Resocjalizacja we Wrocławiu cz. 2

Obrazek użytkownika Leopold
Blog

Po przyjeździe do Wrocławia i ustabilizowaniu się sytuacji, od razu rozpocząłem starania o możliwość dostępu do jakiegoś instrumentu. Byłem pewny, że w dobrym poniemieckim więzieniu musi być fortepian. Później się dowiedziałem, że nawet były trzy instrumenty, z których najbardziej kompletny stał w kartoflarni. Wiedziałem, że gdzieś w tym więzieniu odsiaduje w pojedynczej celi długi wyrok (za morderstwo) pewien aktor piszący książkę, przypuszczałem więc, że i mnie, jako artyście pójdą na rękę i dlatego napisałem podanie do naczelnika, zgłaszając gotowość przywrócenia do stanu używalności nawet dość zdewastowany instrument. Zaproponowałem też, że mogę w radiowęźle prowadzić jakieś pogadanki o muzyce. Wyobrażałem sobie, że gdybym mógł ćwiczyć mając tyle czasu, mógłbym osiągnąć wręcz mistrzostwo.

W momencie aresztowania byłem prezesem Samodzielnego Koła SPAM (Stowarzyszenia Polskich Artystów Muzyków) w Koszalinie, w dodatku oboje z żoną należeliśmy do prestiżowej sekcji solistów. Aby uzyskać w niej członkostwo, trzeba mieć poparcie dwóch „znakomitości”. My mieliśmy rekomendacje z najwyższej półki. Poparł nas prorektor warszawskiej uczelni, prof. Witold Rudziński i muzykolog Stefan Jarociński, uchodzący za najlepszego w świecie znawcę twórczości C. Debyssy'ego. Do Jarocińskiego zwróciliśmy się o rekomendację, ponieważ napisał nam bardzo dobrą recenzję po naszych koncertach w Warszawie w ramach Panoramy Trzydziestolecia w 1974 roku, gdy prezentowały się wszystkie województwa. Koszalińskie wysłało to, co miało najlepszego – czyli nasz duet fortepianowy. Graliśmy z żoną koncert na dwa fortepiany Michała Spisaka z towarzyszeniem orkiestry Filharmonii Koszalińskiej.
Dlatego uważałem, że wsparcie stowarzyszenia, które nie było w stanie wojennym rozwiązane jak inne związki twórcze, jedynie zawieszone, będzie mieć znaczenie.
W tym celu koledzy ze SPAM-u udali się do przewodniczącej stowarzyszenia, którą była światowej sławy pianistka Halina Czerny – Stefańska. Rozmowa z nią okazała się rozczarowująca – powiedziała ona, że muzyk powinien się zajmować „tylko nutkami”. Sama jednak, zamiast zajmować się „tylko nutkami”, zapisała się do PRON -u. Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego był fasadową organizacją popierającą Jaruzelskiego i stan wojenny, a należały do niego liczne stowarzyszenia i związki takie jak Naczelna Rada Adwokacka, Towarzystwo Przyjaźni Polsko – Radzieckiej, filateliści, kynolodzy, hodowcy kanarków i wiele tego typu organizacji. Melomanom postawa artystki się nie podobała – przychodzili na koncert, ale „wyklaskiwali” ją ze sceny - klaskali tak długo, aż pianistka zeszła z estrady.
Wiadomość o nieudanej wizycie u przewodniczącej SPAM skomentowałem tak:

„Odnowa zatacza coraz szersze kręgi. Jeśli w stowarzyszeniu twórczym znalazł się artysta sugerujący, aby mnie usunąć ze SPAM -u jako kryminalistę pozbawionego praw publicznych zamiast zgodnie ze statutem bronić swego członka, to znak, że tam w Zarządzie Głównym zamierzają zgłosić akces do PRON -u.”

