pojęcie Polskiej racji stanu. Jeśli zabraknie książek takich jak tych spod Pańskiego pióra, gdzież ja, i ci z mojego pokolenia, znajdziemy prawdę o czasach, o których nikt już nam nie opowie?
Wspomnienie - Panu Andrzejowi Wilczkowskiemu
30 Stycznia, 2011 - 23:07
Szanowny Panie Doktorze,
Zawsze z przyjemnoscia czytam Panskie eseje na temat polskiej historii miedzywojennej, pisane jak sie domyslam ku pokrzepieniu serc. Ilekroc Pana czytam to przypomina mi sie epizod sprzed circa 40 lat. Okres wczesnego Gierka, Politechnika Lodzka, prawdopodobnie Akwarium czyli tam gdzie miescila sie siedziba SZSP, a moze i Rady Uczelnianej (co na jedno wychodzi). Tam tez, jak Pan wie, odbywaly sie rozmaite imprezy w rodzaju Yapy, Festwalu Piw czy Konfrontacji Filmowych. Jestem wiec wlasnie na jednej takiej imprezie. Wokol zgielk, glosna muzyka, mrowie mlodych ludzi krecacych sie tam i z powrotem bez wiekszego sensu. No i Pan we wlasnej osobie, z broda, oparty o sciane, ubrany w charakterystyczny zakopianski sweter z grubej welny, w pozie filozoficznej zadumy. Czasy byly ponure, a raczej beznadziejne, wiec pito wokol sporo, a potem przenoszono sie do pobliskiego "tartaku" w poszukiwaniu nowych wrazen. Pamietam, ze zaintrygowal mnie Pan. Student 3-ciego roku inzynierii chemicznej, mlodszy o jakies 20-30 lat, ale za to po dobrych kilku piwach, nabralem odwagi [ha, ha!! myslalem wowczas, ze jest pan infromatorem SB na rutynowym dyzurze] i zagadalem do Pana potrosze prowokacyjnie, a troche cynicznie. Juz nie pamietam o czym dokladnie rozmawialismy, tyle ze usmiechalismy sie do siebie znaczaco - mozliwe, ze z politowaniem, kazdy na swoj sposob. To tyle - takie byly czasy bez wiekszego wyrazu. Czterdziesci lat pozniej, po meandrach o jakich sie filozofom nie snilo, jestesmy w punkcie wyjscia. Moja Mama urodzona w Rownem na Wolyniu, dzis lat 93, zwykla mowic - naprawde, trudno byc Polakiem.
Z wyrazami szacunku i szczerego uznania
Prof. Maciej Starzak
School of Chemical Engineering
University of KwaZulu-Natal
Durban, RSA
To po latach spotkaliście się Panowie na NP!!! Świat jest mały!
30 Stycznia, 2011 - 23:16
A Niepoprawni gościnni!
pzdr
p.s.
Nasza Mama gdyby żyła miałaby dziś 95 lat!
/ur. w Lidzie/
antysalon
Re: II Rzeczpospolita
31 Stycznia, 2011 - 00:16
Dziękuje za ten piękny wpis - artykuł o naszej polskiej historii...
Dziękuję...
31 Stycznia, 2011 - 02:57
...za wzbudzanie w nas nadziei, wiary, za przywracanie nam poczucia godności! Za wiedzę historyczną przedstawioną tak, że czyta się z zapartym tchem, za piękny język...
Pozdrawiam!
Panie Andrzeju ukłon za twzruszający wpis.
