ZBRODNIA W BABIM JARZE

Obrazek użytkownika Aleszumm
Kraj

    ZBRODNIA W BABIM JARZE

 

 

Babi Jar (ukr. Бабин Яр) – nazwa wąwozu leżącego między dawnymi osadami Łukianowka i Syriec, dziś w obrębie Kijowa, na Ukrainie. Miejsce kaźni (głównie Żydów), oraz lokalizacja niemieckiego obozu koncentracyjnego.

 

 

Masowe egzekucje

 

W drugiej połowie września 1941 r. armia niemiecka zajęła Kijów, zamieszkały przez prawie 900 tysięcy osób. Wcześniej kilkadziesiąt tysięcy Żydów uciekło w głąb Rosji, przy czym część z nich, zatrudniona w strategicznym sowieckim przemyśle zbrojeniowym, została wywieziona siłą.

 

W Kijowie pozostało ok. 120 – 130 tysięcy  Żydów. Wielu zostało, licząc że okupacja niemiecka przyniesie ulgi wobec sowieckiego, stalinowskiego reżimu. Niemcy natomiast ustanowili żydowskie getto w Kijowie oraz rozpoczęli serię ulicznych rozstrzeliwań.

 

Oskarżyli Żydów o sabotaż i spowodowanie strat wśród Niemców, poniesionych przy gaszeniu pożarów i rozminowywaniu miasta i podjęli decyzję o ich całkowitej eksterminacji.

 

Dowództwo wojskowe w składzie:

 

Generalmajor Kurt Eberhard,

   

Höherer SS- und Polizeiführer, SS-Obergruppenführer Friedrich Jeckeln,

 

Dowódca oddziałów Einsatzgruppe C, SS-Brigadeführer Dr Otto Rasch,

 

Dowódca oddziałów Einsatzgruppe 4a, SS-Standartenführer Paul Blobel,

 

wyselekcjonowało siły wojskowe do przeprowadzenia akcji (tworząc złożony z różnych jednostek niemieckich oddział o nazwie Sonderkommando 4a) oraz zlokalizowało akcję zagłady na terenie Babiego Jaru.

 

Egzekucje wykonywano w pustym wąwozie, gdzie w latach 30. NKWD potajemnie grzebało swoje ofiary. Metoda egzekucji odpowiadała przyjętym wytycznym dla zagłady Żydów na terenie ZSRS przez działalność tzw. Einsatzgruppen.

 

W tym celu Niemcy użyli podstępu:

 

Po zdobyciu Kijowa przez wojska niemieckie, ogłoszono przy końcu września 1941 roku zbiórkę Żydów. W związku z tym wywieszono w mieście i okolicy  plakaty z instrukcją:

 

„Należy zabrać ze sobą papiery identyfikacyjne, pieniądze i rzeczy wartościowe, obok ciepłego ubrania się”.

 

Niemieckie Sonderkomando 4 A , które liczyło na co najwyżej 5 tysięcy do 5,5 tysięca Żydów, którzy się zgłoszą, doznało niecodziennego zaskoczenia, bo stawiło się 33 tysiące 771 Żydów.

 

W tej sytuacji jednostka 4A zmuszona była do zaangażowania 2 batalionów policji, żeby uporać się z wynikłym, nie z ich „winy”, problemem.

 

Oczywiście, wszyscy, którzy stawili się na życzenie Niemców, zostali w pień wycięci.

 

Mowa tu jest o masakrze w Babim Jarze na Ukrainie.

 

Babi Jar jest symbolem Holocaustu w dawnym ZSRR. Pod koniec września 1941 r., kilka dni po zajęciu Kijowa, hitlerowcy wezwali miejscowych Żydów, by stawili się na rogatkach miasta.

 

Były też inne formy współpracy Żydów z Niemcami. Nie warto by było tego przypominać, gdyby skutkiem tych działań była śmierć „zaledwie” 1000 czy 2000 ludzi.

 

Jest to jednak sprawa masowego mordu, gdzie zginęło ponad 30 000 (słownie: ponad trzydzieści tysięcy) Żydów, do czego przyczynili się wydatnie sami Żydzi.

 

O tej zbrodni pisze się i mówi, ale na temat okoliczności milczy, zwłaszcza w USA, Niemczech, Polsce i na Ukrainie.

 

Niewątpliwym jest fakt, że winnymi tej masowej zbrodni są Niemcy, ale dużo winy leży w żydowskiej mentalności i gotowości do współpracy z okupantem niemieckim.

 

Co najmniej 27 tysięcy Żydów nie musiało tam wtedy zginąć. (Zobacz: Antony Beevor, „Stalingrad”, 1998).

 

W wyniku szeroko zakrojonej kampanii „Judenrein” (oczyszczania państwa niemieckiego z Żydów) dziesiątki tysięcy Żydów znalazło się poza granicami Niemiec.

 

W dniu Jom Kippur, 29 września 1941 r., kazano zebrać się wszystkim Żydom we wskazanym miejscu z pieniędzmi, kosztownościami oraz ciepłymi ubraniami, co sugerowało daleką podróż.

 

Z miejsca zbiórki grupami po sto osób Żydzi w obstawie SS i ukraińskiej policji wymaszerowywali w kierunku jaru. Na miejscu w grupach 10-osobowych podchodzili do wąwozu i zostawali zabici strzałami z broni automatycznej.