Żona napisała podanie:

„Do Naczelnika Zakładu Karnego we Wrocławiu
Mąż mój jest pianistą absolwentem Warszawskiej Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej, należy do najwybitniejszych muzyków województwa koszalińskiego. Dla czynnego artysty dłuższa przerwa w kontakcie z instrumentem oznacza utratę zdobywanych w ciągu 17 lat nauki kwalifikacji, a w konsekwencji eliminację z zawodu. Byłaby to strata nie tylko dla niego samego, ale również dla regionu, w którym dał się poznać w ciągu dziesięcioletniej działalności jako zasłużony animator kultury.(...)”
Jako załączniki były pisma dyrektora Bałtyckiego Teatru Dramatycznego i prośba Wydziału Kultury i Sztuki UW w Koszalinie:
„Osiągnięcia J. Martiniego na polu krzewienia kultury muzycznej, jego sukcesy zarówno jako solisty i kameralisty jak i instruktora zespołów amatorskich – laureatów głównych nagród na Festiwalach piosenki radzieckiej w Zielonej Górze, Opolu i Toruniu uwidaczniają nam ogromne straty, jaką jest jego brak w naszym środowisku Byłaby to także bezpowrotna strata społecznych funduszy łożonych na kosztowne kształcenie fachowego instrumentalisty (…)
pożądanym wyjściem byłoby umieszczenie go w zakładzie posiadającym instrument, gdzie mógłby nie tylko ćwiczyć, ale również być zatrudnionym w charakterze zbliżonym do swojego zawodu (np. instruktora muzycznego czy kulturalnego). Utrata przez J. Martiniego zawodu w trakcie odbywania kary byłaby sprzeczna z zadaniem resocjalizacji, któremu ma służyć kara.”

Uzyskałem formalną zgodę naczelnika i napisałem:
Z pianinem nadal bez zmian, zgoda naczelnika jest, ale nic poza tym. Kilkakrotnie się pytałem. Sprawa w toku
W następnym liście sprawa się wyjaśniła:
„Z mojego grania nic nie wyszło. Administracja ZK zadziałała nadzwyczaj sprawnie – sprowadzono eksperta i „wyzłomowano” instrumenty”.
Ale to nie koniec - „Solidarność” Opery Wrocławskiej była w stanie załatwić wypożyczenie pianina, więc sprawa mogła się dalej toczyć.
Oczywiście wpuszczenie mnie - „propagandziarza” do radiowęzła było by nierozsądne, a odprowadzanie i przyprowadzanie przez korytarze, otwieranie i zamykanie wewnętrznych śluz czasochłonne i uciążliwe dla personelu.
Naczelnik odetchnął z ulgą dopiero, gdy nas, politycznych, wywieziono do innego więzienia.

Opis naszego życia we wrocławskim więzieniu został zamieszczony w artykule pt. „Na Klęczkowskiej, ale nie na klęczkach” ze szczecińskiego pisma KOS :

W więzieniu przy ul. Klęczkowskiej przebywa ok. 250 „dekretowców” z kilku regionów Polski Zachodniej. Warunki panujące w tym więzieniu nie są złe jak na więziennictwo w PRL. Cele 6 -cio osobowe, dość przestronne zapewniają minimum wygody. „Dekretowcy” nie są zmuszani do pracy, a regulamin – teoretycznie ten sam co dla więźniów pospolitych – interpretowany jest ulgowo. W niedzielę możemy uczestniczyć we mszy św., na której do stałego repertuaru weszły pieśni nie zupełnie religijne jak „Pieśń żołnierzy AK”, czy „Hymn Solidarności” (…) Wszyscy zdają sobie sprawę, że nie są przestępcami, tylko jeńcami wojennymi. Przyznają to nieoficjalnie funkcjonariusze więzienni, mówiąc, ze nie chodzi tu o resocjalizację, tylko o odizolowanie od społeczeństwa. Więźniowie są nieźle poinformowani o tym co się dzieje za murami – dociera prasa niezależna, wydawane są pisma więzienne: biuletyn informacyjny „Bez cenzury”, oraz pismo satyryczne „Igłą siedzącej ekstremy”. Wszystkie ważniejsze rocznice są uroczyście obchodzone w różnych formach – od minuty ciszy na spacerniaku, palenie zniczy w oknach do chóralnych śpiewów i deklamacji całego bloku."
Jest tu wspomniany nasz biuletyn, do którego pisywałem. Pamiętam moje dydaktyczne omówienie książki Konrada Lorentza „Tak zwane zło” o agresji wewnątrzgatunkowej i konieczności unikania konfliktów w okolicznościach, w których się znaleźliśmy. Biuletyn był duplikowany w naszej celi i przesyłany na dolne piętro. Chabeta „szła” przez całe długie piętro, koledzy ze wszystkich cel stopniowo czytali i podawali dalej. Po jakimś czasie zorientowaliśmy się, że koledzy z ostatniej celi są jacyś dziwni. Okazało się, że opróżniono tę celę i zainstalowali się tam esbecy, którzy przechwytywali wszystkie numery. Może dzięki temu przetrwały gdzieś w archiwach MSW?

