Koniec Września. Kapitulacja

Obrazek użytkownika wilre
Historia

 Por. 18 puł z Grudziądza  Antoni Tarnowski:

W Józefowie powiązaliśmy konie do opłotków, samemu szukając schronienia w domach. W sąsiedztwie naszej kwatery stali płk. Wania i płk. Staniszewski z kilkoma młodszymi oficerami. W podwórku mieli zaprzężone dwa wózki uzbrojone w ckm. Grupa ta odjechała tej nocy z zamiarem dotarcia do granicy węgierskiej. Nie są mi znane ich dalsze losy. Na naszej kwaterze Staś zdążył już rozpalić ogień, gdy do izby wszedł Bojanowski blady jak papier i głuchym głosem oświadczył;

– Mamy kapitulować, rtm. Glazer przywiózł rozkaz.
Zerwaliśmy się na nogi jak rażeni prądem. Przewidywaliśmy już przecież najgorsze możliwości, ale jakoś nikt nie brał pod uwagę kapitulacji. Nie było jednak czasu ani sensu dyskutować, ponieważ Michał dodał, że wszyscy oficerowie mają się natychmiast stawić do miejscowej plebanii. Noc była ciemna i siąpił zimny deszcz. Przybyliśmy ostatni. W dużym pokoju, słabo oświetlonym i zadymionym papierosami siedziało już około 50 oficerów, w środku za stołem płk. płk. Filipowicz i Mączewski. Była godzina 23. Wśród kompletnej ciszy płk. Mączewski wyjął z kieszeni munduru papier i powiedział:
– Panowie oficerowie, otrzymałem pismo, z którego treścią muszę Was zapoznać.
Począł czytać; treść dobrze zapamiętałem i powtarzam ją prawie bezbłędnie.
„Oficerowie, podoficerowie i ułani!
Nie widząc możliwości dalszego prowadzenia walki, zarządzam kapitulację oddziałów pozostających pod moimi rozkazami. Posiadaną broń polecam zniszczyć i jutro, tj. 27 września o godz. 8.00 w miejscowości Piaski oddać się w ręce armii niemieckiej. Ułanów pochodzących z obecnego zaboru rosyjskiego tj. na wschód od Bugu należy wyposażyć w konie i w rzędy i skierować ich do miejsca stałego zamieszkania.
Składam hołd poległym i podziękowanie żyjącym za wierną służbę.
Podpisano: gen. Piekarski”

Już w czasie czytania począł się pułkownikowi łamać głos, a gdy skończył, ukrył twarz w dłoniach i szloch targnął jego piersią. Na sali panowało grobowe milczenie, tylko płomyki papierosów drgały w mroku sali. Pierwszy odezwał się mjr Wojciech Płochowski, pytając płk. Filipowicza:
– Panie pułkowniku, co Pan ma zamiar zrobić?
Pułkownik podniósł schyloną głowę, popatrzył na nas swoimi czarnymi, przenikliwymi oczami i powiedział:
– Muszę się zastanowić, za godzinę odpowiem.
Jak mi wiadomo, Pułkownik uchylił się od niewoli niemieckiej i potem został d–cą okręgu krakowskiego A.K. pod pseudonimem Róg. Był to starszy oficer 11 p.u., później w 7 p.u. Wojna zastała go na stanowisku d–cy Brygady Wołyńskiej. Cieszył się wśród nas wielką popularnością i sympatią.
Z ławki zerwał się rtm. Janek Maciejewski i wybuchnął:
– Bić się do ostatniego, nie kapitulować!
Któryś z oficerów zapytał, jakie są w tej chwili szanse przedarcia się za granicę. Pułkownik wyjaśnił:
– W tej chwili szanse te są minimalne. Przed nami w odległości 7 km stoją wojska czerwone, 5 km za nami niemieckie. Stanowisko Rumunii jest bardzo niewyraźne, naszych żołnierzy rozbrajają i zamykają za druty. Ludność rusińska mieszkająca w pasie przygranicznym jest do nas wrogo ustosunkowana i morduje, zwłaszcza oficerów. Bić się dalej nie ma sensu, szkoda każdego życia ludzkiego, które przyda się na pewno w przyszłości. Kapitulacja jest już sprawą dokonaną i nie mamy prawa występowania przeciwko niej. Nasze dowództwo wyraźnie sobie życzy abyśmy oddali się w ręce niemieckie, a nie rosyjskie.

