W oP(O)arach CYNIZMU

Obrazek użytkownika wilre
Idee

 

CYNICZNI 2010
2010-07-22    SEE

 
Większość Polaków postawiła na szczerość. Ponad pięćdziesiąt procent, biorących udział w wyborach prezydenckich, wybrało najszczerszy, niczym nieskrępowany i nieskrywany, cynizm. Zaprawdę niewyczerpane są w Polsce pokłady cynizmu. Przez czterdzieści pięć lat pasła się nim PRL, a upadł z powodu rozlicznych deficytów, ale bynajmniej nie deficytu cynizmu. Na ile cynizm był fundamentem III RP, kto zechce, niech sam rozsądzi w swoim sumieniu i wedle swojej wiedzy.
Dziś, jak nigdy dotąd w ciągu ostatnich dwudziestu lat, cynizm został zmonopolizowany przez jedną siłę polityczną – bez wątpienia zasługującą na ten monopol, bo w tej jednej dyscyplinie bijącą wszystkich innych konkurentów na głowę. Poniekąd to sytuacja typowa dla każdej partii władzy i Platforma Obywatelska nie jest tu pionierem, niewątpliwie kroczy szlakiem przetartym uprzednio przez Kwaśniewskich i Milerów. Różnica jednak, i to różnica jakościowa, polega na tym, że SLD przez jakiś czas cynicznie żerował na naiwnym przekonaniu swoich wyborców, iż jest partią społecznej wrażliwości i sprawiedliwości, w rzeczywistości troszcząc się o własne partyjne interesy i interesy grupy wpływowych oligarchów. Natomiast Donald Tusk i jego ludzie są w o wiele bardziej komfortowej sytuacji, bo tak naprawdę, by rządzić Polską, wcale nie muszą kupować głosów swoich wyborców pustymi obietnicami - owszem te się pojawiają, ale tylko na zasadzie niepoważnej wyborczej licytacji.
Rządzącej dziś partii do zdobycia i utrwaleni władzy wystarczyło:
a. rozpoznać jak wielu obywatel III RP odeszło już od tradycyjnych obywatelskich cnót i traktuje uczciwość, przyzwoitość i patriotyzm jako oldschoolowe frajerstwo;
b. zaproponować im po prostu samych siebie - politycznych macherów nowego typu, cynicznych do bólu, ale i do skutku.
Wygląda na to, iż JAŚNIEPOLAKOM najzwyczajniej w świecie wystarczy otwarcie odwołać się do swojego żelaznego elektoratu, do jego świata pojęć i wartości, do niedawna jeszcze wstydliwych, dziś już jak najbardziej trendy. Tusk, Komorowski, Schetyna, Sikorski, Nowak, Palikot, Drzewiecki jakaż galeria wyrazistych postaci. Twarze polskiego cynizmu.
By uświadomić sobie, o czym mowa, jakie postępy (czytaj: spustoszenia) poczynił polski cynizm w ciągu ostatnich lat, wystarczy tylko jeden prosty eksperyment myślowy – czy możecie wyobrazić sobie premiera Leszka Milera, przekazującego Rosji śledztwo po katastrofie samolotu z polskim prezydentem na pokładzie? Niech mi wybaczą wszyscy antykomuniści tego świata, ale ja sobie tego wyobrazić nie mogę. Premier Miler wiedziałby doskonale, że Polacy nigdy mu tego nie darują, po prostu nie odważyłby się na to.
Przyznać trzeba z uznaniem, że ekipa Tuska zagospodarowała polski cynizm w całym jego historycznym i wielowarstwowym zróżnicowaniu. Spróbuję rozdzielić i szkicowo opisać te warstwy, mając świadomość ich z założenia nieostrej tożsamości i częstego przenikania się.
Zacząć wypada, co chyba zrozumiałe, od pokomunistycznej spuścizny, od popeerelowskiej klienteli do pewnego czasu politycznie obsługiwanej alternatywnie przez SLD bądź Unię Wolności (wcześniej Unię Demokratyczną). To dość zróżnicowane grono wyborców, w którym należałoby wyróżnić trzy podgrupy ze względu na pewną odmienność motywów, dla których Platforma stała się partią ich naturalnego wyboru.
1. Pokomunistyczna niezlustrowana agentura, dla której krótki okres IV RP bez najmniejszej przesady pozostanie dożywotnią traumą, wspomnieniem spełniającego się najczarniejszego koszmaru, wiodącego wielu do piekła zasłużonej niesławy, innych, mniej umoczonych za to bardziej wrażliwych, pozbawiającego na zawsze moralnej wiarygodności, a co za tym idzie, dobrego samopoczucia i potrzebnej w życiu pewności siebie. Statystycznie, w ogólnej liczbie biorących udział w wyborach ich głos nie miał i nie ma zasadniczego znaczenia, ale w tym przypadku idzie nie o ilość, a o jakość. Bo to bardzo często osoby dysponujące nadzwyczajnymi środkami oddziaływania na opinię publiczną: ludzie mediów, politycy, przedstawiciele świata kultury, czy kadra naukowa wyższych uczelni.
