k o m i n o f a s c i

Obrazek użytkownika wilre
Idee

C Ł  previous

Z komina wiencej widać
Spółdzielnia pracy Świetlik, podobnie jak uniwersytet Harvard, kształciła przyszłe elyty kRaju.
Z tą różnicą, że w Ameryce odbywało się to w aulach uniwersyteckich, a w PRL -  na kominach.

C

hoć od powstania spółdzielni minęło prawie ćwierć wieku, to Donald Tusk uważa, że właśnie tam trzeba szukać korzeni dzisiejszej Platformy Obywatelskiej.

– W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że Platforma jest ostatnim dzieckiem spółdzielni pracy Świetlik

– mówi.

– Jeśli razem z Maciejem Płażyńskim mogliśmy założyć partię, to również dlatego, że mieliśmy do siebie ugruntowane zaufanie, które wynieśliśmy ze Świetlika.

Podobne doświadczenia wyniosło z tej małej gdańskiej firmy kilku ministrów, marszałków Sejmu i Senatu, prezes telewizji publicznej, kilku posłów, senatorów, pisarzy i jeden milioner. Wszyscy, którzy w latach 80. zatrudnieni tam byli na etatach malarzy.

– Bo jak człowiek wisi z kimś na jednej lince, to musi mieć bezgraniczne zaufanie –

mówi Jerzy Hall, jeden z założycieli Świetlika, a obecnie radny PO w Sopocie.

– I te więzy z przeszłości są czasem silniejsze niż dzisiejsze podziały polityczne.
Świetlik, czyli sposób na życie

Nazwę Świetlik wymyślił w 1983 r. Roman Rojek, obecny prezes Grupy Atlas. Donaldowi Tuskowi świetlik, czyli przeszklenie na dachu budynku gdańskiego Unimoru, pokazał Jerzy Borowczak, jeden z przywódców strajku w Stoczni Gdańskiej. Tusk pamięta, że wydawało mu się, iż świetliki są na wysokości Mont Everestu i nawet się trochę zdziwił, gdy Borowczak dał mu wiaderko i myjkę i kazał wejść na górę je umyć. Bo właśnie tym zajmowała się początkowo spółdzielnia pracy, którą wymyślili wspólnie Roman Rojek i Maciej Płażyński, świeżo upieczeni prawnicy Uniwersytetu Gdańskiego.

– Dla ludzi o poglądach antykomunistycznych praca w ówczesnym wymiarze sprawiedliwości była nie do przyjęcia

– mówi Płażyński, który był jednym z założycieli NZS i przywódcą strajku na uniwersytecie.

– Szukaliśmy niezależności i mieliśmy do wyboru, albo dorywczo pracować pod patronatem Socjalistycznego Zrzeszenia Studentów Polskich w istniejących spółdzielniach studenckich, albo założyć swoją.

W 1983 r. Płażyński z Rojkiem pojechali do Warszawy na konsultacje do profesora Wiesława Chrzanowskiego, który był specjalistą od prawa spółdzielczego. W czerwcu 1983 r. dziesięć osób, głównie założycieli gdańskiego Niezależnego Zrzeszenia Studentów, spotkało się w siedzibie Wojewódzkiego Związku Spółdzielni Pracy i powołało do życia Świetlika. Płażyński został prezesem, a Rojek szefem rady nadzorczej.

– Nie chodziło nam tylko o zarabianie pieniędzy, ale o znalezienie sposobu na życie w PRL

– mówi Tomasz Chodnikiewicz, pierwszy wiceprezes spółdzielni. Dodaje, że od samego początku celem spółdzielni było wspieranie osób represjonowanych, dyscyplinarnie wyrzucanych z pracy i tych, którzy po wyjściu z więzienia nie mieli gdzie iść. Takich jak choćby Jerzy Borowczak, który w stanie wojennym miał zakaz pracy w całym województwie gdańskim. Albo kapitan SB Adam Hodysz, który trafił do więzienia za współpracę z Solidarnością, a po wyjściu był bez środków do życia.