Opuszczaliśmy plebanię z ciężkimi sercami, szarpani różnymi uczuciami. Powróciwszy na kwaterę poczęliśmy się naradzać, co teraz zrobić. Staś proponował przebrać się po cywilnemu i przedzierać się do jeszcze walczącej Warszawy. Projekt ten właściwie nie dawał żadnych dalszych perspektyw, wreszcie okazało się, że Stolica kapitulowała w tym samym dniu. Byliśmy wszyscy psychicznie i fizycznie zmaltretowani i w tej chwili nie stać nas było na zryw. Konie były na skraju kompletnego wyczerpania i nie mogliśmy liczyć aby nam mogły dać wysiłek potrzebny do tak ciężkiej imprezy. Postanowiliśmy więc dalej solidarnie dzielić losy pułku.
Mimo zmęczenia nikt z nas nie zmrużył oka tej nocy. Upadek armii naszej stał się faktem dokonanym, wraz z utratą niepodległości Państwa. Wierzyliśmy wszyscy, że jest to stan przejściowy, że Niemcy muszą wojnę przegrać na Zachodzie, niemniej nasz los osobisty i los naszych rodzin stawał przed wielką niewiadomą. Dopiero późniejsze lata wykazały, że byliśmy wówczas wielkimi optymistami.

Wymaszerowaliśmy z Józefowa już za widna. Deszcz mżył, ułani jechali z podniesionymi kołnierzami, w kompletnym milczeniu. Oficjalnie nie zostali jeszcze powiadomieni o kapitulacji, ale o niej wiedzieli, byli więc strwożeni i niepewni tego co ich czeka. W drodze do Piasków zatrzymaliśmy się jeszcze w jakiejś wiosce.
Tutaj d–cy pododdziałów powiedzieli swoim żołnierzom o zaistniałej sytuacji i polecili im zniszczyć broń. Stali bez ruchu jakby nie wierząc w to co usłyszeli. Żołnierzy wychowywaliśmy w wielkim poszanowaniu i miłości do broni, przewinienia w tym względzie były surowo karane. Rtm. Krummel musiał dla przykładu osobiście rozbić na kamieniu przyrządy celownicze pierwszego karabinka. Wszedłem do izby nie mogąc patrzeć na tę scenę; z podwórza dochodził trzask łamanej i palonej broni zmieszany z płaczem ludzi. Nerwy kompletnie odmówiły mi posłuszeństwa i łzy pociekły po policzkach.

Nastąpiło pożegnanie ułanów odjeżdżających za Bug. Wybrali sobie najlepsze konie, część z nich jednak pozostała z nami. Z odjeżdżającymi uściskaliśmy się po bratersku; chłopcy popłakali się jak dzieci – i odjechali na wschód.
Siedliśmy wreszcie i my na konie. Cała grupa ustawiła się w trójki, oficerowie na czole, z pominięciem przynależności pułkowych. Płk. Mączewski i mjr Wieczorkiewicz odjechali wcześniej samochodem. Jechałem w trójce ze Stasiem i Adamem Steckim. Staś pochylił się w siodle, wyciągnął mi spod kolana szablę a potem pistolet z kabury i rozkręciwszy wyrzucił poszczególne części w las.
Po pół godzinie ukazały się pierwsze zabudowania Piasków. Na początku wsi stał niemiecki pieszy posterunek. Szarpnął nas niemal fizycznie widok tych wrogich żołnierzy spokojnie oczekujących z bronią u nogi, i ręce mimowolnie targnęły końskimi wędzidłami; chciało się zawrócić i uciekać. Spojrzałem po pobladłych twarzach kolegów.
Z tyłu za mną jechał zgarbiony, postarzały, z zapuszczoną brodą rtm. Maciejewski, jeszcze w pełnym uzbrojeniu. „Janek – powiedziałem mu – zniszcz broń! Już teraz nic nią nie dokonasz”. Spojrzał na mnie dzikimi nienawistnymi oczami i w milczeniu zawrócił do tyłu.