2. Ekonomiczni beneficjenci PRL, zwyczajowo zwani komunistyczną nomenklaturą. Chodzi o ludzi starego systemu u zarania nowego quasi rynkowego porządku pod każdym względem uprzywilejowanych, bo dysponujących mniej czy bardziej legalnymi środkami, wiedzą i biznesowym doświadczeniem, rozległymi znajomościami w sferach decydenckich i, co chyba najważniejsze, rozpoczynających działalność w wymarzonych przez każdego przedsiębiorcę warunkach braku jakiejkolwiek znaczącej konkurencji. Dla nich PO, tak jak wcześniej Kongres Liberalno-Demokratyczny, z jej deklarowanym gospodarczy liberalizmem, wyrozumiałością dla patologii polskiej gospodarki i częstokroć biznesowym zaangażowaniem wielu prominentnych członków Platformy to zupełnie oczywisty wybór polityczny. Jakkolwiek praktyka ostatnich dwudziestu lat przekonuje, że coś takiego jak realna groźba wykrycia i rozliczenia przekrętów z czasów nomenklaturowych uwłaszczeń nie istnieje, to jednak w interesach (zwłaszcza dużych) liczy się też wizerunek, dobra opinia i zwyczajna osobista wiarygodność. Z tego punktu widzenia PiS ze swoim dotychczasowym programowym zainteresowaniem patologiami końca PRL - jawi się opisywanemu środowisku jako natrętny, wciąż zagrażający szkodnik.
3. Mentalnie sformatowani przez realny socjalizm. To zdecydowanie najszersza i społecznie najbardziej reprezentatywna grupa spośród trzech wymienionych. W statystycznym sensie mająca też największy, bezpośredni wpływ na wynik demokratycznych wyborów. Mowa o licznej klasie wcale nie mitycznych wykształciuchów, jak nieelegancko raczył ich nazwać Ludwik Dorn. To wyhodowana za PRL młoda lewicowa elita, która zastąpić miała i nominalnie zastąpiła przedwojenną inteligencję unicestwioną wysiłkiem zbrodniczych reżimów służących dwóm totalitarnym ideologiom XX w. Jakkolwiek w którymś momencie cześć tej elity zaczęła Polskę Ludową otwarcie kontestować, co przejawiało się m.in. poparciem dla ruchu „SOLIDARNOŚCI”, to nie podlega dyskusji, że do samego końca komunizu, warstwa wykształcona była jakimś kawałkiem jego tożsamości - akceptowała znaczną cześć jego ideologicznych założeń, jak choćby bezkrytyczna wiara w postęp i na drugim biegunie nieufność do tradycji i religii, a wrogość do wszystkiego, co (słusznie bądź nie) kojarzone z nacjonalizmem. Doskonałym znakiem kontynuacji w III RP mentalności zaszczepionej i pielęgnowanej w realnym socjalizmie, jest niezmienne i znaczące trwanie na rynku prasowym dwóch jakże symbolicznych dla PRL-u czasopism: organu warszawskiej lewicowej elity – „Polityki” i urbanowskiego „Nie” dla intelektualnie mniej wyrobionych.
Mówiąc o popeerelowskich skamielinach, współtworzących krajobrazy i klimaty III RP, nie sposób nie odnieść się do tzw.” polskiej elity intelektualnej” i nie poświęcić więcej miejsca jej coraz szerszemu i śmielszemu otwarciu na cynizm. Warszawsko-krakowski salon, którego towarzyski trzon ukształtował się jeszcze w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX w., ideologicznie powrócił właśnie na porzucone dawno temu pozycje jednolitofrontowe i poza nielicznymi wyjątkami murem stanął po stronie JAŚNIEPOLAKÓW. Tę niezwykłą jedność rodzimych elit, pozostającą w szokującym kontraście do głębokości podziałów w reszcie społeczeństwa, tłumaczyć można na różne sposoby. A to ich naturalną hermetycznością, ograniczającą dopływ nowych ludzi i nowych idei. Tłumaczyć można bezkrytycznym uleganiem zachowaniom stadnym, czy poddaniu się wszechobecnej poprawnościowej presji. Myślę jednak, że rzeczywistą przyczyną jest wyobcowanie salonowego środowiska. Prawdziwym zwornikiem tej grupy społecznej jest powszechny u jej przedstawicieli dystans, jeżeli nie wręcz pogarda, wobec wspólnoty narodowej, jej tradycyjnego etosu i w pewnych aspektach także jej historii. Oświeceni luminarze ulokowani jeszcze za Polski Ludowej na społecznych wyżynach, po kompromitacji socjalistycznego egalitaryzmu, w realiach III RP nie widzą racjonalnych powodów, by szarych Polaków traktować jako godnych siebie partnerów do jakiejkolwiek debaty. Widzą w nich natomiast niebezpieczną masę i dedykują im jedną jedyną rolę - milczącego olbrzyma, który wymaga nieustannej troski i kontroli ze strony rządzących. Oni (elity) to jedno, a tamci to coś całkiem innego. Po ich stronie europejska tolerancja i przez dziesięciolecia pielęgnowany niezmącony intelekt, po drugiej zacofanie, nieokrzesane chamstwo i nienawiść do tych, którzy lepiej rozumieją ten świat i lepiej sobie w nim radzą. Dla ilustracji intelektualnej odmiany polskiego cynizmu warto przypomnieć znamienne postawy polskich twórców ujawnione przy okazji pewnego, bulwersującego opinię publiczną wydarzenia z ubiegłego roku.

