O odyńcach i zwykłych świniach, czyli witamy w Lemingradzie
Nie mam najmniejszego zamiaru zajmować się haniebnymi wypowiedziami doradcy Prezydenta RP ds. historii i dziedzictwa narodowego. Nie dlatego, że boję się robót publicznych, bo mam więcej lat niż Robert Frycz i mogłabym nie dać rady, ale dlatego, że to nie pierwsza i nie ostatnia pewnie, używając eufemizmu „mało elegancka wypowiedź”, która charakteryzuje całą formację lewicowych aparatczyków, z „zatoki czerwonych świń”. Patologia moralna tego środowiska, zatrata wszelkich wartości, które odróżniają człowieka od zwierzęcia, hipokryzja, pogarda, brak szacunku dla śmierci i przeżywania tragedii, ma wiele twarzy. Wszyscy pamiętamy Prezydenta A.Kwaśniewskiego, który pijany zataczał się nad grobami zamordowanych strzałem w tył głowy Polaków w Katyniu, czy niedawny skandal, gdy delegacja Marszałka Sejmu chwiejnym krokiem złożyła spóźniony wieniec na grobie tragicznie zmarłej Anny Walentynowicz.
Najsmutniejsze jest to, że ci ludzie zostali wywyższeni na eksponowane stanowiska, rządzili i rządzą nadal, mienią się prezydentami, ekspertami, doradcami, nawet mędrcami, wymagają od wyborców ustawowego szacunku, a postępują tak podle i nikczemnie. Ktoś nawet ukuł określenie na tego rodzaju postawę: zwykła humanizda. Tłumaczenie więc prof. Nałęcza, że wypowiedział te słowa za wcześnie, jest równie, a może nawet bardziej przerażajace, jak jego poprzednia wypowiedź. Bo sugeruje, że jest w ogóle odpowiedni czas na chamstwo, na słowa i działania niezgodne z żadnym dekalogiem, żadną normą człowieczeństwa i moralności.
Ale o wiele bardziej boli i większy wywołuje niesmak, gdy nieetycznie postępuje ktoś bliżej nas, naszych przekonań i otoczenia; oburza, gdy ten ktoś, deklarujący się nie tylko jako inteligent, ale i prawicowiec, próbuje uzasadniać swoje świństwa komercją i zapotrzebowaniem rynku, błędnie nazywając je kulturą masową niską, która, jak pisze, może pokojowo współistnieć z kulturą wysoką, dopełniać się i tworzyć różnorodność w pluralizmie gustów. Na uzasadnienie podaje nietrafiony przykład de volaille`a, ostryg czy kotletów schabowych, które nie wykluczają istnienia mielonych. I w taki sposób niezasłużenie dostało się zwykłym mielonym, które wprawdzie nie są tym, czym soczysty kotlet z kurczaka, górna półka sztuki kulinarnej, obowiązkowo z kostką skrzydełkową i kawałkiem masła w środku, ale też bywają smaczne. Nie są jednak potrawą wykwintną najwyższych sfer, symbolem doskonałego gustu, szlachetności i wykwintu.
Tymi symbolami z terminologii kulinarnej posłużył się w zainicjowanej, choć ponadczasowej przecież dyskusji na temat mediów, redaktor naczelny tabloidu Super Express, piszący też koleżeńsko w byłym Uważam Rze. Właśnie tam, na łamach prawie niezależnego tygodnika (Nr 30/2012), którego prześmiewcy nazywali „Uważaj łże”, próbował obalić tezę o upadku mediów sformułowaną przez Igora Janke, zaraz po tym, jak dziennikarka TVN24 przerwała program publicystyczny „Loża prasowa”, by wyemitować kolejną już konferencję detektywa bez licencji na temat Katarzyny W. Redaktor S. Jastrzębowski, jak się okazuje, tylko w porywach prawicowiec, choć nie brał udziału w programie, stanął po stronie chamstwa prywatnej stacji, która zlekceważyła dziennikarzy stawiając na emocje, sensację, oglądalność. Tłumaczenie tabloidyzacji TVN-u zapotrzebowaniem opinii publicznej na owe mielone i zwykłą kalkulacją biznesową, to próba usprawiedliwienia także swojego tabloidu. Szkoda że z pominięciem tego, czego wypada wymagać również od prywatnych mediów: nie misji, ale choć elementarnego szacunku i kultury. I powinien to wiedzieć dziennikarz, który sam kiedyś przygotowywał kodeks etyczny tego zawodu.