 

Jak zeznawał później Fritz Höfer, rozebranych Żydów prowadzono do wąwozu o dużych wymiarach. Gdy byli już na brzegu wąwozu, kładziono ich na ziemi lub już zabitych Żydach. Kiedy człowiek już leżał, przychodził strzelec i zabijał go strzałem w tył głowy.

 

Egzekucje trwały całymi dniami aż do 3 października. Wedle niemieckich raportów zabito wówczas 33 771 Żydów.

 

Egzekucje powtarzały się w tym miejscu na Żydach, Ukraińcach, Polakach, Romach, Sinti, aż do wkroczenia do Kijowa Armii Czerwonej.

 

W sumie liczba ofiar rozstrzeliwań może przekraczać 70 tysięcy osób.

 

 

 

 

Obóz koncentracyjny

 

Po pierwszych masowych egzekucjach na terenie Babiego Jaru funkcjonował obóz koncentracyjny, gdzie więziono komunistów, uczestników ruchu oporu i jeńców wojennych.

 

Wobec zbliżającej się Armii Czerwonej w połowie 1943 roku, Niemcy kazali więźniom obozu wykopywać zwłoki pomordowanych i dokonywać kremacji na metalowych rusztach.

 

We wrześniu 1943 r. wobec perspektywy likwidacji obozu, zdesperowani więźniowie się zbuntowali – dzięki temu 15 osób z ponad 300 ocalało. Liczbę ofiar obozu szacuje się na około 30 tysięcy osób.

 

Dzieje powojenne

 

Ze względu na przedwojenną działalność grzebania zamordowanych przez NKWD na tym miejscu, aby ustrzec je przed groźnymi dla Sowietów pracami archeologicznymi, cały teren osłonięto.

 

Masakra ta jest stosunkowo dobrze udokumentowana, oprócz relacji okolicznych mieszkańców, zeznań z powojennych procesów członków Einsatzgruppen, są też świadectwa niedoszłych ofiar oraz… zdjęcia (wszystkie te źródła fenomenalnie wykorzystał Jonathan Littel w powieści „Łaskawe”, gdzie główny bohater tej prozy oficer SS Maximilian Aue, aktywnie uczestniczy w masakrze).

 

Ponieważ podczas pierwszych miesięcy realizacji Fall Barbarosa i wojennych sukcesów, Niemcy czuli się zwycięzcami kampanii w ZSRR, a co za tym idzie też bezkarni, całkiem spora liczba mordów była fotografowana lub filmowana. Co bardziej drastyczne i spektakularne zdjęcia krążyły nawet wśród żołnierzy, jako obiekty handlowe, wymieniane np. za przydziałowe papierosy (i ten proceder trwa w zasadzie nadal, ponieważ na aukcjach internetowych można trafić na tego typu fotografie, co zresztą opisał 8 lat temu w „Polityce” Tomasz Wiśniewski).

 

Ukrainiec Michael AJ Nikiforuk, afrykański miliarder Gold Group Inc On, konsultant grup kapitałowych i wielu firm prywatnych i publicznych kwestionuje w szerokim tekście  zbrodnię popełnioną przez Niemców w Babim Jarze.

 

 

 

Dokumenty, źródła, cytaty:

 

]]>http://pl.wikipedia.org/wiki/Babi_Jar]]>

]]>http://hiperrealizm.blogspot.com/2011/10/johannes-hahle-jar-01.html]]>

]]>http://chomikuj.pl/ewakor1/FILMY+O+HOLOKAU*c5*9aCIE*2c+OBOZY+JENIECKIE*2c+STALAGI*2c+GU*c5*81AGI/Babi+Jar]]>

]]>http://gazetawarszawska.com/2012/09/13/co-wydarzylo-sie-w-babim-jarze-fakty-i-mity/]]>

 

 

 

 

 

 

 

 

5
Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (4 głosy)

Komentarze

Ksiazke "Babi Jar" , Anatolego Kuznietsowa przeczytalem wiele lat temu , robi ona na czytelniku niesamowite wrazenie . Gross i wielu innych jemu podobnych , atakujac Polakow i falszujac historie przy jednoczesnym wybielaniu Niemcow , wykazuje sie niesamowita podloscia i brakiem szacunku dla swoich przodkow . Kuznietsow opisuje miedzy innymi , jak Niemcy gwalcili co ladniejsze Zydowki do momentu (jeden po drugim) az taka przezywala orgazm , wtedy kleczacy obok Niemiec wbijal jej w tym momencie noz w serce . I pomyslec tylko , ze w dzisiejszym Izraelu uczy sie mlodych nienawisci do Polakow , nie Niemcow . Znane jest Polakom zachowanie zydowskiej mlodziezy w  samolotach i hotelach , siostry Radwanskie tez doswiadczyly tego na zywo podczas meczu w Izraelu .

Vote up!
6
Vote down!
0

Bądź zawsze lojalny wobec Ojczyzny , wobec rządu tylko wtedy , gdy na to zasługuje . Mark Twain

#1423451

Nowy ogólnoświatowy konflikt to motyw pojawiający się w wielu przepowiedniach i proroctwach. Jasnowidze tacy jak Alois Irlmaier - "prorok III wojny", Anton Johansson czy Mitar Tarabić ostrzegali, że pokój w Europie to tylko stan pozorny. Kogo uznawali za głównego agresora? I czy ich wizje mają szansę się spełnić?

