Martwa natura z żywym towarem

Obrazek użytkownika MagdaF.
Kraj

„Opisanie świata” Marco Polo, który z weneckimi kupcami wyruszył w podróż życia, jest jednym z najsłynniejszych tekstów cywilizacji zachodniej. Nie tylko dlatego, że to źródło wiedzy, historii i kultury dojrzałego średniowiecza i rzetelny reportaż z podróży. Pełni też funkcję demaskatorską; nie tylko w postrzeganiu współczesnego mu, niedoskonałego świata, ale i ludzkiej mentalności, stereotypów i wyobrażeń o świecie realnym i fantastycznym, które wytworzył na użytek własny człowiek – kierowany zaspokajaniem własnego ego i dążeniem do doskonałości, czystości i niewinności. We wstępie do „Opisania świata” Umberto Eco charakteryzuje samego autora:

Ale gdy tylko spojrzy i zobaczy … od razu zaczyna rozumować jak korespondent specjalny, czyli ktoś, kto nie tylko dostarcza nowych wiadomości, lecz także potwierdza lub podważa klisze fałszywego egotyzmu. Albowiem jednorożce, jakie widzi, są w rzeczywistości nosorożcami, cokolwiek odmiennymi od owych wdzięcznych, białych jelonków ze spiralnym rogiem figurujących w herbie Wielkiej Brytanii. Polo nie ma litości: jednorożce „sierść mają podobną do bawolej, a nogi jak słonie”, róg ich jest czarny i wielki, język kolczasty, głowa jak u odyńca i zdecydowane „szkaradny jest widok tego zwierzęcia”.

Również dziś odarci jesteśmy ze złudzeń. Wiara w moc jednorożca sprawdza się tylko w Harrym Potterze, a przeświadczenie, że istnieje magiczne oczyszczenie, panaceum na wszelkie zło, już dawno rozwiały wszelkie sądy. Współczesne opisanie świata jest procesem równie trudnym jak w XIII wieku albo nawet trudniejszym, bowiem przebić się trzeba przez prawie hermetyczną, lakierowaną na błyszcząco powłokę, pod którą skrywany jest świat zepsuty, splugawiony, zdegenerowany, bez moralności, hamulców i znaków ostrzegawczych. Bez odpowidzialności, świadomości winy i nieuchronności kary.

Zjawisko to celnie określa profesor Piotr Gliński, nazywając je aksjologicznym skundleniem. Jego określenie dotyczy wielu obszarów, których naprawa, mająca powstrzymać postępującą degenerację, jest możliwa jedynie dzięki ustaleniu jednego kanonu wartości we wspólnocie, w polityce czy gospodarce, a ja dodałabym również - w obszarze moralności.

Tylko komu na tym zależy?

Na pewno nie politykom i tym wszystkim, których III RP pasowała na autorytety tworząc elity ról społecznych, umysłu, majątku, kultury, ale pozbawione godności, odizolowane od społeczeństwa w poczuciu wyższości, ekskluzywizmu, nieomylności i przeświadczenia, że mogą więcej niż zwykli ludzie, pozostając tym samym bardziej podatni na degenerację. Bo jeśli lekarstwem na upadek etosu parlamentarzystów ma być nowy kodeks etyki, pisany na prośbę Ruchu Palikota przez Jana Hartmana i Magdalenę Środę, to sędzia Milewski razem z sędzią Tuleją powinni napisać kodeks sędziowski, a Marcin Plichta – kodeks etyki biznesu.

Dla celebrytów z „Warszafki”, lansowanych przez media, czyli stawianych za wzór do naśladowania przez młode pokolenie, żaden kodeks nie jest potrzebny. Brak wykształcenia zastąpiony sprytem, okraszony bezczelnością, sprawne łokcie, mocne plecy i otwartość tego, co poniżej pleców, znajomość kilku polityków, prezesów, redaktorów naczelnych czy innych branżowych bonzów całkowicie wystarcza, by zdegenerowane moralnie, szkaradne błazny samoodarte z mitu jednorożca, stały się bawołami, które zbierają swój hajs z podziwem w oczach swych fanów. Często w kolizji z prawem lub na jego granicy.

