"Tuska zupa z buta" - polemika Jarosława Kaczyńskiego z Donaldem Tuskiem

Obrazek użytkownika Max
Kraj

Ponieważ zdaję sobie sprawę, że część z Was Gazety Wyborczej nie czyta ze względów oczywistych, zamieszczam, za portalem wyborcza.pl, drugą część polemiki Jarosława Kaczyńskiego z Donaldem Tuskiem.

_____________________________________________________
Tuska zupa z buta

Jarosław Kaczyński

Liczyłem na to, że dostaniemy gęstą, treściwą, wojskową grochówkę. Ale druga część wynurzeń programowych premiera Donalda Tuska, podobnie jak pierwsza, okazała się zupą z buta, jaką gotował sobie Charlie Chaplin w niezapomnianym klasyku "Gorączka złota". Nie chcę się już zajmować pierwszą częścią (odsyłam do mojego tekstu "Samochwały droga przez mękę" w "Rzeczpospolitej" z 19-20 marca).

To miał być raport z dokonań rządu, ale jak zrobić raport z czegoś, czego nie ma? Natomiast część druga miała być prezentacją filozofii rządzenia gabinetu Tuska oraz przedstawieniem konkretnych planów. Miała być, a jest antologią wiele razy przeżutych pustych obietnic. Ale dość żartów.

Jeśli premier Tusk czegoś nie rozumie, nie wie i nie robi, to nie powód, żeby za niego nie wskazać, jakie są najistotniejsze cele polskiej polityki, nasze narodowe interesy, jakie są drogi do szybkiego rozwoju Polski i dobrobytu Polaków. Nie sposób napisać o wszystkich, dlatego skupię się na najważniejszych.

Warto być Polakiem

Warto być Polakiem, warto by Polska trwała jako duży, liczący się europejski kraj - powiedziałem 19 lipca 2006 r. w Sejmie, wygłaszając exposé. To zdanie streszcza wszystko to, do czego powinien dążyć premier polskiego rządu. Warto być Polakiem, czyli trzeba zrobić wszystko (także, a może przede wszystkim, na poziomie rządu), by polskość była trwałą wartością, aby można było czuć dumę nie tylko wtedy, gdy we wspaniałym stylu wygrywają Adam Małysz czy Justyna Kowalczyk.

Każdy z nas powinien mieć przynajmniej równe szanse wygrywania różnych życiowych premii. Warto odnosić ewidentne i należne korzyści z bycia członkiem wspólnoty nazywającej się "Rzeczpospolita Polska". Warto mieć poczucie ekwiwalentnego i sprawiedliwego udziału w narodowym bogactwie, bo wtedy nie będziemy zazdrościli tym z listy najbogatszych Polaków, którzy zgromadzili majątki warte miliardy złotych.

Warto, żeby w określeniu Polak była wartość dodana, oznaczająca, że to ktoś szanujący tradycję i dumny z osiągnięć własnego narodu, a jednocześnie nowoczesny. Czyli otwarty na świat, wykształcony, z łatwością poruszający się w dziedzictwie światowej kultury i jej współczesnych osiągnięciach, zorientowany w nowoczesnych technologiach, nie tylko jako ich użytkownik, ale też twórca czy konstruktor. Czyli mobilny, ale nie z przymusu, np. w pogoni za pracą, której nie może znaleźć w Polsce.

Warto być kimś łatwo się adaptującym w każdym środowisku, ale tak ukształtowanym, by tkwić w polskości, niezależnie od miejsca zamieszkania. Warto być kimś kompetentnym (także w sensie kompetencji kulturowej) i obowiązkowym, ale z powodu zinternalizowanych wartości, a nie przymusu czy jakiegoś systemu hiperkontroli, z czym ostatnio często mamy do czynienia. Warto być gotowym do służby państwu i narodowi, ale też warto móc korzystać z wygód życia w dostatnim państwie (w tym z własnego, wygodnego mieszkania).