Widząc okrucieństwa II wojny światowej i narodziny broni jądrowej Albert Einstein (1879-1955) doszedł do wniosku, że kolejny ogólnoświatowy konflikt doprowadziłby do upadku cywilizacji: "Nie wiem, czym będzie się walczyć podczas III wojny światowej, ale następna wojna po niej będzie na kije i kamienie" - mówił.Wizje "trzeciej wojny" są stałym elementem proroctw i przepowiedni. Większość jasnowidzów jest zgodna, że w niedalekiej przyszłości świat znowu stanie w ogniu. Najobszerniejsze i najdokładniejsze wizje dotyczące kolejnego wielkiego konfliktu mieli: Mitar Tarabić, Alois Irlmaier, Matthias Stormberger i Anton Johansson.

Irlmaier: "Czarna kolumna nadciąga"

Alois Irlmaier (1895-1959) z Freilassing (Bawaria) zdobył sławę jako różdżkarz i jasnowidz. Mówiono, że często pomagał policji w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych, a w czasie II wojny światowej poprawnie przewidywał, gdzie spadną alianckie bomby. Po 1945 r. pomagał z kolei w odnajdywaniu zaginionych żołnierzy Wehrmachtu. Irlmaier miewał także nietypowe wizje odnośnie losów świata. Nietypowe, bo w większości związane z wybuchem III wojny światowej.

 

"Do okien i drzwi Bawarczyków będą zaglądać dziwni żołnierze. Ze wschodu nadejdzie ich czarna kolumna. Wszystko działo się będzie szybko. […] Jadą czołgi, a ci, którzy nimi kierują są pokryci śmiercią. Tam gdzie się pojawią nie ma nic - ani drzew, ani ptaków, kwiatów, zwierząt czy trawy. Sama ziemia.

Jest tam też długa linia. Żołnierze ze wschodu nie mogą przejść na zachód ani odwrotnie. Wiatr nawiewa od wschodu śmiercionośną chmurę. Nagle wschodnie armie upadają. Rzucają wszystko i uciekają na północ, ale stamtąd nie wracają. Nad Renem wszystko będzie miało swój finał. Będzie tak wielu zabitych… Tysiące poczerniałych ciał.

W Rosji wybuchnie nowa rewolucja i wojna domowa. Trupów będzie tak wiele, że będą uprzątać je z ulic. […] Widzę czerwoną masę i żółte twarze. Widzę wielkie rozruchy, przerażającą masakrę i rabunek. Śpiewają jakąś wschodnią pieśń i palą świece przed obrazem Maryi" - mówił.

Irlmaier wyjaśniał, że sceny z przyszłości przelatywały przez jego głowę niczym klatki filmu. Niestety nie był pewien, kiedy dojdzie do wielkiego konfliktu: "Przed wybuchem wojny będzie bardzo urodzajny rok. Potem, po morderstwie […] polityka, wojna wybuchnie nagle, w nocy. Widzę tylko kurz i cyfry ‘8’ i ‘9’. Nie wiem, co one oznaczają…" - wyjaśniał.

Tarabić: "Wściekli natrą na wściekłych"

Wizję III wojny światowej miał też serbski jasnowidz, Mitar Tarabić (1829-1899) - niepiśmienny chłop ze wsi Kremna, który podyktował nachodzące go wizje batiuszce Zahariji Zaharićowi. "Szósty zmysł" był u Tarabićów dziedziczny (profetą był również krewny Mitara, Miloš). Jasnowidz nie wiedział, skąd pochodziły odzywające się w jego głowie "głosy", które objawiały mu przyszłe dzieje Bałkanów i świata. Wątpił on jednak, by był to dar boży.

"Ludzie zaczną przenosić się z miast na wieś" - mówił o czasach, które mają poprzedzać wielką wojnę. "Ci, którzy to zrobią, ocalą siebie i swoje rodziny, ale nie na długo, bo dojdzie do wielkiego głodu. Będzie dużo jedzenia na wsiach i w miastach, ale będzie ono zatrute. Ci, którzy je zjedzą, natychmiast umrą.

Potężni i wściekli uderzą w potężnych i wściekłych! Kiedy wybuchnie okropna wojna, biada armiom, które będą latać po niebie. Lepiej będzie tym, które będą walczyć na ziemi i wodzie. Ludzie prowadzący wojnę będą mieć swoich uczonych, którzy wymyślą dziwne kule armatnie. Ich wybuch nie będzie zabijać, tylko rzucać zaklęcie na wszystko, co żywe.

Tylko jeden kraj na końcu świata - otoczony wielkimi morzami i wielki jak nasza Europa - będzie żył w pokoju i bez kłopotów. Ani w nim, ani ponad nim nie wybuchnie żaden pocisk! Ci, którzy uciekną i skryją się w górach z trzema krzyżami, znajdą w nich schronienie i będą ocaleni, by dalej żyć w obfitości, szczęściu i miłości, ponieważ nie będzie już więcej wojen" - przepowiadał.

Johansson: "Rosja podbije Bałkany"

Anton Johansson (1858-1909) - ubogi rybak z Norwegii (z pochodzenia Szwed), który posiadał dar jasnowidzenia, w swoich przepowiedniach zapowiedział rzekomo zatonięcie Titanica, trzęsienie ziemi w San Francisco w 1906 r. oraz wybuch I wojny światowej. Początek trzeciego ogólnoświatowego konfliktu zapowiadał na "koniec lipca lub początek sierpnia", choć nie był pewien dokładnej daty. Wojna miała zacząć się od podboju Persji i Turcji przez wojska rosyjskie.