„Najlepsza oferta to taka, którą dopasujesz do siebie” – zachęca reklama pewnej marki auta. I jestem pewna, że naczelny SE wie teraz o czym ona mówi, i wiedział wcześniej będąc naczelnym PAP. Wówczas liczyła się rzetelność i prawda, teraz - sukces rynkowy, sprzedaż, oglądalność, a więc takie treści, bohaterowie i obrazy, które przynoszą korzyść finansową. Bo wiadomo, że tabloidy rządzą się swoimi prawami, ale tylko idiota może stwierdzić, że takie jest zapotrzebowanie, a oni oferują tylko to, czego żądają czytelnicy. Prawie dzisięcioprocentowy spadek sprzedaży temu przeczy. Bo mądrość ma swoją cenę. Za 1,70 zł możemy mieć najwyżej gołą Dodę, piosenkarkę, która była prostytutką, Katarzynę W. w różowym kapelusiku lub całkiem sauté na koniu, czy idola zespołu „Weekend”, zjaranego na solarium, w błyszczącym garniturze i ze złotym łańcuchem, który wierzy, że ona tańczy dla niego. Co jeszcze można wymyśleć, prócz produkcji chłamu, informacyjnego fast foodu, gardząc czytelnikami i uważając ich za głupców, jednocześnie ciągnąc z nich kasę? Można zamieścić zdjęcie zastrzelonego w Iraku Waldemara Milewicza, choć to wybryk poprzednego naczelnego, M.Ziomeckiego, którego jednak estetykę Jastrzębowski kontynuuje. Publikuje fotomontaż przedstawiający Leo Beenhakkera z odciętymi głowami trenera Niemiec Joachima Löwa i piłkarza Michaela Ballacka, wciela się w Gorożanina iz Barnauła czy zamieszcza zdjęcie martwego gangstera z Sanoka z dziewczyną, leżących na łóżku w kałuży krwi z rozpłatanymi głowami. Co ostatnio wymyślił przyjaciel naczelnego „Do rzeczy” (tytuł plagiacik) i przeciwnik lewactwa, który uważa, że to właśnie ono robi ludziom „kisiel w czaszkach”? Zdjęcie ze szpitala, gdy wynoszona jest zmarła mama Jarosława Kaczyńskiego, w myśl lemingowego hasła: kopanie „Kaczora”. Nawet Monika Olejnik w Radio ZET była zszokowana. Ale przyjaciele nie, bo póki jesteś „swój” nie podlegasz krytyce, nawet jeśli jesteś zupełną moralną miernotą, producentem chłamu, przekraczającym wszelkie granice smaku. Przy którym nawet mielone, to wyższe sfery.
I tak na obrażaniu innych, na małych świństewkach i większych świństwach, wypowiedziach kłamliwych, szokujących i obscenicznych, robią w Lemingradzie karierę marni politycy, marni satyrycy i marni dziennikarze sankcjonując medialną ludożerkę i, jak Robert Mazurek, dowartościowując mieszkańców Lemingradu w swoich „Alfabetach”, obdarzając ich wykształceniem, pracą, kredytem, toyotą i wieloma detalami, które mają przynieść autorowi wiernych czytelników. Bo stają się jedyną karmą zrozumiałą, a więc strawną dla lemingów. Zawiązuje się więc niepisane porozumienie między „młodymi, wykształconymi”, a autorem (obecnie „W Sieci”), spoko kolesiem i cool ziomalem, wysyłającym Prawo i Sprawiedliwość na plażę, któremu działają na nerwy pisowscy wariaci na Krakowskim Przedmieściu, bo on też patriota, jak lemingi, ale takiego stężenia patriotyzmu na jeden metr kwadratowy, znieść nie może.
Więc jak? - pyta naczelny Super Expresu w swoim se24.tv, przeprowadzając wywiad z profesorem Nałęczem. Ano tak. Trzeba używać mózgu. Może być „Potęga smaku” Herberta i brzydota Grochowiaka. Ale nie może być chamstwa i chwastów, które plenią się w polityce, mediach, kulturze. Więc co? De volaille czy mielone? Ostrygi czy pizza, hot-dog, kebab, czy sushi? Co będziemy czytać w Lemingradzie? Podobno mamy wybór. Jak w kapitalizmie, który od dwudziestu lat budowany jest za pieniądze komuny. Zdarzyć się więc może, że żadne z wymienionych dań nie ma racji bytu. Bo zwyciężą, jak zawsze, kawior i bliny. Co poddaję pod rozwagę wszystkim „prawym” i „niepokornym”, budującym wolność słowa na zniewolonym kapitale.
Foto: http://ryjbuk.pl/katarzyna-w-306216
Tekst opublikowany w nr.4/2012 Warszawskiej Gazety
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 2048 odsłon