 

Tusk do spółdzielni trafił w 1983 r. Wcześniej był etatowym pracownikiem Solidarności, więc pracę stracił już 13 grudnia 1981 r. Zanim zatrudnił się w Świetliku, redagował teczki haftu kaszubskiego wydawane przez Stowarzyszenie Kaszubsko-Pomorskie i sprzedawał drożdżówki w tunelu dworca gdańskiego.

– Kwalifikacje do pracy w Świetliku miałem odpowiednie. Tak jak oni byłem nielegalny, grałem w piłkę i potrafiłem wypić. To wystarczało na początek

– mówi Tusk.

 

W 1985 r. spółdzielnia stanęła przed dylematem: czy należy zatrudniać każdego podpadniętego tylko dlatego, że tego potrzebuje? Dyskusja dotyczyła Andrzeja Gwiazdy, drugiej osoby w Solidarności po Wałęsie. Gwiazda akurat szukał pracy.
– Były obawy, czy nie przeciągamy struny i czy w imię bezpieczeństwa innych, którzy też byli represjonowani w PRL, powinniśmy się tak narażać – wspomina Maciej Płażyński. – Zwyciężyła koncepcja, że bez względu na to, co się później stanie, nie zostawimy Gwiazdy na lodzie. I choć on z propozycji nie skorzystał, to dzięki niemu postanowiliśmy, że nie będzie u nas blokady na żadne nazwisko tylko dlatego, by się nie narazić władzy.
Zanim Świetlik stał się potentatem na rynku usług wysokościowych, na cały jego kapitał składały się cztery wiaderka, płyn do mycia okien i szmaty, na które spółdzielcy zrzucili się z własnej kieszeni. Po miesiącu działalności pojawiła się jednak niebywała okazja: zlecenie na pomalowanie 150-metrowego komina Rafinerii Gdańsk. I to było odkrycie żyły złota, dzięki której spółdzielnia rozkwitła.
– Przećwiczyli nas alpiniści na wieży widokowej w Oliwie – wspomina Płażyński. – Kto miał odwagę, ten nadawał się do dalszej pracy. (Znany gdański pisarz Paweł H. nie przetrwał tej próby).
Nie było sprzętu alpinistycznego, więc spółdzielcy wykonali go z powyginanych w imadle drutów i linki kupionej w sklepie żeglarskim. – To cud, że nikt wtedy nie zginął – mówi Hall.
Pierwszych pięć kominów malowali również prezes z wiceprezesami. I nikogo to nie dziwiło, bo jak mówi Płażyński, spółdzielnia była bardzo socjalistyczna. Wszystkie zarobione pieniądze przez pierwsze dwa lata wrzucano do jednego kapelusza i dzielono po równo między wszystkich pracowników. I tych, którzy wisieli na linach, i tych, którzy podawali tylko kubełki z farbą.
– Wydawało nam się, że jest to oczywiste, bo każdy pracuje na miarę swoich możliwości i zdolności – mówi Płażyński, który malował kominy tak długo, aż firma się rozrosła; wtedy któryś z pracowników zauważył, że dużej firmie w ogóle się nie opłaca, by prezes wisiał na kominie. Powinien skupić się na załatwianiu kolejnych zleceń na prace. – Tylko że wtedy zacząłem zarabiać pięć razy mniej niż malarze, więc wymyślono system premii, by te dysproporcje zmniejszyć – wspomina Płażyński.
Pod koniec 1984 r. firma zatrudniała 21 etatowych pracowników, którzy w ciągu roku wykonali prace warte 42 mln zł. Wtedy zaczęło się eldorado. Świetlik zainwestował w nowoczesny sprzęt alpinistyczny i brał każde zlecenie: od hal fabrycznych, dźwigów i mostów po latarnie morskie, a nawet prace podwodne. W szczytowym 1987 r. spółdzielnia zatrudniała, nie licząc umów-zleceń, 240 pełnoetatowych pracowników. Miała oddziały m.in. w Bydgoszczy, Krakowie i Rzeszowie. A każdy, kto tu przychodził, mógł w krótkim czasie zostać spółdzielcą, czyli współwłaścicielem firmy.
Wtedy też uznano, że nazwa Świetlik nie pasuje do tak prężnie rozwijającej się firmy, więc Mariusz Wilk, obecnie pisarz, a wtedy malarz, zaproponował nazwę Gdańsk.
Budując socjalizm, budujemy kapitalizm
Starcie socjalizmu z kapitalizmem, jak mówią spółdzielcy, było nieuniknione, nastąpiło w 1986 r. i przypominało trochę dzisiejsze pęknięcie między Polską solidarną a liberalną. (Z tym że liberałowie popierali wtedy rozwiązanie solidarne).
Przewodniczący rady nadzorczej Roman Rojek chciał zatrzymać napływ ludzi, by chronić korporacyjny interes. Chciał, by spółdzielnia była zamknięta dla nowych i zbierała z rynku zlecenia gwarantujące tylko największe zyski. O wszystkim miały decydować zysk i rentowność. Płażyński był za uspołecznieniem, czyli za otwarciem.
– Poparłem wizję Płażyńskiego, bo dzięki niej zostałem spółdzielcą – mówi Tusk. – Nie mogłem wtedy powiedzieć, że skoro ja jestem już w spółdzielni, to nie wpuszczę innych. Ale to Rojek pierwszy zrozumiał, że ta romantyczna przygoda nie ma przyszłości. On już wiedział, na czym polega kapitalizm.