"Rosjanie podbiją potem Bałkany. We Włoszech będą wielkie zniszczenia. […] Rosjanie zajmą amerykańskie zapasy. Niemcy zostaną zaatakowani od wschodu. Dojdzie tam do wojny domowej - Niemiec będzie walczył przeciw Niemcowi. Rosja uderzy na Stany Zjednoczone, a te nie będą mogły wspomóc siłami walczącej Europy. Nowa broń wywoła w Ameryce huragany i zniszczone tam zostaną największe miasta" - głosi jedno z jego proroctw, które spisał pewien urzędnik ze Sztokholmu.

O wybuchu III wojny światowej wspominali też inni jasnowidze. Węglarz Matthias Stormberger (1753-?) - legendarny bawarski profeta, mówił o niej tak: "Dwie albo trzy dekady po pierwszej wojnie nastanie druga, większa. Prawie wszystkie narody będą w niej uczestniczyć. Miliony ludzi umrą, choć nie będą żołnierzami. […] Po drugiej wielkiej wojnie przyjdzie trzeci konflikt. Broń będzie już wtedy zupełnie inna. Jednego dnia umrze więcej ludzi niż w obu poprzednich wojnach".

Mnich Józef (zm. 2009) ze słynnego klasztoru Vatopedi na Athos, któremu przypisywano nadprzyrodzone zdolności twierdził, że III wojna światowa rozpocznie się nad Morzem Czarnym. Potem między Grecją a Turcją wywiąże się spór, do którego włączy się Rosja, której z kolei "wojnę wypowiedzą Europa i Ameryka" - przepowiadał. Wyniknie z tego wielki konflikt, w którym najbardziej ucierpi Grecja i… Kościół Katolicki.

Podobne przepowiednie pochodziły od innego zakonnika, franciszkanina o. Andrzeja Czesława Klimuszko (1905-80) - zielarza i jasnowidza, który choć niechętnie dzielił się tymi wizjami, ostrzegał: "Wszystko wskazuje na to, żeśmy już wkroczyli w pierwszą fazę początku końca naszej cywilizacji". Dodawał jednak, że gdyby miał wskazać miejsce, które w przyszłości będzie najdogodniejsze do życia, wybrałby Polskę. Wielka katastrofa czeka za to Włochy.

"Widziałem żołnierzy przeprawiających się przez morze na takich małych okrągłych stateczkach, ale po twarzach widać było, że to nie Europejczycy. Widziałem domy walące się i włoskie dzieci, które płakały. To wyglądało jak atak niewiernych na Europę. Wydaje mi się, że jakaś wielka tragedia spotka Włochy" - powiedział.

 

Według wyliczeń, od XI w. do dziś w historii świata było niewiele ponad 20 lat pokoju. Wojna przestaje być mrzonką, kiedy z kart podręcznika albo telewizyjnych obrazków przekształca się dla człowieka w rzeczywistość. Choć niektórzy uznają konflikty za motor ekonomii i postępu, najbardziej cierpią z ich powodu prości ludzie - przypadkowe ofiary chorych ambicji polityków…

Vote up!
2
Vote down!
0
#1423476

Relacja Elżbiety Massalskiej

 

 
 