Właśnie władze szwajcarskie zadecydowały o zakończeniu aresztu Romana Polańskiego. Pamiętamy, jaką burzę medialną wywołało jego zatrzymanie, z jakim oburzeniem środowisko artystyczne zareagowało na determinację amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości, ścigającego przestępstwo seksualne sprzed ponad trzydziestu lat. Obok apeli o potrzebie przedawnienia, obok podnoszonego przez niektórych na poważnie argumentu, że Polański karę już odpokutował, bo przez lata nie mógł swobodnie podróżować po świecie, nie brakowało głosów przekonujących o tym, że ze względu na talent i artystyczny dorobek reżysera nie powinien być traktowany jak zwykły przestępca.
Na żart historii zakrawa fakt, że wśród polskich filmowców z przekonaniem broniących racji Polańskiego znaleźli się twórcy tzw. „kina moralnego niepokoju”. Wśród nich szczególnie interesująco zabrzmiał głos Krzysztof Zanussiego, znanego admiratora polskiego papieża, autora jednej z pierwszych filmowych biografii Karola Wojtyły i ekranizacji jego dramatu. Warto sobie przypomnieć, jakimi argumentami szermował Zanussi w obronie swojego kolegi po fachu: „Nikt nie zauważa, że dlatego że on jest sławny to ta sprawa ma taki wymiar. Gdyby on nie był sławny, to fakt, że ponad trzydzieści parę lat temu w Los Angeles, które jest miastem szczególnie swobodnych obyczajów, skorzystał z usług jakiejś nieletniej prostytutki, bo chyba to tak naprawdę było…”.
To odpowiedni moment, by zaproponować kolejny eksperyment myślowy i spróbować wyobrazić sobie Zanussiego stosującego publicznie taką argumentację za życia Jana Pawła II. Mam przeczucie, że coś jednak, by go powstrzymywało przed wypowiadaniem w podobnym kontekście tak swobodnych opinii. I myślę, że w reprezentowanym przez reżysera środowisku odejście papieża Polaka także wielu innym w tym sensie rozwiązało języki - ułatwiło im demonstrowanie tego typu postaw.