Móc liczyć na sprawne urzędy i dobrą obsługę, zaufać nieskorumpowanemu policjantowi czy prokuratorowi, móc korzystać ze sprawnej i nowoczesnej ochrony zdrowia. Móc korzystać z zasłużonego czasu wolnego oraz z wygodnej bazy sportowej i rekreacyjnej, podróżować po świecie, łatwo się komunikować i mieć na tyle wysokie dochody, by stać go było nie tylko na elementarne formy rozrywki.

Warto być Polakiem, który jako emeryt, tak jak Niemiec, Francuz, Hiszpan, Japończyk czy Czech, nie musi liczyć każdego grosza, a wakacje pod palmami nie będą dla niego tylko oszustwem z reklamówek OFE. Warto, żeby ten, kto sobie nie radzi, znajdował pomoc państwa, nie był skazany na trwałe bezrobocie, biedę i wykluczenie.

Warto być Polakiem dobrze zorganizowanym i wydajnym, ale nie traktowanym w pracy jak niewolnik. Bo już jesteśmy bardzo pracowici. Jest znamienne, że wedle danych OECD przeciętny Polak pracuje aż 2015 godzin w roku (pracowitsi są od nas Koreańczycy - 2074 godziny), a daleko za nami są uznawani za bardzo pracowitych Japończycy (1733 godziny), Niemcy (1309 godzin) czy Holendrzy (1288 godzin). To oznacza, że po swojej stronie polscy pracownicy podjęli już ogromny wysiłek, dlatego mają prawo oczekiwać, aby ich praca była dobrze zorganizowana i godziwie opłacana, ale to już zadanie pracodawców, w tym oczywiście państwa.

Wartość dodana to także zadowolenie z pracy (jeśli się ją w ogóle ma, bo obecnie bezrobocie wynosi ok. 13 proc., podczas gdy za rządów PiS w latach 2005-07 spadło z 17,6 proc. do 11,2 proc, a jego stosunkowo niski poziom w 2008 r. - 9,5 proc. - też był skutkiem naszej polityki), a trudno o nie wtedy, gdy pracuje się na czarno lub bez stałej umowy (jak jedna trzecia pracujących Polaków).

Warto być Polakiem, który nie jest narażony na urzędniczą mitręgę, gdy chce prowadzić interesy, czyli brać sprawy we własne ręce. Dziś, niestety, państwo jest dla niego obce. Nieprzypadkowo w rankingu Doing Business 2010, opisującym łatwość robienia interesów, Polska jest na 70. miejscu wśród badanych 183 krajów. Nieprzypadkowo Polska zajmuje niechlubne 164. miejsce pod względem radzenia sobie z pozwoleniami na budowę. Nic nie usprawiedliwia tego, by Polska była dopiero na 121. miejscu w kategorii łatwości płacenia podatków. Tak jak nic nie usprawiedliwia 81. pozycji Polski w kategorii "łatwość zamykania biznesu" czy 77. miejsca w kategorii "wprowadzania w życie kontraktów". Z tą mitręgą trzeba skończyć, a nie tylko o tym gadać, jak w niesławnej komisji "Przyjazne państwo".

Warto, by Polska trwała

Warto, by Polska trwała jako państwo dostatnie, a to nie będzie możliwe bez szybkiego, a nawet bardzo szybkiego rozwoju. Przypomnę, że za rządów PiS osiągnęliśmy przyzwoite tempo wzrostu PKB: 6,2 proc. w 2006 r. oraz 6,7 proc. w 2007 r.

Warto, by Polska była państwem bezpiecznym - tak na zewnątrz, jak i poczuciem bezpieczeństwa obywateli. Za naiwne trzeba uznać przekonanie (jak sądzę - podzielane przez premiera Tuska i jego ministrów), że skoro od 1999 r. jesteśmy w NATO, a od 2004 r. w Unii Europejskiej, to już nic nam nie grozi. To dowodzi niezrozumienia długofalowych procesów politycznych i gospodarczych opisywanych choćby przez Samuela Huntingtona.