     Dojechaliśmy do stacji Flossenburg w Bawarii. Wyszliśmy z wagonów i przy wrzaskach konwojentów ustawiliśmy się w czwórki. Mężczyźni jeszcze szli razem z kobietami. Szliśmy przez urocze, czyściutkie miasteczko. Przyglądali się nam mieszkańcy, dla których pewno byliśmy polskimi bandytami. Myśmy zaś rozglądali się ciekawie, próbując z otaczającego nas krajobrazu odgadnąć, jaki czeka nas los. 
     Teren był nierówny, raz szliśmy pod górę, drugi raz z góry. Przeszliśmy miasteczko. Za nim, przy drogach rosły drzewa owocowe obsypane owocami. Śniłam o jabłkach od początku Powstania - teraz idąc między owocującymi jabłoniami tylko łykałam ślinę. 
     Nie pamiętam wejścia do obozu, ale zaraz za bramą obozu koncentracyjnego nastąpiła separacja kobiet od mężczyzn. Dookoła nas szlochały kobiety rozdzielone ze swoimi mężami, braćmi, synami. Nas nie miano już z kim rozłączać - mój ojciec zginął w Oświęcimiu na początku 1941 r., a siostra i tak była osobno - gdzieś tam w Śródmieściu brała udział w Powstaniu jako łączniczka. 
     Pamiętam datę przybycia do obozu - był to 8 wrzesień, dzień imienin mojej matki. 
     Spisano nas i zabrano nam nasze rzeczy. Każda z nas dostała wielką, papierową torbę na nasze rzeczy - torebki, wierzchnie okrycia, mniejsze walizki. Biżuterię matka oddała do depozytu, co wywołało zdziwienie u współwięźniarek. Matka pamiętała, że Niemcy po śmierci ojca w Oświęcimiu zwrócili jej jego obrączkę i zegarek, jako rzeczy, które były w depozycie, nabrała więc zaufania pod tym względem do Niemców i przyszłość miała pokazać, że się nie omyliła. Dostałyśmy numery, wypisane czarną farbą na kawałkach białego płótna, które kazano nam przyszyć do rękawów sukienek. Zaprowadzono nas do wspólnej sali kąpielowej z systemem pryszniców podwieszonych do sufitu, których nie można było regulować indywidualnie. Zdjętą odzież zabrano do dezynfekcji. Z pryszniców polała się najpierw lodowata woda, na co wszystkie zareagowałyśmy krzykiem protestu, następnie gorąca. Weszła grupa Niemców w mundurach i rzucono nam kawałki gliniastego mydła. Myśmy z krzykiem kuliły się przed nimi, próbując schować swoją nagość jedna za drugą, oni ze śmiechem nam się przyglądali. Dostałyśmy ręczniki i pozwolono nam się ubrać w nasze, gorące jeszcze od pary, sukienki. Zapędzono nas do dwóch baraków - bloków, jak nauczyłyśmy się mówić. 
     Dowiedziałyśmy się, że jest to obóz męski. Więźniowie pracują w pobliskich kamieniołomach. Nas kobiety, zabiorą stąd, jesteśmy to tylko czasowo. Zdziwiła nas obecność dwóch cywilnych Niemek, będących na wyższych prawach niż my, ale jednak więźniarek. Posiadały one osobne pokoje w sąsiednim baraku. Matka wyjaśniła mi w oględny sposób, że są to prostytutki, obsługujące niemieckich strażników. 
     Warunki w tym obozie nie były jeszcze dla nas najgorsze - ale i tak wydawało się nam, że trafiłyśmy do piekła. Apele nie trwały długo, nie pędzono nas do robót, traktowano nas ulgowo. Miałyśmy dwuosobowe prycze i z rozkoszą spałyśmy na sienniku, który wydawał się nam królewskim posłaniem w porównaniu z trzęsącymi się deskami podłogi jadącego wagonu bydlęcego. 
     Na obiad dostaliśmy gęstą zupę. Było w niej pełno brukwi, kapusty i kartofli gotowanych w łupinach. Ta breja wydawała mi się nie do przełknięcia. Wydłubałam jedynie ziemniaki, obrałam ze skórki i zjadłam, a przed oczami miałam te uginające się od owoców jabłonki.
     Obsługa ustawiła duży kocioł na zlewki. Poinformowano nas, że to, czego nie zjemy, należy zlać do tego kotła i że te zlewki będą stanowiły jedyne pożywienie jeńców rosyjskich, których obóz znajdował się gdzieś w sąsiedztwie. Zapamiętałam ten fakt tak dobrze, gdyż stanowił dla mnie duży wstrząs. Nigdy dotąd nie cierpiałam głodu. Byłam dzieckiem "niejadkiem", wychowanym, nawet w warunkach okupacyjnych, we względnym dobrobycie, i myśl o jedzeniu resztek po kimś, była dla mnie wstrząsająca. 
     Ilość zlewek w kotle dla jeńców rosyjskich malał z dnia na dzień - narastający głód zmusił mnie i pozostałe więźniarki do zjadania w coraz większej ilości tej zawiesistej zupy. 
     Po tygodniu dowiedziałyśmy się, że wyjeżdżamy. Oddano nam biżuterię oddaną do depozytu, ale nie zwrócono nam płaszczy, tylko w sukienkach popędzono do pociągu. 
     Nie pamiętam, jak długo trwał przejazd do Meklemburgii, do miejscowości Fürstenberg. Pamiętam, tylko, że matka dostała ataku bólu w dole pleców - czy były to nerki czy korzonki nerwowe, nie wiemy do dnia dzisiejszego. Wtedy byłyśmy pewne, że to nerki. Atak na szczęście ustąpił, kiedy pora była wysiadać. Niewiele też pamiętam z naszej drogi od stacji do obozu w Ravensbrück - tyle tylko, że wtedy pierwszy raz zobaczyłam psy w służbie Niemców. Były to ogromne dogi z krwawymi ślepiami. Ja, miłośniczka psów, nie chciałam wierzyć, że te stworzenia są nauczone do polowania na ludzi. 
