poezja na emigracji

Obrazek użytkownika Bogdan Lichy
Humor i satyra

 

Bogdan Lichy Poezja na emigracji
 
 
 
Wschód słońca
 
Ich dwoje i kołdra w zapachu się nurza
a światło powoli snuje się i mieni
znad morza, wzdłuż plaży, dalej w poprzek wzgórza
po trawie ogrodem w szarości zieleni
 
zagląda na parter gdzie cicho i pusto
w kuchni szklanki blaskiem ustawia na stole
na ślubny biały obrus,  a ten zaś jak  lustro
wszystkich trojga  odbija dole i niedole
 
podnosi się po schodach jaśniejąc w uśmiechu
oczu błysk zaplata w tańczące motyle
cieniem drobnych szczebli w miarowym oddechu
snem chwili co w dzień się przechyli za chwile 
 
 
Kamień
 
Słowo spada z nieba  gdy ziemi   wydarte
powoli się budzi z głębokiego lęku
biegnie najpierw prosto do księgi otwartej
by się w studnie czoła postukać po ciemku
 
znikło, było, niema zapisane przecież
plusk pozostał echem mroczność i toczenie
kartki rozrzucone gdzieś po całym świecie
w które małe dzieci pakują kamienie
 
potem je wkładają szybko do kieszeni
gdyż trzeba im gonić za wiatrem i wodą
 siwą powracając laską przygarbieni
a niektórzy nawet powrócić nie mogą
 
lecz tym którzy wreszcie dotarli do domu
kamień kruszy maskę błędnego rycerza
i spada im z ręki, płaczem po kryjomu
dźwiękiem gdy o tafli pomroczność uderza
 
a tam barw tysiące, krzaki i pokrzywy
proste coś widziane od strony zawiłej
trudne zamienione w cudeńka i dziwy
i chłop gdy do stajni prowadzi kobyłę
 
tu w oddali łąka, pociąg las i grzyby
wszystko co im jeszcze się tylko zamarzy
i niby prawdziwe a przecież na niby
tylko kamień zawsze, tyle samo waży
 
Ryba
 
                                          
 z inspiracji wiersza W.B. Yeats ‘a Fish
                                               
 
Choć w bladych nawrotach głębokiego morza
twym  ciałem jedynie odblaski i pluski
ci co przyjdą po nas znajdą ostrze noża
co z sieci odcina mądrych znaków łuski
 
lecz widząc żeś tylko myśli się przyśniła
ponad srebrem nitek skokiem i w bezruchu
sądzą żeś ty taka  twarda i niemiła
gdyż słów gorzkich ikrę musisz nosić w brzuchu
 
 
 
 
Poezja  (z poematu „Duch”)
 
Poezja bywa wtedy, gdy się nic nie dzieje
podziwiając tak  wiele w natłoku i pustce
tam gdzie zwiewny zamysł nagle przejaśnieje
w opuszczonej na oczy papierowej chustce
 
coś się mąci trącając, coś kwitnie oddolnie
wody strunne rymów barwią i szeleszczą
czasem bliższe znaczenie oddali się do mnie
a dalsze w palcach liter znikając nie mieszczą
 
nie chcieć niczego dla nic patrzeć jak się parzy
z myśli dzielnej w nagą, a z nagiej ze skrzydłem
od piasku do wody od ręki do twarzy
aby wpaść w bezmyślność strofą i wędzidłem
 
w nieczynność kraterów i przewrotność wieści
co chcąc nie chcąc chęci szarpnie i obudzi
by wszystko czego nie ma, a już się nie mieści
wysypać na domy drzewa oraz ludzi
 
 
w przestrzeń ciemną i roje z góry podświetlane
po brudnym peronie po drodze roztrwonić
czasami samotne czasami zebrane
wiersze pisać tak sobie, dla siebie i po nic
 
 
 
 
 
Austin Clarke The cattledrive in Connaught,1925
 
 
The Lost Heifer
Odnaleziona jałówka
 
Kiedy czarne stado żre zielsko wraz z deszczem
i pastuch je kopie wiatr na wskroś przenika
mokry bicz z leszczyny o grzbiet wali jeszcze
biorę je do siebie, w pamięci zamykam
myśląc o gorącej i wonnej kąpieli
Lecz nie mogę znaleźć dużego ręcznika
 
When the black herds of the rain were grazing
In the gap   of the pure wind
And the watery haze of the hazel
Brought her into my mind
I thought of the last honey by the water 
That no hive can find.
 