Dowodzi to także nieumiejętności rozpoznawania zagrożeń dla trwania Polski jako państwa narodowego: żaden z wielkich sąsiadów Polski, czyli Rosja i Niemcy, nie tylko nie wyrzekł się ekspansywnej polityki narodowej, ale po roku 2000 te państwa wręcz ją zintensyfikowały i na nowo zdefiniowały. Natomiast za rządów Donalda Tuska polski interes narodowy rozpuścił się w przynależności do UE i NATO oraz w błogim poczuciu trwałości obecnego status quo.

Niczym nieuzasadnione poczucie trwałego bezpieczeństwa sprawia, że rząd Donalda Tuska prowadzi politykę zagraniczną, którą można nazwać strategią "krótkiego oddechu" oraz strategią "konformizmu". Strategia "krótkiego oddechu" oznacza formułowanie celów na dziś, a co najwyżej na jedną kadencję. Czyli nie bierze pod uwagę żadnych scenariuszy ewoluowania UE i NATO.

W wypadku UE takie scenariusze to np. powrót wyłącznie do strefy wolnego handlu; koncepcja Stanów Zjednoczonych Europy jako federacji; koncepcja Europy dwóch prędkości; osi Berlin - Moskwa jako struktury dominującej w Europie; podziału na mniejsze jednostki typu Unia Północna czy Unia Śródziemnomorska; rozpadu UE.

W wypadku NATO rozważa się scenariusze twardego jądra anglosaskiego (USA, Wielka Brytania, Kanada), a pozostałe państwa na zasadzie dobrowolności przystępowałyby do inicjatyw tej trójcy; poszerzenia NATO o niektóre kraje postsowieckie (Ukraina i Gruzja) oraz o Izrael; włączenia Rosji do paktu (według trzech scenariuszy); stworzenia wspólnej armii UE i rozluźnienia związków państw członkowskich Unii z NATO.

Nowoczesność bez fali, czyli finlandyzacja polskiej nauki

Polska musi brać pod uwagę różne scenariusze ewolucji UE oraz NATO i mieć gotowe rozwiązania na wypadek, gdyby któryś z nich był realizowany. Zapewniam, że gdy byłem premierem, nie tylko rozważaliśmy te scenariusze, ale też przygotowywaliśmy różne środki zaradcze. W tym kontekście bardzo ważna jest siła gospodarcza Polski, obecnie w największym stopniu decydująca o suwerenności państwa.

Tę siłę gwarantuje szybki rozwój (nieprzypadkowo absolutnym priorytetem mojego rządu był właśnie szybki rozwój) oraz gruntowna modernizacja (także priorytet mojego rządu): nie tylko infrastruktury i warunków życia, ale przede wszystkim struktury gospodarki i eksportu. Do 2020 r. powinniśmy dwu-trzykrotnie zwiększyć udział przemysłu nowych technologii w tworzeniu PKB i strukturze eksportu.

Oznacza to przestawienie na "fiński" albo "szwedzki" model (bo tam te sprawy rozwiązano nie tylko najlepiej w Europie, ale modelowo dla świata) całej gospodarki, całej nauki i szkolnictwa wyższego oraz edukacji na niższych poziomach.

Zamiast pisać o wydumanej trzeciej fali nowoczesności (a dlaczego nie o piątej czy siódmej - brzmiałoby jeszcze lepiej, choć równie bez sensu), Donald Tusk mógłby skupić się na tym, co naprawdę decyduje o nowoczesności państwa i społeczeństwa. W przeciwieństwie do politycznej finlandyzacji, która pod rządami Tuska realnie nam zagraża, Polsce potrzeba naukowej i edukacyjnej finlandyzacji, która jest znakomitym modelem nowoczesności i modernizacji.

Finlandia ma obecnie najlepszy w Europie model edukacji na poziomie średnim i podstawowym (świadczą o tym choćby wyniki testów kompetencji PISA). Tam też istnieje najlepszy system równania w górę poziomów edukacji między miastem a wsią, między dziećmi z biedniejszych i bardzo dobrze sytuowanych rodzin, między uczniami z rodzin inteligenckich a tych gorzej wyedukowanych.