     Spisano nas i rozdano nowe, tymczasowe numery, które trzeba było przypiąć sobie do rękawów. Oddałyśmy ponownie do depozytu naszą biżuterię. Inne panie uważały, że robimy głupstwo, a stare więźniarki, które przychodziły do nas służbowo - przynosiły jedzenie, pomagały przy spisie - wręcz namawiały na oddanie im na przechowanie kosztowności i zapewniały, że oddadzą, jak przejdziemy przez kąpiel i jak będziemy wcielone do obozu. 
     Tymczasem trzymano nas w wydzielonej przestrzeni, gdzie nie wolno było nikomu z nami się kontaktować, ani nam przechodzić na teren obozu. Matka moja znowu dostała ataku bólu, musiałam zdobyć dla niej jakieś lekarstwo. Przypomniałyśmy sobie, że trzy nasze dalekie znajome znajdują się w obozie - pani Stypułkowska i jej dwie synowe. Skontaktowałyśmy się z nimi przez uczynne więźniarki funkcyjne i na drugi dzień najstarsza z pań Stypułkowskich przyszła zobaczyć, w czym nam może pomóc. Tę pierwszą noc w Ravensbrück przespałyśmy na ziemi pod gołym niebem. Na szczęście było ciepło i chociaż zmarzłyśmy, to jakoś się nie przeziębiłyśmy. 
     Pani Stypułkowska przywitała się z nami, pocieszyła nas, że już najgorsze mamy za sobą, że teraz jak będziemy przydzielone do bloku i będziemy miały już numery, będziemy mogły same poruszać się po obozie i organizować sobie pomoc. Zabrała mnie na teren obozu i zaprowadziła do znajomej lekarki, która mi dała jakiś środek uśmierzający dla matki. 
     Panie Stypułkowskie opiekowały się nami w czasie całego naszego pobytu w obozie. Pomoc była raczej natury moralnej, niż jakiejkolwiek innej, ale ta właśnie była bardzo potrzebna.
     Tymczasem musiałyśmy przejść kontrolę sanitarną włosów - okazało się, że u nas obydwóch, jak i u większości kobiet, zaległy się wszy i "fryzjerki" miały nas obydwie ogolić. Matka uprosiła je, żeby mi nie goliły głowy, bo się zaziębię, sama poddała się bez oporu temu zabiegowi. Mnie rzeczywiście nie ogolono włosów i na pewno dzięki temu przetrwałam bez zaziębienia zimę w obozie. Golenie głów niewiele mogło pomóc na ogólną wszawicę, panującą w obozie. Prawdopodobnie Niemcom chodziło o czynnik psychologiczny, jakim jest upokarzający akt ogolenia głowy. Wstrząsający był widok kobiet z ogolonymi włosami. Wszystkie panie żegnały swoje włosy płacząc. Zaraz też czekało nas dalsze upokorzenie. Zapędzono nas do łaźni, kazano się rozebrać, rzeczy nam zabrano jakoby do odwszenia, w rzeczywistości nie zobaczyłyśmy ich więcej. Po kąpieli, nagie, wpędzono nas do dużego pomieszczenia, gdzie przy stoliku urzędowali Niemcy w mundurach SS. Była to komisja lekarska. Ustawiono nas gęsiego i kazano przemaszerować przed komisją. Nigdy chyba nie zapomnę widoku nas, nagich kobiet z ogolonymi głowami, idących wolnym krokiem przed buńczucznie rozpartymi na krzesłach Niemcami. Następnie czekało nas badanie ginekologiczne, od którego wybroniła mnie matka. Sama musiała się temu poddać. Wiele młodych kobiet wychodziło z tego pomieszczenia płacząc i jeszcze przez długie miesiące wspominając brutalne i wulgarne zachowanie się badającego Niemca. 
     Dopiero po skończeniu tych badań wolno było nam się ubrać w przydzielone sukienki, oznaczone naszytymi krzyżami. Zostawiono nam jedynie obuwie. Oprócz sukienek nie dostałyśmy nic - ani bielizny osobistej, ani płaszcza, swetra, czy chustki na głowę. 
     Pamiętam, że dostałam sukienkę z bardzo ładnego, kolorowego jedwabiu, cóż, kiedy była bardzo cienka i było mi w niej zimno - był przecież wrzesień. 
     Ustawiono nas w czwórki i poprowadzono do baraku. Weszłyśmy do zupełnie pustego baraku (chyba nr 28) i pierwsza rzecz, jaka mnie uderzyła, to zapach jakiegoś środka dezynfekcyjnego. W sieni część więźniarek skierowano na prawo, część na lewo. Myśmy znalazły się w grupie zajmującej lewą stronę. W pierwszym pomieszczeniu ustawione były ławki i stoły, tylko część sali zajmowały trzykondygnacjowe prycze. Natomiast drugie pomieszczenie, bardzo duża sala, wypełniona była od początku do końca rzędami trzykondygnacjowych prycz. Kazano nam zajmować jedno posłanie na dwie osoby. Wdrapałyśmy się na najwyższe piętro jednej z prycz w pierwszym pomieszczeniu. Zmieniłyśmy później miejsce na drugą salę i na miejsce na "parterze", gdyż przekonałyśmy się, że w pierwszej sali było się zanadto na widoku, a z biegiem czasu nauczyłyśmy się schodzenia z oczu Niemcom i funkcyjnym więźniarkom. Tymczasem byłyśmy zmęczone, zmarznięte i cieszyłyśmy się, że mamy swoje miejsce, gdzie możemy się położyć i grzać jedna drugą. 