Chodziły słuchy, że ukonstytuowała się jakaś głęboko zakonspirowana struktura, którą roboczo nazwaliśmy radą starszych. W naszym „chabetowym” biuletynie pojawiły się artykuły programowe („nasza walka się nie skończyła, nie jesteśmy tu na wczasach”) i rozpoczęliśmy organizację upamiętniających wydarzeń, o których była mowa w szczecińskim tekście, a które dyrekcja placówki określała jako „niepokoje na bloku”. Scenariusz realizowany nocą zawsze był podobny – kilka wykrzyczanych przez otwarte okna haseł, a na zakończenie śpiewany, czy raczej ryczany, bo chodziło o głośność, hymn. Całość trwała ok. 3 minuty - tyle, ile czasu potrzebuje „atanda” (grupa do tłumienia buntów w więzieniach), by pozbierać kaski i założyć buty. Śpiewane były tylko dwie zwrotki hymnu, przy czym druga wykonywana była wyraźnie szybciej, bo już słychać było tupot buciorów na schodach. W ostatniej chwili wszyscy wskakiwali do łóżek. Wtedy otwierały się drzwi zapalano światło i zomowcy wpadali do celi. Pamiętam, że najsympatyczniejszy był pies – wilczur z wywalonym jęzorem przyjaźnie dyszący.
Biuletyn informacyjny, o którym była mowa w artykule szczecińskiego pisma był pięknie przepisywany w naszej celi, a zajmował się tym Józek o ksywie „Małolat”, bo „przezgredził się (skończył 21 lat) podczas naszego pobytu we Wrocławiu. W tradycji złodziejskiej takie wydarzenie wymaga określonych rytuałów nieco podobnych do marynarskich szykan wobec delikwentów po raz pierwszy przekraczających równik, jak całowanie ryby, konsumpcja kanapki ze smarem okrętowym itp. U nas „promotorem” był Franek Bagnucki, który sam przechodził taką procedurę „za pierwszego wyroku”. Józek musiał podołać określonym próbom, z których „muką” pierwszą było wytrzymanie „blachy z pięty”. Inne „muki były podobne, a rosyjska nomenklatura wskazuje na proweniencję całego rytuału. Józek przeszedł jednak nieco ulgowe „muki” - męki wskutek naszej interwencji.
Nie należał on do naszej drużyny brydżowej, a właściwie cały czas siedział „na lipie” i „pisał na witach”.Był to rodzaj języka migowego, którym posługiwali się kryminaliści i który wymagał – jak wszystkie języki – pewnego wysiłku, aby go opanować. Naprzeciwko był oddział kobiecy i „pisząc na witach” złodzieje nawiązywali płomienne romanse na odległość. Ponoć przy bliższym kontakcie wiele z tych kobiet znacznie traciło na atrakcyjności, ale Józek zaryzykował i umówił się na spotkanie u okulisty. Został zaprowadzony do więziennego szpitala, po jakimś czasie wrócił z oczyma jak dwuzłotówki zakropionymi atropiną, ale wybranki nie spotkał, bo jej nie doprowadzili.
Bliskość oddziału kobiecego była niewątpliwą atrakcją więzienia na Klęczkowskiej i my wszyscy koło 7 rano, kiedy załoga damska szła pod konwojem do pracy w pralni, chętnie wdrapywaliśmy się na „lipo” (okno było do sufitem i trzeba było wejść na „fikoł”) by popatrzeć na te malwersantki czy mężobójczynie ze „sznytami” (bliznami po samookaleczeniach) i tatuażami. Ponoć, jeśli się znało „blatnego gada” i miało „sałatę” (pieniądze), to można było załatwić sobie taką osadzoną na romantyczne spotkanie. Klawisz wyprowadzał wtedy do celi izolacyjnej. Oczywiście nie wolno mieć było gotówki w celi (konfiskowali przy „kipiszu”), ale złodziej potrafi...
Józek Małolat przeszedł z nami cały „szlak bojowy”, ale pojawił się dość niespodziewanie, bo chyba nie było go w koszalińskim areszcie śledczym. Józek mówił, że był „łącznikiem” (?) „Solidarności” i przewoził meldunki z Gdańska na Śląsk w specjalnie przygotowanych butach ze skrytką. Wydawało się to trochę dziwne, ale uwierzyliśmy mu na słowo. Miał on równolegle inną sprawę, bo w wypadku samochodowym, którego był sprawcą, zginęła dziewczyna. Józek był bogaty z domu - miał samochód w wieku 18 lat i twierdził, że ojciec stara się załatwić ekspertyzę wskazującą, że wóz miał usterki techniczne. Nasz najmłodszy „roommate” często był wyprowadzany z celi na „przesłuchanie”. Co zeznawał?
Dziś sądzę, że był szantażowany przez SB tym wypadkiem, ale wtedy nie mieliśmy takich podejrzeń. Jeden z dysydentów rosyjskich pisał, że „stukacza” najłatwiej jest rozpoznać po częstym opuszczaniu celi na „przesłuchania”. Wszelkie wątpliwości rozwiały się dopiero „na wolce”. Jeden kolega poinformował nas, że podczas, gdy on ciągle przebywał w więzieniu, Małolat odwiedził jego żonę i zachował się skandalicznie – skończyło się na podartej odzieży.