My mamy pseudoreformy minister Katarzyny Hall, które nie tylko marginalizują nauczanie historii, ale też prowadzą do zapaści w takich dziedzinach, jak fizyka czy matematyka, nie mówiąc o coraz mniejszych kompetencjach uczniów w dziedzinie języka ojczystego i polskiej spuścizny literackiej (literatury powszechnej zresztą także). O wyrównywaniu poziomów, czyli zrównywaniu szans edukacyjnych pod rządami minister Hall w resorcie edukacji nie ma nawet mowy. W efekcie polska szkoła jest nieefektywna na każdym szczeblu (a już gimnazjum to prawdziwy dramat), co sprawia, że równolegle kwitnie szara strefa edukacyjna.

Finlandia ma najszybciej awansujące w światowej hierarchii uniwersytety (obok szwedzkich i duńskich), które połączyły to, co najlepsze w USA (idea tzw. uniwersytetu przedsiębiorczego i bardzo wymagającej pracy ze studentem w kilkuosobowych grupach, co stosuje się w uczelniach z tzw. Ivy League), z osiągnięciami starych uczelni angielskich, włoskich i francuskich, gdzie dominuje relacja mistrz - uczeń oraz wczesne wprowadzanie studentów w badania, nawet te najbardziej zaawansowane).

Wystarczy stwierdzić, że uniwersytet w Helsinkach jest już 72. w tzw. rankingu szanghajskim, podczas gdy najlepszy z polskich Uniwersytet Jagielloński - 320., a drugi, który się mieści w pierwszej pięćsetce, Uniwersytet Warszawski (największy w Polsce) - znalazł się na miejscu 396., o trzy pozycje niżej od małego uniwersytetu w fińskim Turku.

Zamiast zaadaptowania w Polsce tego fińskiego modelu, który w ciągu ostatnich 20 lat dał Finlandii znakomite rezultaty (zarówno w nauce, jak i w gospodarce), mamy reformę szkolnictwa wyższego minister Barbary Kudryckiej, która karze studentów chcących studiować na kilku kierunkach, żeby zwiększyć swoje szanse na rynku pracy, która utrwala feudalny system profesorski i czyni z rektora udzielnego władcę.

W dodatku, w przeciwieństwie do Finlandii, absolwenci naszych uczelni kompletnie nie interesują polskiego rządu i państwa, czyli z dyplomem trafiają prosto na bezrobocie (już ponad 50 proc. absolwentów nie znajduje pracy, podczas gdy za moich rządów ten odsetek wynosił 15 proc.). To niebywałe marnotrawstwo energii, wiedzy, kompetencji i zapału.

Skansen technologiczny

Zamiast głębokiej i radykalnej finlandyzacji polskiej nauki i edukacji mamy wyrywkowe i przypadkowe działania, o których napisał Donald Tusk. To mniej więcej taka strategia nowoczesności jak przy budowie polskich dróg, czyli wiele chaosu, w którym giną sensowne projekty. Premier Tusk raczy nas rodzynkami w zakalcowatym cieście swojej pseudowizji nowoczesności, chwaląc się grantami z Narodowego Centrum Nauki oraz Narodowego Centrum Badań i Rozwoju. Ma to przykryć systemowe zaniedbania.

O zapóźnieniu Polski pod względem nowoczesności (korzystam tu m.in. z opracowania dr. hab. Andrzeja Gąsowskiego) świadczy fakt, że import wyrobów wysokiej techniki jest u nas trzykrotnie wyższy od ich eksportu (12 proc. wobec 4 proc.). Według danych Komisji Europejskiej Polska znajduje się na ostatnim miejscu wśród krajów UE pod względem procentowego udziału w eksporcie wyrobów wysokiej techniki.

Równie źle wypadamy pod względem innowacyjności (wedle danych unijnej organizacji Pro Inno Europe): wyprzedzamy w Unii jedynie Litwę, Rumunię, Łotwę i Bułgarię, a bardzo daleko nam do liderujących Szwecji, Finlandii, Niemiec, Danii i Wielkiej Brytanii. A co najgorsze, nie chcemy i nie potrafimy korzystać z unijnych funduszy na badania i rozwój.