     Nadeszła pora kolacji - blokowa ze sztubowymi najpierw spokojnie, później podnosząc głos, kazała wystąpić na ochotnika paru kobietom do przyniesienia kolacji dla całego bloku. Parę osób się zgłosiło i przydźwigały ciężkie kotły z lurą - kawą, oczywiście niesłodzoną i pojemniki z chlebem. Rozdano nam blaszane kubki, łyżki i miski. Przykazano nam ich pilnować, gdyż drugich nie dostaniemy. O ile kawa była obrzydliwa, to chleb smakował mi od pierwszego dnia - był ciemny, gruboziarnisty, doskonały. Jego przydziały zmniejszały się z tygodnia na tydzień. Był monetą obiegową i od razu za porcje chleba odjęte sobie od ust uzupełniłyśmy naszą garderobę. Istniał czarny rynek, oczywiście nielegalny, na którym od więźniarek, dostających paczki lub umiejących "organizować", czyli kraść z magazynów, można było dostać wiele rzeczy koniecznych do przeżycia. 
     Zaczęło się dla nas normalne życie obozowe. 
     Rano, kiedy było jeszcze ciemno, wyganiano nas na apel. Odbywało się to przy akompaniamencie krzyków sztubowych, które niestety musiały krzyczeć, żeby zmusić oporne do wstawania i wychodzenia na dwór więźniarki. Przed apelem biegłyśmy do łazienki, gdzie przy wspólnych, kolistych korytach myłyśmy się w lodowatej wodzie. Prawdziwą udręką było załatwianie potrzeb fizjologicznych. Pomieszczenie toalet miało wydzielone kabinki - chyba po 8 na każdą stronę baraku, a ponieważ było nas około 750 na tę ilość "oczek", ustawiały się kolejki do każdej kabinki po 10 osób. Kabinki miały boczne ścianki, natomiast nie miały drzwi. W tych warunkach wiele z nas przeżywało męki, zanim zdecydowało się na skorzystanie z ubikacji - z czasem zobojętniałyśmy na te sprawy. 
     Kiedy sztubowe wypędziły nas na apel, zaczynało się żmudne ustawianie nas w szeregach po 5, równanie linii, sprawdzanie, czy wszystkie piątki są pełne, czy nikogo nie brakuje. Stałyśmy podskakując dla rozgrzewki, poklepując się rękami na wzajem po plecach. Apel trwał nieskończenie długo. Bolały nas plecy i nogi od tego stania w nieskończoność po ciemku, w zimie, pod blednącymi gwiazdami. Patrzyłam wtedy na konstelację Oriona i wzdychałam do tego, żeby być stąd jak najdalej - tak daleko, jak te gwiazdy. [...] 
     Kiedy rozlegał się ryk syreny odwołującej apel, rzucałyśmy się hurmem do baraku, żeby jak najszybciej dostać się do ciepłego wnętrza. W łazience zastawałyśmy trupy zmarłych w nocy towarzyszek. Były tam przyniesione przez funkcyjne więźniarki, sprawdzające sale po naszym wyjściu na apel. Były nagie, na piersiach miały kredą napisany numer obozowy. Z początku robiło to na nas straszne wrażenie, później przywykłyśmy do tego widoku. Ciała zmarłych więźniarek nie przeszkadzały nam w myciu się obok nich i w iskaniu wszy z naszej odzieży i głów. 
     Po śniadaniu zaczynał się pobór do pracy. Początkowo więźniarki zgłaszały się chętnie, żeby mieć trochę ruchu na świeżym powietrzu, kiedy jednak przekonały się, do jak ciężkich, fizycznych prac są używane, coraz trudniej było znaleźć chętne do różnych "komando". "Dekowały się" więc jak mogły, a po ulicach obozu i w barakach odbywały się istne łapanki. Drugi rodzaj poboru był organizowany na wywóz do fabryk amunicji. Panowało ogólne przekonanie, że wywóz do fabryki jest równoznaczny z wyrokiem śmierci - mało było szans na uratowanie się z ustawicznych bombardowań, na jakie te fabryki były narażone. Kiedy więc rozchodziła się pogłoska, że będzie organizowany transport do fabryki, kto mógł zgłaszał się do miejscowych "komando". Szczytem szczęścia było dostanie się do stałej pracy na terenie obozu - w kuchni czy w szwalni. Starsze kobiety były zatrudnione jako "sztykierynki" czyli do robienia skarpet na drutach dla żołnierzy. "Sztykierynki" siedziały w swoich blokach, w tej pierwszej sali, na ławkach przy stołach i w szalonym tempie migały pięcioma drutami.
     Ja zostałam zaliczona do grupy małoletnich i jako taka cieszyłam się pewnymi przywilejami - byłam zwolniona z obowiązku pracy i dostawałam dziennie " l mleka. Były to ogromne przywileje. Mleko było odciągane, koloru szarego, ale smakowało jak najlepsza śmietanka, przy narastającym wygłoszeniu organizmu. 
     Moja matka początkowo należała do "komanda" od robót ziemnych poza terenem obozu, ale zupełnie nie wytrzymywała fizycznie pracy przy łopacie. Wracała przed wieczornym apelem ledwo trzymając się na nogach. Dostała nowe ubranie - pasiakową "garsonkę", jako, że więźniarki pracujące poza terenem obozu miały jednakowe umundurowanie. 
     Rozpadło nam się nasze obuwie i dostałyśmy drewniaki. Trzeba przyznać, że było to obuwie ciepłe, ale bardzo toporne. Podeszwa była płaska, niewyrobiona według kształtu stopy. Cholewka była płócienna. Obuwie było za duże, ale to było jego zaletą, gdyż luz wypełniało się papierami, które doskonale grzały nogi. W ogóle papier był cennym materiałem izolacyjnym - podkładałyśmy go pod sukienki na plecach i piersiach.