Rozdział 10
Za wsią wjechaliśmy w szpaler niemieckich samochodów pancernych. Stały wyrównane, jak na przeglądzie, obok ich załogi. Żołnierze byli ubrani jednolicie i porządnie, czyści i w doskonałej kondycji fizycznej. Na szosie stało kilku ich oficerów. Przyglądali się nam w milczeniu, z zaciekawieniem. Pułkownik, ogromny mężczyzna, zasalutował nas pierwszy i zapytał w swoim ojczystym języku:
– Panowie oficerowie, macie broń?
– Nie mamy broni – odpowiedział rtm. Szwarcenberg.
– Proszę jechać dalej, kierunek na Biłgoraj.
Nikt nas potem nie pytał, co zrobiliśmy z naszym uzbrojeniem. Wcześniej musiały tędy przechodzić jakieś nasze oddziały, bo z boku bezładnie na pryzmie leżały karabiny i inne części ekwipunku. Pomaszerowaliśmy dalej, stępem, bez konwoju. Miałem teraz jedno pragnienie: aby jak najprędzej odebrano nam konie i ktoś się nami zaopiekował.
Na domiar złego zerwał się silny wiatr wprost w oczy i lunął rzęsisty deszcz, strumyki wody zaczęły się wciskać za kołnierz, na plecy i piersi, konie stawały i odwracały się tyłem. Z zimna i dla ulżenia im, szliśmy dużo piechotą.

Od czasu do czasu mijaliśmy różnego rodzaju oddziały niemieckie. Każdy szczegół ich ekwipunku świadczył o celowości i solidności, na twarzach żołnierzy malował się dobrobyt i zadowolenie; byli przeważnie zmotoryzowani, nieliczne konie były upasione i poprzykrywane brezentami. Co musieli myśleć nasi ułani patrząc na nich, i jak wyglądały w tym świetle opowiadania o czołgach z dykty i głodnym narodzie?

W Terespolu jeden z ułanów poprosił mnie o pozwolenie opuszczenia szeregu i odwiedzenia na kilka minut rodziny.
– Jedź bracie i nie wracaj – powiedziałem mu – koń przyda ci się w gospodarstwie, a siodło i mundur schowaj, szczęść Ci Boże!
Chłopak odjechał, ale po kilkunastu minutach powrócił, przywożąc mi w podarku kawał chleba ze smalcem.
– Pojadę z pułkiem – powiedział mi – byłem z nim od początku i pozostanę do końca.

Pod koniec pierwszej wojny światowej w armii niemieckiej i rosyjskiej żołnierze strzelali do swoich oficerów i zrywali im naramienniki; dzisiaj w Polsce nazywa się nasze wojsko przedwrześniowe wojskiem obszarników i fabrykantów, a przecież do ostatka otoczeni byliśmy szacunkiem i sympatią naszych podkomendnych.