Według wydanego przez Komisję Europejską opracowania podsumowującego "największe osiągnięcia UE w nauce i badaniach naukowych" zajmujemy:

- 13. miejsce pod względem wielkości funduszy pozyskanych w ramach siódmego programu ramowego (badania i rozwój technologiczny);

- 19. miejsce pod względem wskaźnika sukcesu w ramach siódmego programu ramowego;

- 22. miejsce pod względem intensywności w dziedzinie badań i rozwoju (czyli odsetka PKB wypracowywanego w tym sektorze);

- 23. miejsce pod względem łącznego indeksu innowacyjności;

- 25. miejsce pod względem liczby wniosków patentowych (na milion mieszkańców) oraz

- 27. miejsce w eksporcie nowoczesnych technologii (liczonych jako odsetek całkowitej wartości eksportu).

W dodatku polscy naukowcy w minimalnym stopniu korzystają z grantów (często wielomilionowych) dla najwybitniejszych badaczy, przyznawanych przez Europejską Radę Badań: zarówno w grupie grantów startowych, jak i zaawansowanych zajmujemy w Unii trzecie miejsce od końca. Nowoczesność to rządowe programy pilnej zmiany wszystkich tych wskaźników. Zapewniam, że gdy dojdziemy do władzy, będzie to priorytet rządu PiS.

Mój gabinet podczas krótkiego okresu rządzenia w pełni zdawał sobie sprawę z tego, że powinniśmy skokowo zwiększyć udział nauki w tworzeniu PKB, co oznacza co najmniej trzykrotnie wyższe nakłady na badania i rozwój niż obecne ok. 0,7 proc. PKB. Nie zdążyliśmy tego zrobić, ale projekty prof. Michała Seweryńskiego są wciąż bankiem gotowych rozwiązań.

W Szwecji, która przoduje w Europie, te nakłady wynoszą 3,8 proc. PKB, w Finlandii - 3,4 proc., w Niemczech - 2,5 proc., w Słowenii - 1,45 proc., a w Czechach - 1,4 proc. Miejmy świadomość tego, że jeden amerykański uniwersytet Stanforda dysponuje o 30 proc. większymi środkami (nie licząc gigantycznego funduszu rezerwowego), niż wynosi cały budżet polskiej nauki.

Miejmy świadomość, że finansowanie nauki w Polsce na mieszkańca jest prawie dziesięciokrotnie niższe od średniej w starych państwach Unii (19 euro wobec 185 euro). Jak widać, Polsce nie jest potrzebna proponowana przez Donalda Tuska kosmetyczna nowoczesność (czyli nakładanie pudru i kremu), lecz wielki przełom, na miarę tego, jakiego Japonia dokonała w latach 60. i 90., Korea Południowa w latach 70. i po roku 2000, a Finlandia w latach 90.

Strategia konformizmu

W kontekście alternatywnych scenariuszy dla UE i NATO postępująca konwergencja polityki rządu Donalda Tuska z priorytetami polityki Rosji przy jednoczesnym zaniedbywaniu sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi wydaje się nie tylko krótkowzroczna, ale wręcz samobójcza. Szczególnie gdy wziąć pod uwagę bardzo ścisłe więzy łączące Rosję i Niemcy, najczęściej ponad głowami Polaków (wystarczy odwołać się do niemiecko-rosyjskiego projektu Nord Stream czy szerzej - wspólnej polityki energetycznej tych państw).

Podobnie kompletnie niezrozumiałe i szkodliwe jest ignorowanie mniejszych państw regionu, przede wszystkim Czech, Węgier, Rumunii i Słowacji. Rząd Tuska ma prawo nie realizować tzw. jagiellońskiej wizji polityki zagranicznej (sojuszu z państwami bałtyckimi i Ukrainą oraz przychylności dla tej polityki Czech, Słowacji i Węgier, a także wciąganiu do wspólnych działań Gruzji, Armenii, Azerbejdżanu, a w perspektywie także Białorusi), której orędownikiem był śp. prezydent Lech Kaczyński. Ale rząd Tuska powinien przestawić jakąkolwiek alternatywę dla tej polityki,

Nie jest nią Partnerstwo Wschodnie w obecnym kształcie, bo w stosunku do koncepcji Lecha Kaczyńskiego i mojego rządu, to tylko ogryzek. Coś, co ma uspokoić sumienia, bo UE bardzo mało robi dla byłych państw postsowieckich, szczególnie dla Gruzji i Ukrainy.