Rojek, założyciel i lider, poszedł drogą milionera, a reszta spółdzielców nadal uważała, że ważniejsza jest wspólna walka i człowiek. Bo, jak mówi Płażyński, spółdzielnia była konglomeratem różnych nurtów politycznych, które zgodnie z sobą koegzystowały, a on sam był spinaczem, który to wszystko łączył.

 

Malarze dzielili się na liberalnych, skupionych wokół „Przeglądu Politycznego”, konserwatywnych z Ruchu Młodej Polski i solidarnościowych, którzy trafili tu ze stoczni lub portu. Mniej licznie na kominach były reprezentowane grupy Solidarności Walczącej i Ruchu Wolność i Pokój.

– Każda z tych grup walczyła o wpływy i przekonywała prezesa do swoich racji

– mówi Tomasz Chodnikiewicz.

 

Jerzy Hall pamięta, że prezes Płażyński przypominał wtedy chodzący bankomat. W każdej kieszeni dżinsów miał plik pieniędzy przeznaczony na inny społeczny cel. Czarna kasa, jak nazywali ją spółdzielcy, trafiała głównie do łabędzi, czyli na wsparcie osób wyrzuconych z pracy i rodzin aresztowanych spółdzielców. Finansowano z niej druk ulotek, gazet podziemnych, koncerty, a nawet wynajęcie ekipy telewizyjnej, która filmowała strajki w 1988 r. Na ten cel raz w miesiącu dobrowolnie opodatkowywał się każdy z malarzy. Pieniędzmi tymi Płażyński dysponował według własnego uznania i jak mówi Jerzy Hall, wszyscy mieli absolutne zaufanie, że trafią tam, gdzie są najbardziej potrzebne.

 

Gdy w drugiej połowie lat 80. spółdzielnia zaczęła przynosić duże zyski, stała się fundatorem stypendiów. Polegało to na zatrudnianiu osób na fikcyjne etaty. Z tej formy wsparcia skorzystał m.in. obecny poseł PO Arkadiusz Rybicki, który jako pracownik spółdzielni oddelegowany został do pracy w sekretariacie Lecha Wałęsy. Wiesław Walendziak pamięta, że w 1987 r., po latach spędzonych z pędzlem w ręku, podszedł do niego Płażyński i powiedział: Twoim powołaniem nie jest malowanie dźwigów, ale pisanie artykułów, bo chcemy wspierać ludzi, którzy będą animatorami opozycji.

 

Walendziak twierdzi, że przesadzone są informację, jakoby w ramach etatu musiał zdawać comiesięczny raport prezesowi z przeczytanych książek i napisanych artykułów:

– Spotykaliśmy się raz w miesiącu na piwie i opowiadałem, nad jakimi projektami obecnie pracuję

.