Minęliśmy spalony Biłgoraj i stąd podano nam kierunek na Frampol. Wiatr z deszczem siekł nas bezlitośnie, zdawało się że wszystkie złe siły sprzęgły się w tym dniu przeciw nam. Byliśmy kompletnie przemoczeni i zziębnięci, konie poczęły ustawać. Niemieckie samochody mijały nas coraz częściej, obryzgując tłustym błotem. Był to okropny dzień.
Za Biłgorajem dostaliśmy konną eskortę, jadącą z rzadka po obydwu stronach kolumny. Z nadejściem nocy zrobiło się pogodnie i księżyc oświetlił ziemię. Ułani powyciągali koce spod siodeł i poprzykrywali się nimi, żołnierze z niemieckiej eskorty drzemali w siodłach okryci brezentami. Jeden z nich, Ślązak, łamanym polskim językiem powiedział nam że żołnierze zadowoleni są z końca wojny, gdyż wkrótce będą powracać do domów. Wyraził też zdziwienie, że przy tak słabych siłach zdecydowaliśmy się przyjąć wojnę w obronie tak mało ważnej sprawy jak Gdańsk. Od niego też dowiedzieliśmy się, że naszym najbliższym etapem jest Janów.
Czułem się wyczerpany i nade wszystko łaknąłem wypić coś gorącego. Wjeżdżaliśmy właśnie do dużej wsi, od głównej drogi około 300 m. leżało większe gospodarstwo. Spojrzałem wprzód i do tyłu, żołnierze z eskorty leżeli na końskich grzywach śpiąc twardo. Wykręciłem tam konia i ruszyłem kłusem, za mną sznurkiem kilku innych. Trafiliśmy na dobrych gospodarzy: rozbudzeni ze snu dali nam chleba z masłem i zagrzali mleko, prosili jednak o zachowanie ciszy, gdyż w sąsiedniej izbie spali niemieccy żołnierze. Koniom daliśmy owsianej słomy.
Najedliśmy się do syta, zapalili papierosy, w mieszkaniu było ciepło, i to wszystko kompletnie nas rozłożyło, byliśmy naprawdę półprzytomni. Siedzącego przede mną Michała chwilami widziałem podwójnie, chwilami znikał mi z oczu. Wiedziałem, że jeśli teraz zaśniemy to prędko się nie obudzimy, więc resztą woli i przytomności zerwałem się i tarmosząc kolegów wezwałem ich do odjazdu. Zimne powietrze natychmiast nas otrzeźwiło, wkrótce dogoniliśmy kolumnę i niepostrzeżenie wysunęliśmy się na czoło. Prowadził ją mały pękaty feldfebel.
Michał zdrzemnął się, jego koń samowolnie wysunął się i jakiś czas szedł spokojnie łeb w łeb z wierzchowcem feldfebla. Zwierzęta powąchały się, widocznie jednak i między nimi była jakaś wrogość, bo nasz uderzył kopytami i trafił Niemca w kolano. Ten boleśnie rozbudzony spadł na ziemię rycząc z wściekłości. Michał przebudzony zajściem poklepał swojego konia i drwiąco powiedział:
– Chociaż tego jednego dzisiaj unieszkodliwiłem.
To było jedyne wesołe zdarzenie tego dnia.
Około godz. 2–ej (28 września) wjechaliśmy na częściowo spalony janowski rynek. Miejscowa komenda niemiecka na razie nie zainteresowała się nami. Szukałem specjalnie komendanta etapu, aby uzyskać owies dla koni, ale powiedział że go nie posiada i że w ogóle nie jest zainteresowany naszymi końmi. Znając organizację niemiecką byłem zdziwiony, nie wiedziałem jednak że w tym momencie stosunki między Niemcami i Rosją były niepewne i napięte. Mimo poprzednio ustalonych granic na Bugu, wojska czerwone dotarły już pod Lublin z tendencją zajęcia Polski aż do Wisły. W dniu następnym spotkaliśmy całe kolumny wojsk niemieckich przesuwające się na zachód, nas również odsuwano w tym kierunku.
Teraz jednak rozłożyliśmy się na rynku, niedopalone drzwi i futryny posłużyły nam do rozniecenia ognisk, grzaliśmy się i suszyli nasze przemoczone płaszcze, w menażkach gotowaliśmy kawę z kostek. Rano kazano nam przejść pod więzienie, polecono ustawić się oddzielnie oficerom i szeregowym. Przeczuwaliśmy że będziemy rozłączeni i że każdą grupę może spotkać odmienny los. Rozeszły się pogłoski, że prości żołnierze mają być puszczeni do domów. Kilku oficerów z piechoty zerwało gwiazdki, podchorążowie stanęli w grupie podoficerskiej. Był to przykry moment; mieliśmy w naszym pułku kilku podoficerów służących tu od wyrostka i zaczynających służbę z obecnymi oficerami jako koledzy w szeregu, wspólne przeżycia bojowe w legionach, później w kampanii bolszewickiej 1919 –20, współpracę w okresie pokoju i wreszcie ostatnie walki wytworzyły między nami braterskie stosunki, więc ściskaliśmy się ze łzami w oczach, nie wiedząc czy i kiedy przyjdzie nam się jeszcze spotkać.
Właśnie w tym momencie przechodził obok mały oddział naszych piechurów; jeden z nich – kulawy – pozostał nieco w tyle. Konwojujący Niemiec podbiegł do niego i uderzył go kolbą w plecy. To był pierwszy wypadek ich brutalności który zobaczyłem i dlatego utkwił mi w pamięci. Oto jest niewola – pomyślałem – rezultat bezbronności -

http://polska.regiopedia.pl/print/27680

 

 
18 Pułk Ułanów Pomorskich
Brak głosów