 
Ale solidnie zakorzeniony w polskiej historii cynizm, z natury rzeczy dynamicznie się rozwija, można by rzec, że wraz z wolnością i tolerancją współtworzy triadę nowoczesnego postępu. Jest uniwersalnym znakiem współczesności, epoki postmodernizmu, czasów z premedytacją ośmieszających tradycyjne autorytety i z satysfakcją zastępujących je dotychczasowymi antyautorytetami.
Cynizm poza tym, że jest wygodny, bo unieważnia złe wspomnienia, uwalnia od stawiania ważnych pytań, w ogóle negując ich sens, po prostu stał się modny. Sprzedaje się dobrze, jak nigdy dotąd.
To bardzo pożądany towar i równocześnie wygodny i powszechnie honorowany środek płatniczy. Dla pokolenia wyrosłego w polskiej rzeczywistości pokomunistycznej jest bodaj najskuteczniejszym sposobem na szybki sukces, o ile nie warunkiem jego osiągnięcia.
Pozwala bez reszty skoncentrować się na sobie samym w wyścigu do zawodowej kariery i prywatnego dobrobytu. W środowiskach nadających ton i wyznaczających nowoczesne trendy wszystko, co nie ma bezpośredniego związku z pielęgnowaniem indywidualnych potrzeb i aspiracji jest stratą czasu, zawracaniem głowy, albo, co w postmodernistycznych kategoriach chyba najgorsze, obciachem.
Dla ludzi otwartych na tak rozumianą nowoczesność historia ma tylko jakiś sens, gdy można na niej budować prywatną rodową mitologię. Przynależność narodowa przegrywa u nich z korporacyjną lojalnością, ale nawet ta obowiązuje tylko do momentu pojawienia się bardziej atrakcyjnej oferty pracy. Pojęcie racji stanu w zestawieniu z interesem firmy jest czystą abstrakcją, a głos świadomych i odpowiedzialnych obywateli, nazywających narodowe patologie po imieniu, brzmi w ich uszach jak dźwięk wojennych trąb, zakłócający im święty spokój i zagrażający prawu do beztroskiej konsumpcji. I tak oto wyłania się nam obraz, współczesnego wykształciucha, nazwanego kiedyś przez kogoś „lemingiem”, który po części ze względu na przemiany cywilizacyjne, po części kierując się swoją wygodą, jedynie słuszne czasopismo zastąpił jedynie słuszną telewizją. Politycznie rzecz biorąc cała jego obywatelska aktywność sprowadza się do okazjonalnego głosowania na osobników, przedstawianych mu przez ulubioną telewizję jako naszych i trendy. Od swojego kandydata leming, bohater naszych czasów, oczekuje tylko, by zwolnił go z obowiązku interesowania się sprawami publicznymi przynajmniej do kolejnych wyborów, a najlepiej – aż do końca świata.
Skoro wywołaliśmy temat narzucających ton gazet i telewizji, to zdaje się, że zbliżamy się do jądra problemu współczesnego cynizmu. Media według nieco już archaicznej koncepcji miały być czwartą władzą, kontrolującą pozostałe trzy. Trudno nie zauważyć, że we współczesnym świecie, kto dysponuje informacją, ten tak naprawdę ma władzę realną, nie którąś tam z kolei. Jest to władza niewybieralna, całkowicie poza społeczną kontrolą, bez ryzyka i politycznej odpowiedzialności, bo całkiem anonimowa i służąca anonimowym interesom. Koncerny medialne przy udziale obsługujących je korporacji: dziennikarzy, agencji reklamowy, środowisk eksperckich i niegdysiejszych ludzi kultury, dziś pełniących rolę celebrytów, nie tylko informacje zdobywają, opakowują i rozpowszechniają, ale nierzadko też je wytwarzają, programowo preparują, nadają im pożądany sens i wydźwięk. Jeżeli czynności z drugiego z wymienionych zestawów realizowane są na jakieś polityczne zamówienie lub dla osiągnięcia jakiś własnych niejawnych celów, media jako instytucje zaufania publicznego, temu zaufaniu najzwyczajniej w świecie się sprzeniewierzają. Społeczeństwo karmione (bardziej czy mniej nachalnie) deformowanym obrazem rzeczywistości zamiast informacji dostaje propagandę.

W polskich warunkach braku konkurencji na rynku medialnym i niedorozwoju społeczeństwa obywatelskiego groźba kompromitacji nie jest żadnym zabezpieczeniem przed nadużyciami, nie ma zdrowego społecznego mechanizmu wymuszającego profesjonalną uczciwość i promującego zwykłą ludzką przyzwoitość. Co zrozumiałe, właściciele i menadżerowie mediów, takoż i pracujący dla nich opiniotwórczy dziennikarze, jak wszyscy inni, mają swój świat wartości, polityczne sympatie i poglądy, mają swoje korporacyjne ambicje i osobiste interesy. Dla ludzi decydujących o funkcjonowaniu mediów całkiem naturalną jest więc pokusa wpływania na opinię publiczną, aktywnego kształtowania jej wedle swoich potrzeb przy zastosowaniu łatwo dostępnego i fachowo opanowanego przez nich instrumentarium.