Jasność słońc tysiąca wśród gałęzi tryska
 kiedy to raz w jedną a raz w droga stronę
 wiruje nad trawą ciemną  uroczyska
 srebrem tęcz, gdzie gniazda wełną  ulepione
i glos jej łagodny nad łąkę się wznosi 
.krowim zakręcając chmur prysznic ogonem
 
 
 
Brightens was drenching trough the branches
When she wandered again
Turning the silver out of dark grasses
Where the skylark had lain
 And her voice coming softly over the meadow
Was the mist becoming rain.
 
 
 
 
 
 
Księżyc
 
Nad Wyszogrodem na krawędzi
o przęsło mostu się wyciera
księżyc, bo ta go strona swędzi
do której światło nie dociera
 
i w fali nocnej się odbija
jak rybak, który łowi ryby
przechyla się i srebra szyja
na trzaski połamanej szyby
 
falą się srebrzy i rozbija
w fali co mieniąc się powtarza
bibułę gdy atrament spija
 z przewróconego kałamarza
 
więc wygoloną świeci łachą
i w żółtym piasku ziarnka liczy
gdzie wodorosty co pod pachą
zarost chowają tajemniczy
 
perły kamieni sznur graniasty
szczoteczką srebrną myje ząbki
gdy rzeka pianę płucze z pasty
dobranoc wyciskając z gąbki
 
 i na pomoście z desek cienkich
ślizga się niczym na ślizgawce
by się przyczepić do sukienki
która przysiadła się na ławce
 
po skarpie pnie się cieknie strugą
aby z drucików posrebrzanych
w palce kominów wplatać smugą
 pierścionków senne   filigrany
 
przez dach na płozach sanek zwinny
jak dziecko sunie na pazurki
i przez lunetę starej rynny  
mruga do podświetlonej   chmurki
 
poświaty kurzy się oprawa
w rynku gdy łysy jak kolano
w fontannie   liści niczym zjawa
anielskich włosów deszczem stanął
 
w kocie futerko się zapada
cieni wskazówką północ bije
mięsiste kości w miskę wkłada
psu kiedy do księżyca wyje
 
 
 
Grzdyl Sowizdrzał (z dramatu lirycznego „Niunia”)
 
Świta gdy chmura się przechyla
i okna przecierają oczy
bo wydawało się , że grzdyla
dojrzą co raptem gdzieś wyskoczy
 
i śmignie pierun sowizdrzali
a to jedynie pierwszy promyk
kiedy na szybie się zapali
w echu odbije światła domy
 
i cienie długie im zawiąże
na słupach płotach kołkach drutach
wiązanką kolorowych wstążek
w ogon latawca lub koguta
 
i sypie kurzu wiatrem złoto
na pole drobnej oziminy
która zielonej trawy cnotą
strzyże na boki jak dziewczyny
 
co niby skromne nic nie widzą
gdy do kościoła z rodzicami…
bardzo się młodych chłopców wstydzą
ale strzelają wciąż oczami
 
do słońca które się wychyla
ziemia jak gdyby się podnosi
połaskotana palcem grzdyla
siada na łóżku nogi rosi
 
drodze co w drogę już wyłazi
zaspana nocnym barłożeniem
w kałużach błyszczy kryzą mazi
i mokre świecą już kamienie
 
 
 
 
serce sztuki
 
 
Gdzie sprawy toczą się w nieznane
a grzędy drapią się gdzie nie są   
absurd wyrzuca zabazgrane
kartki przyszłości ku adresom
 
których nie znajdziesz w żadnych księgach
z numerem domu co go nie ma
w pamięci, gdy zmęczona sięga
po nieistotny z rzędu temat
 
tak więc przed nami tylko ściana
w wyścigu z czasem wskroś na przełaj
gdzie w epitafium wmurowana
śmierć sztuki głosi cena dzieła
 
piękne. bo skoro tyle warte
a jeśli warte musi piękne
okno galerii trzyma warte
na sercem, które zaraz pęknie
 
w tym trzasku , echu i tragedii
sens przysiadł chwilą lecz bez racji
i jeździ po nim dzień powszedni
martwą literą spekulacji
 
a mnie się marzy wielka bzdura
w mirażach magii tchnie żywica
kołem się toczy kwadratura
i szczerzy zęby do księżyca.
 