Dyktatura malarzy

W drugiej połowie lat 80. wokół spółdzielni zaczęły pączkować powoływane przez nią spółki, które miały ją odciążyć od obowiązku wspierania finansowego podziemnych inicjatyw. Płażyńskiemu zależało, by spółdzielnia była poważnym przedsięwzięciem finansowym, mogącym konkurować na rynku.

Maciek dbał o parytet, by wszystkie polityczne nurty były w tych spółkach reprezentowane – mówi Tomasz Chodnikiewicz.
Jedną z takich spółek była Corrina, która po przejęciu części zleceń spółdzielni Gdańsk miała stać się zapleczem finansowym dwóch periodyków: wydawanej przez RMP „Polityki Polskiej” i wydawanego przez liberałów „Przeglądu Politycznego”. – Niepisana umowa była taka, że gdy pojawią się pierwsze zyski, zostaną one po równo podzielone między liberałów i młodopolaków

– wspomina Donald Tusk.

 

Jednym z ostatnich wielkich zrywów Świetlika były majowe i sierpniowe strajki w 1988 r. Spółdzielnia przerwała wtedy pracę, bo prezes i reszta załogi poszli wspierać stoczniowców i portowców. Świetlik wsparł wtedy powstanie biuletynu strajkowego „Rozwaga i Solidarność”, który dzięki świetlikowcom docierał do kluczowych zakładów w całej Polsce.

 

Nikt nie przewidywał, że to się tak szybko skończy i byliśmy przygotowani na długi marsz do wolności –

mówi Tusk.

– Dziś nadrabiam miną, ale wtedy chciało mi się wyć z rozpaczy, że o szóstej rano muszę wkładać brudny kombinezon i przez dwanaście godzin machać pędzlem. Bałem się, że do emerytury będę wisiał na kominach i coraz bardziej miałem poczucie marnowania życia.

Jerzy Borowczak pamięta, że gdy w lipcu 1994 r. na zebraniu spółdzielców ogłaszano decyzję o upadłości, to płakał ze złości.

– Po naszym odejściu przyszli ludzie, którzy zaczęli traktować spółdzielnię jak PGR

– mówi Borowczak, który w 1989 r. mógł już wrócić do Stoczni Gdańskiej, choć w porównaniu ze spółdzielnią zarabiał tam dziesięć razy mniej.

– Zamiast pielęgnować te dojne krowy, to oni każdego roku żądali wypłat dywidendy i tak to wszystko zarżnęli.

Choć spółdzielnia została oficjalnie zlikwidowana w 1994 r., to jej faktyczny upadek nastąpił cztery lata wcześniej, gdy do polityki odeszli

wszyscy kluczowi spółdzielcy. Marek Zająkała, obecny wiceminister MON, i Arkadiusz Rybicki zostali sekretarzami stanu w kancelarii Lecha Wałęsy. Andrzej Zarębski – rzecznikiem rządu Jana Bieleckiego, Lech Mażewski – doradcą premiera, a Jacek Kozłowski – szefem biura prasowego. Marek Zdrojewski był ministrem przekształceń własnościowych, a Wiesław Walendziak

trafił do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji.

Nie było sensu, by Tusk dalej był malarzem kominów, a Borowczak skrobał rdzę

– mówi Płażyński.

– Jak się mówi, że chce się Polskę przebudować, to nie można się wycofać, gdy pojawia się nagle taka okazja. Więc ja też, po wahaniach, zdecydowałem się przyjąć propozycję objęcia stanowiska wojewody gdańskiego.

Donald Tusk uważa natomiast, że Świetlik mógł się rozwijać tylko w postawionej na głowie gospodarce socjalistycznej, a na wolnym rynku, zdominowanym przez kulturę korporacyjną, spółdzielnia tak zarządzana nie mogła mieć żadnych szans. –

Paradoks polegał na tym, że zbudowany przez antykomunistów Świetlik mógł funkcjonować tylko w socjalizmie

– dodaje Tusk.

– I kiedy przyszedł wyczekiwany przez nas kapitalizm, o który tyle lat walczyliśmy, to zmiótł spółdzielnię z rynku.