31 Stycznia, 2011 - 07:17
Sądzę, ze to wlaśnie taka historia, prawdziwych szarych ludzi potrafi wzruszyć,
dotknąć coś głębiej w czlowieku. Pisząc tą odpowiedż spogladam rownież na
kawałek metalu, ktory wisi na mojej scianie:Orzel Polski w Koronie, po środku
Matka Boska Czestochowska z napisem Pod Twoją Obronę. To jedna z najcenniejszych
pamiątek po moim tacie, wykonal ją wlasnoręcznie w bardzo trudnych warunkach
z narażeniem życia (więzień obozu Ostaszków i Rjezań). Nigdy o tym okresie
nie chcial za dużo mówic jak rownież o okresie okupacji. Znam tylko nieliczne
epizody z tego okresu życia. W młodosci nie doceniłam jak bezcenne są
te informacje, po drugie pamięc ludzka jest ulotna a po trzecie wierzyłam, ze
tacie uda się zrealizować jego plany. Mial wlasnie po przejściu na emeryturę
opisać dzieje naszej oklicy (graica Sowiecko-Niemiecka przebiegała 2 km
od naszej miescowości) jak rownież pobyt w obozie, konspiracje, glodowki,
oragnizacja ucieki oficerów). Niestety los lubi płatac figle, tuz po przejsciu na
emeryturę wykryto raka mózgu, po miesiącu częściowa utrata pamieci,
a po 6-ciu odszedł zabierając z sobą wszystkie tajemnice. Pozwolilam sobie
dopisać te kilka zdań ponieważ dopiero teraz w ostatnich latach
uświadomiłam sobie co staciłam bezpowrotnie. Dlatego też kazdy taki
wpis jak Pana wzrusza mnie do łez i pozwala miec nadzieję, że jest jeszcze
trochę ludzi którzy potrafią tak pieknie pisać i poszukiwać nieznanch
pozostawionych śladów historii. J.E.Ks. Kardynał Stefan Wyszyński
mowił tak "Odkurzmy nasze stare fotografie i powróćmy do naszego"BETLEJEM"
Panie Profesorze widzę, że wlasnie Pan buduje teraz piekny most
NIEZANEJ HISTORII POLSKI - tych maluczkich, poprzez tego typu publikacje.
Pozostaje jescze tylko zbudowac trochę, kładek, pomostów abysmy mogli
dotrzeć z ta prawdziwą historią do młodego poklenia. Jeszcze nie wszystko
stracone jeszcze nie wszystko~~~~~~~~. Szczęść Boże.
No. Ale tekst - dech zapiera:) -
31 Stycznia, 2011 - 08:14
- Proszę więcej takich. A "niewierzących" w to tempo robót ręcznych (RĘCZNYCH!!! i fizycznych, bez użycia maszyn), zapraszam do Stalowej Woli na wystawę "COP dla przyszłości" - zobaczycie, jak ludzie ręcznie budowali hutę... I w jakim czasie ją zbudowali... Wielkie budowy socjalizmu niech się schowają.
N.b. jeszcze tylko do końca marca możecie tam zobaczyć "Mikrusa" - trochę zabawy, trochę nauki a trochę refleksji. Dla zilustrowania zjawisk o jakich napisał P. Andrzej.
Ukłony dla Autora.
II Rzeczpospolita
31 Stycznia, 2011 - 13:30
Wszystkim Państwu dziękuję - jak potrafię najserdeczniej za ten wspaniały odbiór - z jakim spotkał się mój tekst.
Przy czytaniu kilka razy wzruszyłem się do łez.
Na starość tak bywa. Kilka słów do konkretnych autorów:
ad Korpus Dowbora.
Ojciec mój był dowborczykiem. Maszerował z gen. Iwaszkiewiczem z Jelni do Bobrujska. Właściwie nie maszerował - tylko jechał konno - bo był konnym zwiadowcą - a generał szedł pieszo.
do Pani która w porę nie opisała wspomnień ojca. Wszyscy na to chorujemy. Ja też o moim za mało wiem, chociaż na kilkadziesiąt stron wystarczyło.
Do pana Maćka - szyli prof Starzaka - gdyby Pan uprawiał taternictwo - pewnie bym Pana szkolił' A tak - poprzestaliśmy na jednym spotkaniu, które mi Pan teraz naprawdę przypomniał.
I do wszystkich
W Wyzwoleniu Wyspiańskiego stary aktor wygłasza taką kwestię: "Mój ojciec był bohater, a ja to jestem ... nic.
Mamy kompleks tamtych pokoleń. Jeśli robimy to na co nas stać to chyba niesłusznie.
do Pana - który zainteresował się Dymami nad kartofliskiem. Mam dwa egzemplarze do odstąpienia. Ale to gruba książka i nie najtańsza.
Serdeczności dla wszystkich czytelników zarówno na NP jak blogmedii i znajomych i nieznudzonych
AW
Dziękuję...
31 Stycznia, 2011 - 22:46
reszta jest milczeniem...
M-)
M-)