Inne wydarzenie nie pozostawało już żadnej wątpliwości. My - więzienni kombatanci mieliśmy do siebie zaufanie, wymienialiśmy się adresami, i odwiedzaliśmy się. Nieszczęściem konspiratorów wszystkich czasów jest naturalna ludzka skłonność do chwalenia się, co często było powodem tragedii. Odwiedziłem kiedyś kolegę tramwajarza z Krakowa, który w swoim domku letniskowym pod Myślenicami skonstruował przemyślną skrytkę ukrytą we framudze drzwi. Oczywiście pokazał mi tę imponującą skrytkę, choć nie bardzo miał co w niej przechowywać. Za jakiś czas przyjechał do niego Józek Małolat i także to zobaczył. Wkrótce zjawili się esbecy na rewizję, nic nie szukali, tylko jak po sznurku poszli akurat do tych drzwi...

Mój kontakt ze światem zewnętrznym był ściśle limitowany zarówno co do ilości korespondencji, jak i adresów. Moje listy często nie dochodziły do domu, co było efektem działania cenzury. Kiedyś zmienił się wychowawca, i „nowy”, wzywając mnie do biura, oddał mój dopiero napisany list mówiąc, że go nie może wysłać, bo oprócz więziennej, jest jeszcze inna cenzura (pocztowe komórki „W”). Gdyby wysłał tę korespondencję, może mieć kłopoty, a list i tak nie ma szans na dotarcie do adresata. Zasugerował tematy, jakie najlepiej poruszać w listach – o zdrowiu, o pogodzie, a unikać ocen bieżącej sytuacji i w ogóle polityki.