Ostatnim wiernym Świetlikowi pozostał Tomasz Chodnikiewicz, jeden z założycieli spółki i jej pierwszy wiceprezes. Choć wycofał się ze spółdzielni w 1989 r., to w kolejnych swoich firmach, których nazwy się często zmieniały, jako znak firmowy wykorzystywał logo w postaci węzła alpinistycznego, który przez lata był znakiem firmowym spółdzielni.

– Kolejne firmy starałem się budować na wzór Świetlika, by najważniejszy był człowiek

– mówi Chodnikiewicz, który obecnie jest prezesem budowlanej firmy Jas.

Wolność ma cenę

Ostatni raz o Świetliku było głośno dwa lata temu podczas kampanii prezydenckiej, gdy Donald Tusk w swoich spotach wyborczych przypomniał, że przed laty wisząc na linach malował polskie kominy.

 

Sympatie byłych spółdzielców podzieliły się między PiS a Platformę (z pewną przewagą Platformy). Wtedy się okazało, że od wspólnoty życiorysów ważniejsza jest bieżąca polityka. Były prezes Świetlika Maciej Płażyński wyjaśniał podczas kampanii prezydenckiej, dlaczego nie może poprzeć jednego z byłych członków rady nadzorczej Świetlika, z którym zakładał Platformę Obywatelską. „W polityce nie decydują względy towarzyskie lub przyjacielskie – tak tłumaczył, dlaczego wspiera Lecha Kaczyńskiego. – W sporze między wizją Polski liberalnej Donalda Tuska a Polską solidarną Lecha Kaczyńskiego jestem po stronie Polski solidarnej, bo tak jest od 25 lat”. Tusk nagle stanął tam, gdzie stał Roman Rojek w 1986 r.

– To, że ludzie po 20 latach mają różne poglądy, nie powinno nikogo dziwić –

tłumaczy Płażyński.

– Ważne, żebyśmy nie obrzucali się przy tym błotem.

Dla Donalda Tuska Świetlik pozostał, oczywiście w mikroskali, czymś na wzór Solidarności, w której wielu ludzi scalała wspólna konspiracja, siedzenie we wspólnej celi czy wspólne picie. A jednak potem okazało się, że mają różne zdania.

– Wolność ma tę cechę, że ludzie, dokonując kolejnych wyborów, oddalają się od siebie –

mówi Tusk.

– Myśmy w Świetliku przez wiele lat byli blisko siebie, ale może dlatego, że nie mieliśmy wtedy innego wyboru.
Cezary Łazarewicz

Korzystałem z pracy magisterskiej Doroty Fojtuch i Mirosławy Lachowicz „Fenomen działalności spółdzielni Gdańsk w rzeczywistości lat osiemdziesiątych”, Wydział Ekonomii Uniwersytetu Gdańskiego, 1995 r.

 

SIC

 

 

SUBBOTNIK w CZECIEJ RP.

Sobota premiera w Łukowie (galeria)
Przyjaciel Tusk

czytany 1157 razy
liczba komentarzy:3 /czy /

 
Premier rządu nie zagrał 31 maja z samorządowcami i przedsiębiorcami w piłkę na murawie łukowskich „Orląt”. Odwiedził jednak miejski stadion i gdyby nie napięty czas oraz konieczność powrotu do pracy, to... zagrałby! Do pełnego składu drużyny parlamentarzystów brakowało akurat jednego zawodnika.

http://rprl.blogspot.com/2011/02/kominofasci-no-pasaran.html

Brak głosów

Komentarze

Gdybyś tak jeszcze przytoczył podstawy prawne działania "spółdzielni"
I zarobeczki - kominek za milion po 100 dla każdego
a zwykły malarz w stoczni brał -10 koła :)
O cichym przyzwoleniu -
Osłanianiu :)
Ktoś musiał przeżyć - w obliczu szykowanych zmian :)

Vote up!
0
Vote down!
0
#136768

A Hall niech się nje martwi,teraz każdy dostanie swoją linkę.pozdrawiam

Vote up!
0
Vote down!
0
#137011