Strategia "konformizmu" rządu Tuska polega na uznaniu, że skoro przyjęto traktat lizboński, Polska nic nie może zrobić, żeby zwiększyć swoje znaczenie i wpływy w UE. Co najwyżej możemy przytakiwać możnym Unii, czyli Niemcom i Francji.

O tym, że jesteśmy bezradni, świadczy niemiecko-francuska koncepcja "Paktu dla konkurencyjności", który, wbrew Lizbonie, chce na specjalnych zasadach integrować państwa strefy euro, czyli de facto ustanawia Europę dwóch prędkości.

Polska została przez Francję i Niemcy (ponoć wiernych przyjaciół) postawiona przed faktami dokonanymi, co tylko potwierdza, w jak znikomym stopniu te państwa liczą się z naszymi interesami. Na pocieszenie zostaliśmy zaproszeni do swego rodzaju "grupy wsparcia" dla "Paktu dla konkurencyjności", czyli mamy się poddać rygorom obniżającym poziom elastyczności i konkurencyjności polskiej gospodarki, a w zamian właściwie nic nie dostaniemy (np. Niemcy i Francja nie dały gwarancji, że w razie potrzeby Polska dostanie pomoc z Europejskiego Banku Centralnego) poza poczuciem przynależności do jakiegoś ekskluzywnego klubu (ani on ekskluzywny, ani nie będziemy do niego należeć).

Taktyka bierności

Nasz konformizm w Unii objawia się też elementarnym brakiem odwagi i zmysłu taktycznego. Praktycznie w żadnej ważnej sprawie nie staramy się budować koalicji (co skutecznie robił zarówno mój rząd, jak i firmowany przez PiS gabinet Kazimierza Marcinkiewicza), które zapewniałyby realizację polskich interesów.

Taką koalicję pilnie trzeba zbudować w sprawie renegocjacji pakietu klimatycznego, który został zaakceptowany przez premiera Tuska jesienią 2008 r. To wtedy przyjęto szkodliwe rozwiązania, a rząd Tuska nie zdołał zgromadzić większości (91 głosów w Radzie UE), żeby je zablokować. Donald Tusk i jego rząd próbują przerzucić odpowiedzialność za to na śp. Lecha Kaczyńskiego, który reprezentował Polskę, gdy w marcu 2007 r. podpisywano ogólne założenia pakietu klimatycznego.

Prezydent Lech Kaczyński miał całościową wizję negocjacji i chciał grać wetem, żeby wynegocjować maksymalnie dobre warunki inwestycji oraz odszkodowanie dla polskiego przemysłu. Premier Tusk sam pozbawił się na samym początku możliwości jakiegokolwiek ruchu, ogłaszając rezygnację z weta.

I choć premier ogłosił wtedy wielki sukces negocjacyjny, wcale nie wynegocjował dobrych warunków.

W efekcie (opieram się tu na ekspertyzie prof. Krzysztofa Żmijewskiego z Politechniki Warszawskiej, jednego z najlepszych polskich ekspertów zajmujących się konsekwencjami pakietu klimatycznego), już w roku 2013 ceny energii elektrycznej wzrosną o 27 proc. w stosunku do roku 2012.

Po prostu od 2013 r. firmy energetyczne na aukcjach będą kupować 30 proc. uprawnień do emisji CO2. I będą musiały realizować kosztowne inwestycje, np. instalacje do wyłapywania i magazynowania CO2 pod ziemią. Podwyżka cen energii o 27 proc. w pierwszym roku spowoduje, że firmy o wysokim udziale kosztów energii w kosztach ogólnych (głównie z branży wapienniczej, cementowej, szklarskiej, papierniczej czy górnictwa rud metali) przestaną być konkurencyjne. Te firmy zatrudniają prawie 1/10 pracowników przemysłowych.