W listach omawiałem przeczytane poważne książki, które można było pożyczyć od wrocławskich intelektualistów zakwaterowanych piętro wyżej, no i poddawałem miażdżącej krytyce sytuację społeczno - ekonomiczną realnego socjalizmu. Nic dziwnego, że ok 1/3 moich listów do adresata nie dotarło Gdzie one są? Czy zostały „wybrakowane”, czy są składowane w lochach Łubianki?
W przeciwieństwie do korespondencji, która jednak dotarła i ocalała w szufladzie żony, moja teczka z SB się nie zachowała, a IPN znalazł tylko protokół z jej zniszczenia:
„Materiały ze względu na znikomą wartość operacyjną zniszczono we własnym zakresie na polecenie Dyr. Dep. OKPP MSW 90.01 25”
Jeden historyk pisał, że formułą o „znikomej wartości operacyjnej” opatrywano materiały z ich perspektywy najważniejsze. Faktem jest, że w naszym regionie zniszczono teczki chyba tylko dwóch osób, opatrując je takim zwrotem. Natomiast nie mam pojęcia, jakim cudem w papierach IPN zachowała się kartka wydarta z zeszytu z moim podaniem:
„Jan Martini cela 36 bl Ib
Podanie Do Naczelnika Zakładu Karnego we Wrocławiu
Proszę o przydzielenie mi talonu owocowego. Prośbę motywuję awitaminozą i urodzajem jabłek”

Podczas mojego pobytu w więzieniu, przesyłane przeze mnie listy były zbiorowo czytane w czasie spotkań towarzyskich. Poniżej fragmenty niektórych z nich:

„Ostatnio betoniara (głośnik radiowęzła) dużo mówi o jakieś doniosłej konferencji PRON, na której wezwano „szerokie kręgi społeczeństwa” do dyskusji i zachęcano do „postawy czynnej i aktywnej wobec”. Znając Twój temperament polemiczny i pasję społecznikowską boję się o Ciebie. Gdybyś jednak jakoś zaangażowała się w PRON -ie to pamiętaj – żadnej krytyki zwłaszcza konstruktywnej!
Wprawdzie „prawdziwa cnota krytyki konstruktywnej się nie boi”, ale między krytyką, a „lżeniem poniżaniem i wyszydzaniem” granica jest cienka – tym cieńsza im cnota mniej prawdziwa. Zaś z art. 273 startuje się od pół roku, o czym przypomina Ci Twój do niedawna otumaniony wrogą propagandą, ale obecnie pod wpływem procesu resocjalizacji, jakby bardziej świadomy mąż.”

„I znów musisz się tłuc całą noc pociągiem (i drugą z powrotem), aby się ze mną parę chwil zobaczyć. Ciężki jest los żon antysocjalistów. Nie mają takich problemów żony socjalistów, liberałów, chadeków i progresistów. Niewątpliwie najlepiej się miewają żony komunistów i imperialistów.
Ps.
Czy przysłali już zaległe pobory z CIA?

*Uwaga dla cenzorów. To oczywiście żart – nigdy nie brałem pieniędzy od obcych wywiadów (pracowałem społecznie)

„Dziennikarze PRL zachłystywali się ze szczęścia nad doniosłością rocznicy i nad wagą Dnia w którym Przybliżają Się Perspektywy Możliwości Zawieszenia Stanu Wojennego.”
U nas wszystko po staremu. Jedyną zmianą jest announcement żeby nie pisać podań o dodatkowe widzenie, bo nie będą rozpatrywane. Teraz widzenie takie będzie się mogło dostać tylko w charakterze nagrody. Tylko jak sobie zasłużyć na taką nagrodę?
Nie wiem jak to się ma do historycznej decyzji („ważny krok na drodze do normalizacji”) naszego sejmu, czyli jak to się teraz ładniej mówi PARLAMENTU, ale zbieżność w czasie jest.”

Wówczas nie zwracaliśmy na to uwagi, ale stopniowo w ramach „pierestrojki” przyzwyczajano nas do „demokracji parlamentarnej” w miejsce „demokracji ludowej”, która właśnie „wyczerpała swoją formułę”

Twoja ocena: Brak Średnia: 4.9 (11 głosów)