niech mi kto jedną rzecz wyjaśni
czy sztuka może też czarować
niczym opary, które z baśni
płyną przez słowa i do słowa
 
wiatr wpadł przez lufcik wpół otwarty
zawisł na lampie niczym zmora
z kluczem co sam jest tyle warty
 co sztuka w sercu ciężko chora
 
lecz nie domaga się lekarza
recept, kroplówki ni zastawki
tylko uparcie wciąż powtarza
dawnych utworów proste wprawki
 
i kompozytor się zasłuchał
że gra choć nuty sypkim miałem
w poświatę, do żywego ducha
 znikły… za nimi pozostałe
 
z taktem i miarą tego taktu
co nietaktownie takt odmierza
i nie chcą z ziemi podnieść faktu
jak wieńca z mogił po żołnierzach
 
wody pod falą mułem stoją 
noc gładka rynną cicho sunie  
zjawy się blasku światła  boją
milcząc struchlałe w koniczynie 
 
Cisza w zaświatach ani słowa
dziś człowiek panem wszech istnienia
bo przyszedł dzień by zapanował
z wiarą i mocą bez wątpienia
 
Nie będą nam się żadne męty
niepewnych wątpi snuć po krzakach
rozum ma jasny być i cięty
w znak i znaczenie. Ślad po znakach
 
który się nie wyraźnie mieni
plącząc tajemną myśl bezwiednie
jak bezkształt senny mrocznych cieni
gdy chowa bzdurne przepowiednie
 
ten ślad po śladzie co bajdurzy
z brodą i lirą ociemniały
nikomu na nic nie po służy
ani do klęski ani chwały
 
nam trzeba głosić prawdę słowem
o czym, a kogo to obchodzi
ważne by słowo było zdrowe
i aby żyło tak jak młodzi
 
by się kochało jedno drugie
żadnych mi smutków i urojeń
wieczorów, kiedy zwoje długie
skręcają w   pogłos …”ja się boję”
 
Niczego się już nie lękamy
pion ołowiany mur podbiera
w nurty zwątpienia rzućmy tamy
pojęć i znaczeń po orderach.
 
Nareszcie koniec wszystko banał
i ściany wiedzy ścięte dachem
 rzeczy ujęła święta rama
  w jedności z wolą i rozmachem
 
tylko nie wiedzieć coś gdzieś stuka
miarowo kapie rytmem w rymach
sztuka po sztuce tam gdzie sztuka
zdrewniałe serce formy trzyma
 
tak jakby chciało się przymierzyć
chociaż do prawdy nie przylega
bowiem nikomu nie chce wierzyć
i na tym stukot ten polega
 
i to nie żadne czary mary
diabelskich sztuk rzucone kości 
lecz serce bije z braku wiary
gdy krew pompuje wątpliwości
 
 
Ave Maryja (z dramatu lirycznego Chwasty polskie)
 
 
Ave Maryja łaską plenna
kiedy przychodzisz jestem w niebie
i moich oczu zorza senna
promieniem blasków wita ciebie
 
a ty mi mówisz zwariowałeś
wszystko to nie jest takie łatwe
życie jest życiem, zapomniałeś
i nie wygłupiaj się z tym światłem
 
Ave Maryja pełna kwiatów
twe włosy jasne wiatru powiew
nad tobą śpiewa stado ptaków
dzwonki korali w każdym słowie
 
a ona śmiejąc się ucieka
na drugą jezdni idzie stronę
i płacząc krzyczy mi z daleka
że między nami już skończone
 
Ave Maryja piękna Pani
perły Ci zdobią złote lico
wszyscy są w tobie zakochani
miłości jesteś tajemnicą.
 
a ty się palcem w czoło stukasz
że nie zadajesz się z poetą
bo życie to nie łatwa sztuka
a tylko jeden mamy żeton
 
Ave Maryja cudo moje
tęcza po burzy, oko boga
niech ci obrodzą miodne roje
i w szczęściu każda wiedzie droga
 
a ona- ty mnie nic nie słuchasz
z tobą to zawsze jest tak samo
a potem szepcze mi do ucha
ostatni raz dziś przyjdę na noc 
Brak głosów