Jeśli upadną lub popadną w kłopoty, w latach 2013-15 PKB Polski może spaść nawet o 2 proc., a bezrobocie wzrośnie o więcej niż 2 proc. Mimo że zagrożenia są dramatyczne i realne, nic nie słychać, żeby rząd Tuska miał jakiś pomysł na renegocjację warunków pakietu czy żeby stworzył koalicję mogącą przeforsować konieczne zmiany.

(Nie)bezpieczeństwo energetyczne

Bezpieczeństwo zewnętrzne Polski to także bezpieczeństwo energetyczne. A tu jest gorzej niż źle. Jedyny atut to budowa gazoportu w Świnoujściu. Przypomnę jednak, że to śp. Lech Kaczyński już w 2005 r., podczas kampanii prezydenckiej, wysunął pomysł budowy gazoportu, a jako prezydent bardzo go wspierał. Mój rząd nie zdążył tego projektu wdrożyć, choć był on częścią naszych planów dywersyfikacji zaopatrzenia Polski w gaz.

Przypomnę, że to UE musiała nas ratować od wieloletniego uzależnienia od dostaw z Rosji, bo rząd reprezentowany przez wicepremiera i ministra gospodarki Waldemara Pawlaka chciał podpisać umowę do 2037 r., oddawał Gazpromowi kontrolę nad rurociągiem jamalskim aż do 2045 r. (rząd odmawiał Brukseli wglądu w umowę operatorską), co jest sprzeczne z unijnymi regulacjami, przyjął też bardzo niskie stawki za tranzyt gazu (o 70 proc. niższe od ukraińskich).

Ostatecznie, po reprymendzie i naciskach, umowę podpisano do 2022 r., ale wciąż jest ona dla Polski niekorzystna. Nadal nie ma więc realnej dywersyfikacji dostaw gazu i ropy. A warto pamiętać, że uzależnienie od dostaw surowców energetycznych to element niebezpiecznej neoimperialnej polityki Rosji (ostrzegałem przed skutkami tej polityki dla Zachodu w artykule z września 2010 r.), to bardzo istotny czynnik jej polityki zagranicznej (informacje na ten temat można znaleźć choćby w książce Walerego Paniuszkina i Michaiła Zygara "Gazprom. Rosyjska broń").

Zero tolerancji dla korupcji i przestępczości

Polska bezpieczna i dostatnia to także państwo wolne od korupcji, bo ta plaga negatywnie wpływa na tempo wzrostu (podatek korupcyjny nie trafia wszak do budżetu), umacnia zasadę, że "lepszy pieniądz jest wypierany przez gorszy" (choćby w sensie jakości projektów realizowanych na podstawie ustawionych przetargów), podważa zaufanie obywateli do państwa i ogólnie zubaża oraz demoralizuje wspólnotę. To dlatego mój rząd tak intensywnie zwalczał korupcję. I nie jest przypadkiem, że ta wojna wytoczona korupcji spotkała się z tak ostrym atakiem wielu środowisk i mediów.

Ale mimo odwrotu od tej naszej antykorupcyjnej polityki jej efekty są widoczne do dziś. Weźmy choćby światowy indeks korupcji. Znaczący awans Polski w tym rankingu nastąpił w 2007 r., czyli po roku rządów PiS.

O tym, czy Polska jest bezpieczna i dostania, decyduje też konsekwentna i bezkompromisowa walka państwa z przestępczością. Zarówno tą zorganizowaną, która uderza w fundamenty państwa, jak i tą najcięższą, która paraliżuje obywateli strachem (morderstwa, gwałty, rozboje, uprowadzenia), po tę mniej groźną, ale bardzo uciążliwą dla przeciętnych ludzi (kradzieże, włamania, oszustwa).

Ta walka państwa z przestępczością musi się opierać na absolutnej równości obywateli wobec prawa, czyli nie może być skrajnej wyrozumiałości, pobłażliwości i w efekcie bezkarności dla Mira, Rycha czy Zbycha oraz niczym nieuzasadnionej zaciekłości wobec tych, którzy Mira, Rycha i Zbycha próbowali rozliczać.