     Dla nas małoletnich Polek, starsze więźniarki zorganizowały komplety tajnego nauczania. Zbierałyśmy się po dwie, trzy dziewczynki na najwyższym piętrze pryczy z naszą nauczycielką. Polski i historię przerabiałyśmy tylko ustnie, ale matematykę pisałyśmy na skrawkach papieru. Niewiele pamiętam z tamtego programu, ale wiersz "W Suzie na dworze król Dariusz ucztuje" Ujejskiego kojarzy mi się z wieczornym widokiem ulicy Obozowej, kiedy to uczyłam się go w czasie wieczornych spacerów w towarzystwie mojej rówieśnicy Ziuty Stolarek, a ułamki piętrowe wywołują obraz naszej profesorki, "króliczki", pani Bogny Bombińskiej. 
     Mojej matce udało się zamienić pracę przy łopacie na pracę przy obieraniu kartofli w kuchni dla personelu niemieckiego. Praca była lżejsza i na terenie obozu, poza tym mogła czasami ukraść dla siebie i dla mnie kawałek surowej jarzyny. Jak mi smakowała surowa brukiew, czy liść kapusty. Wykradanie jarzyn z obieralni było oczywiście surowo zabronione i ciężko karane, matka więc narażała się bardzo wynosząc je dla mnie. Po paru miesiącach tej pracy dostała lumbaga, róży na kolanach - infekcji na szczęście nie tak groźnej, jak normalna róża - to była jakaś odmiana obozowa. Musiała iść do szpitala "rewiru", o którym nasłuchałyśmy się wielu tragicznych opowieści. Rozstawałyśmy się tak, jakbyśmy się już nie miały spotkać. Na szczęście róża ustąpiła, ale zaczęło się pasmo innych chorób, jak zapalenie ucha, zaostrzenie lumbago i "durchwal" - obozowa, głodowa biegunka. 
     Wszystkie te choroby nasiliły się w miarę postępującej zimy, wyniszczenia organizmu głodówką, ciężką pracą w warunkach nieodpowiednich i atmosferą stałego zagrożenia i terroru, panującą w obozie. Stare więźniarki pocieszały nas, że najgorsze do przeżycia są pierwsze miesiące, później już człowiek się przyzwyczaja. 
     Nadeszło Boże Narodzenie. Więźniarki zorganizowały wieczór kolęd przy choince. Śpiewał chór i były też solowe występy. Wszystkie sobie wtedy popłakałyśmy, ale wiedziałyśmy, że już koniec wojny bliski i że należy tylko przetrzymać te parę miesięcy do wyzwolenia.
     Niemcy też wiedzieli, że koniec wojny jest bliski i zaraz po Nowym Roku zaczęli likwidować swoje zaległości, czyli wykonywać zaniedbane wyroki śmierci. Postanowili też zlikwidować "króliczki". Fala terroru objęła obóz. Nasza sztubowa, kulturalna pani Zofia Lipińska została w ramach tej akcji stracona w dniu 5 czy 6 stycznia 1945 r. "Króliczki" zaś zniknęły. Mieszkały w jednym bloku i nagle pewnego dnia blok okazał się pusty - one zaś pochowały się u zaprzyjaźnionych blokowych i sztubowych. Wszystkie denerwowałyśmy się ich losem. 
     Dla zlikwidowania osób starszych, chorych i niedołężnych, oraz dzieci Niemcy stworzyli nowy podobóz, czyli odgrodzili jeden barak i nazwali go "Jugend Lager". Ogłosili, że w tym obozie warunki będą dużo lepsze, niż w ogólnym obozie, gdyż jest specjalnie przeznaczony dla osób chorych, i żeby się starsze i chore kobiety zgłaszały. Oczywiście wszystkie od razu zorientowałyśmy się, że jest to nowa forma zagłady i kto mógł, bronił się przed przeniesieniem tam. Zaczęłam wtedy pracować razem z matką w obieralni ziemniaków i w ten sposób uniknęłam smutnego losu, jaki spotkał zaprzyjaźnioną z nami starszą panią Manduk, po którą po prostu przyszli Niemcy do bloku i wywołali z listy ludzi starszych. 
     Na początku marca 1945 Niemcy postanowili zwolnić Polki zabrane z Powstania Warszawskiego. Warunkiem zwolnienia była dobra kondycja fizyczna. Tymczasem obydwie byłyśmy bardzo chore. Miałyśmy "durchwal", a matka tak silne lumbago, że już od pewnego czasu nie była w stanie chodzić. Musiałyśmy stanąć przed komisją lekarską. Na szczęście znajoma, pracująca w "rewirze" dała mamie środek uśmierzający, który podziałał właściwie, i mama przeszła przed tą komisją wyprostowana i w miarę normalnym krokiem. Zostałyśmy zakwalifikowane do zwolnienia. Nie wierzyłyśmy wprost swemu szczęściu. Kiedy stałyśmy w kolejce po przydział ubrań "wolnościowych", czyli bez oznaczeń krzyżem, umarła jedna ze starszych więźniarek - pani Ertmanowa. Położono ją na noszach, a myśmy obok niej przechodziły. Razem z nami wychodziła jej córka, która przez cały czas pobytu w obozie dokonywała cudów, żeby matkę uchronić przed zagładą. Było to dla nas wszystkich ciężkie przeżycie - ta śmierć na progu wolności. 
     Niemcy zwrócili nam depozyt w całości, ba, nawet dołożyli do niego zegarek, zostawiony w torbie z rzeczami w pierwszym obozie we Flossenburgu - zupełnie obłędna uczciwość w tym morzu nieprawości. Dzięki odzyskanej biżuterii przeżyłyśmy okres do wyzwolenia.

 

Vote up!
1
Vote down!
0
#1423521