Złodziejki futer na Florydzie: żona M. Drzewieckiego, polityka i byłego ministra sportu w rządzie Tuska, partnerka celebryty Janowskiego, młoda Borysewiczówna oferująca, pod szylden agencji modelek, usługi stręczycielstwa, 15-letnia córka muzyka Roberta Brylewskiego, przez tatusia „oddana na wychowanie” koledze erotomanowi, liczne sexafery na szczeblu wojewódzkim, powiatowym, gminnym i celebryckim, a teraz afera Wojciecha Fibaka dowodzą, że degeneracja ogarnęła wszystkie dziedziny najwyższych sfer życia, a jej niechlubni bohaterowie, dotąd osoby publiczne, których życie śledziły tabloidy, nagle zaczęły bronić swej prywatności i wytaczać procesy dziennikarzom, którzy ośmielili się wkroczyć na ścieżkę niewygodnej dla nich, kompromitującej prawdy. Maciej Ślusarek, „mecenas gwiazd” czy raczej celebrytów, będzie bronił Wojciecha Fibaka i jego dobrego imienia uzasadniając pewnie, że jest on osobą prywatną, której za sprawą prowokacji dziennikarskiej tygodnika „Wprost” bezprawnie zajrzano pod przysłowiową kołdrę, zbrukano świadectwo moralności, podarto dokument uprawniający do przynależności do elit, zabrano kluczyki do wielkiego świata salonu, a TVP wyłączyła prąd i schowała mikrofon. Nie ulega wątpliwości, że były tenisista, którego zna cały świat, przez wiele lat stawiany za wzór dla młodych adeptów tej dyscypliny, koneser sztuki i członek Komitetu Poparcia Platformy Obywatelskiej, jest celebrytą. Fotografował się z możnymi tego świata, zapraszał do domu gwiazdy światowego formatu, chętnie opowiadał o swoim światowym życiu, zabiegał o bycie na świeczniku i z racji tego powinien mieć świadomość wyższych wobec niego oczekiwań.

Dlatego śmieszny jest ten cały, pełen hipokryzji, komitet obrony Fibaka przez celebrytów moralnej degrengolady typu Olbrychskiego, Paradowskiej Żakowskiego, Wróbla czy feministki z "GW" Ewy Siedleckiej, która ujawnienie Fibakowych castingów uznała za przejaw "bezpruderyjnego cynizmu tabloidów". Bo jeszcze ważne, kto ujawnia. Gdy "Newsweek" napisał o burdel-agencji Joanny Borysewicz, był ważnym opiniotwórczym tygodnikiem społeczno-politycznym, gdy „Wprost” napisało o stręczycielstwie Fibaka, okazało się zwykłym brukowcem. Do grona obrońców dołączył też Piotr Skwieciński w „Sieci”, tłumacząc, że niezachowanie dyskrecji w kwestii życia prywatnego jest demolowanim cywilizacji. Jeśli miał na myśli cywilizację alfonsów, to miał rację. Demolka okazała się kompletna, czego dowodem jest reakcja Fibaka, najogólniej ujęta słowami „Co ja mogę zrobić, żeby to nie poszło?”, równie kompromitująca jak pośrednictwo między kandydatkami na prostytutki, a starymi erotomanami z kupą pieniędzy zainteresowanymi młodym towarem.

Dobrze się stało, że sprawa została upubliczniona, bo prowokacja dziennikarska, jak i korzystanie z anonimowych informatorów, są metodami dopuszczalnymi, gdy przemawia za tym ważny interes publiczny. Bo przecież nie chodzi tylko o to, czy za „pośrednictwo” Fibak brał pieniądze, czy robił to po przyjacielsku, czym chwalił się w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego” w 2009 roku wspominając, jak „załatwił” dla swego przyjaciela Ivana Lendla, 15-letnią Samanthę. Chodzi o uświadomienie młodym kobietom, że to nie jest droga do lepszego, bogatszego świata, nie ma nic wspólnego z równością, partnerstwem czy decydowaniem o sobie.

A co na to rodzime feministki walczące z wyzyskiem kobiet o ich podmiotowość i uniezależnienie od mężczyzn? Opowiadają się za legalizacją przedmiotowego wykorzystywania kobiet zwanego prostytucją. Według K.Szczuki prostytuowanie się to zawód jak każdy inny, więc trzeba go zalegalizować, bo bycie prostytutką jest lepsze niż bycie „szwaczką”. Bo „Taki jest świat” – dodaje. „Są dziewczyny, które nie mają pieniędzy. Mężczyźni mają pieniądze”.

„Od kiedy zaakceptowałam swój tyłek, życie stało się piękniejsze” – mówi aktualna zwyciężczyni Top Model. Niech to będzie puentą, jak niewiele potrzeba niektórym do życia.

Tekst opublikowany w "Warszawskiej Gazecie"

Brak głosów