Nie może być bardzo surowego ścigania przeciętnych obywateli za drobne przestępstwa (choć każde przestępstwo ścigać trzeba) i jednocześnie niezwykłej wyrozumiałości dla przedstawicieli establishmentu. Gdy kierowałem rządem, z wielką konsekwencją stosowaliśmy zasadę równości wobec prawa, także wtedy, gdy chodziło o osoby z naszego własnego politycznego obozu. Po to powołaliśmy Centralne Biuro Antykorupcyjne, by przede wszystkim establishmentowi patrzyło na ręce. Ale akurat to było przyczyną niezwykle zaciekłej kampanii przeciwko CBA, tak żeby stało się służbą bezzębną i strachliwą.

Marzenia o lepszej Polsce

Na koniec pozwolę sobie na krótki wątek osobisty. Gdy razem z moim bratem Leszkiem jako kilku-, kilkunastoletni chłopcy bawiliśmy się i socjalizowaliśmy na warszawskim Żoliborzu, często myśleliśmy o dwóch sprawach. Pierwsza to był patron jednej z "naszych" ulic, czyli Leopold Lis-Kula. Wtedy ta uliczka nazywała się już wprawdzie Pochyła, ale my wiedzieliśmy, że tak naprawdę Lisa-Kuli.

I wiedzieliśmy, że ppłk Lis-Kula to był ktoś. Mianowany podporucznikiem przez samego Józefa Piłsudskiego, gdy nie miał jeszcze 18 lat. Bohater walk o Lwów w latach 1918-19. Gdy zginął, miał ledwie 22 lata i już był majorem (pośmiertnie awansowany do stopnia podpułkownika). Lis-Kula był dla nas mitem i wzorem patrioty. Wyobrażaliśmy sobie, że tak jak on powinno się służyć Polsce. I że Polska takich ludzi jak Lis-Kula będzie silna, bogata i bezpieczna.

Druga sprawa to było zdziwienie, że ilekroć przyjeżdżał ktoś z Zachodu, rozsiewał wokół siebie jakąś aurę. Aurę lepszego życia, którą rozpoznawaliśmy w błyszczących autach, eleganckich strojach, ładnych zapachach. Chcieliśmy, żeby u nas było tak samo.

Nie tylko, żeby żyło się dostatnio i wygodnie, ale też w poczuciu wolności, także od państwa żandarma. Nie sądziliśmy wtedy, że to będzie możliwe i że obaj będziemy mieli na to wpływ - jako prezydent i premier Rzeczypospolitej. Że to będzie możliwe dzięki pamięci o takich ludziach jak ppłk Lis-Kula i fascynacji normalnością wolnego świata. Wspominam tamten czas i tamte marzenia, gdy myślę, dlaczego warto być Polakiem, dlaczego warto, by Polska trwała.

Brak głosów

Komentarze

Dzięki za zamieszczenie i ucztę  duchową i polityczną .

Vote up!
0
Vote down!
0
#145568

Szanowny Pan Premier Jarosław Kaczyński mógł chociaż w paru dziedzinach POchwalić Donalda Tuska, jak chociażby liczbą łże autorytetów, łże ekspertów, pseudo dziennikarzy, pismaków, gadających głów, tefałenowskich i POlsratowych chórów diabolicznych medioznawców, oratorów kłamstwa i skurw…..i td. itp.
Przecież to są niebywałe osiągnięcia tej nienormalności sopockiej - czy może nie ma takiej klasyfikacji w UE?
Jeśli takowa klasyfikacja jest, to jakie miejsce z tych dziedzin „zaszczytnych” dziedzinach zajmuje POlszewia w UE?

PS
Jakie uczelnie takie i autorytety akademickie, jakie buty takie odciski na nogach i pozostawione po nich ślady.

Obibok na własny koszt

======================================================

Nunquam sapiens irascitur.

Vote up!
0
Vote down!
0

Obibok na własny koszt

#145652