Niektórzy, skłonni do nazywania rzeczy po imieniu, mówią wtedy wprost o cynicznej medialnej manipulacji. Dodatkowo pokusa ta bywa potęgowana poczuciem intelektualnej przewagi nad rzeszami przeciętnych konsumentów – poczuciem wyższości, nie tyle z racji jakiegoś nadzwyczajnego wykształcenia, co z zawodowej i towarzyskiej przynależności do wąskiego grona wtajemniczonych, lepiej poinformowanych, zorientowanych w sprawach dotyczących wszystkich, ale będących w gestii tylko nielicznych wybranych. To moralnie bardzo dwuznaczna i na dłuższą metę deprawująca sytuacja, zwłaszcza przy wspomnianym braku mechanizmów zabezpieczających.

To najlepsze podglebie dla cynizmu w życiu publicznym. Tu się uzyskuje profesjonalnie wyselekcjonowane, najczystsze jego ziarna, materiał siewny najwyższej jakości, bo w DNA cynizmu zakodowana jest karykaturalna misyjność, zakodowany jest pęd do ciągłego poszerzania zakresu władzy, do władzy totalnej. Nie ma natomiast genu wstydu odpowiedzialnego za samoograniczanie się, no chyba żeby za formę samoograniczenia uznać tę cyniczną prawidłowość, że jego ofiarami stają się nieuchronnie też w końcu sami żarliwi cynicy.
Na rynku mediów, zwłaszcza tych o największym zasięgu – elektronicznych, cynizm jest obecny nie tylko jako marketingowy chwyt pod publiczkę, ale w pewnym nasileniu sam staje się produktem, biorącym pełnoprawny udział w komercyjnym wyścigu do głów i portfeli milionowych rzesz odbiorców. Oczywiście, ostateczny wybór wciąż należy do maluczkich. To konsument decyduje, który papier toaletowy lepiej spełnia jego oczekiwania, który serial bardziej go wciąga i daje mu więcej zadowolenia, w końcu też raz na jakiś czas ma możliwość osobistego wyboru polityka lub partii, którą popiera dana telewizja albo, wręcz przeciwnie, przedstawia ją jako wroga publicznego nr 1. Dlatego pytanie o odpowiedzialność przeciętnego konsumenta za często bezrefleksyjny wybór politycznego cynizmu jest jak najbardziej uprawnione. Czy ktoś bezkrytycznie ulegający medialnej propagandzie jest tylko ofiarą cynicznej manipulacji, czy może jednak, ulegając nieuświadomionej presji i oddając głos na cynicznych macherów, staje się ich moralnym wspólnikiem? Bo jeżeli robi to świadomie i z premedytacja, sprawa jest przecież oczywista.
By postawiony dylemat unaocznić, na koniec słów kilka o pewnej sytuacji z minionej kampanii prezydenckiej i o jej dwóch bohaterach, pożal się Boże. Chodzi o sławetną wypowiedź znanego nihilisty z Biłgoraja o zastrzeleniu i wypatroszeniu Jarosława Kaczyńskiego udzieloną na potrzeby programu ulubionej telewizji polskiego leminga.
Ale nie ohyda wylewająca się z ust etatowego błazna Platformy Obywatelskiej, i wiceprzewodniczącego jej klubu parlamentarnego, jest tym, co najbardziej mną przy tej okazji wstrząsnęło.
Bardziej bulwersującą i dającą więcej do myślenia niż degrengolada Palikota była obecność tuż obok -  Marka Kamińskiego i brak jakiejkolwiek jego reakcji na haniebne słowa o wypatroszeniu Kaczyńskiego.
Oglądam w Internecie filmik pokazujący ów „wywiad” i, widząc sylwetkę znanego podróżnika pomiędzy Palikotem a zadającym pytania, zastanawiam się, co ten facet tam robi, w tym jakże honorowym towarzystwie. Z uwagą obserwuję wyraz jego twarzy, gdy padają może najohydniejsze słowa wypowiedziane w Polsce publicznie w ciągu ostatnich dwudziestu lat – nic, żadnej dezaprobaty, choćby zdziwienia, normalka.
Dlatego jak najbardziej uprawnione jest pytanie: panie Kamiński, czy pan też aspiruje do elitarnej galerii twarzy polskiego cynizmu? Bo jeżeli to nie cynizm to, co? – kolejne ekstremalne wyzwanie?

 

Brak głosów