Piękny esej śp. Tadeusza Żychiewicza

Obrazek użytkownika Jerzy Mariusz Zerbe
Blog

Rzecz o śmierci, rzecz o życiu

Tadeusz Żychiewicz

Święto Umarłych. Ogniki zniczów, łuna świateł nad cmentarzami, zapach butwiejących liści szeleszczących pod stopami, swąd świec. Już nawet nie smutek, lecz coś mniejszego: taki sobie melancholijny smuteczek. A bardzo rzadko przelotna myśl, że przecież istnieją imiona, które pochłonęła ziemia zapomnieniem, i nikt już nie zapali ogieńka nad popiołami. I dobrze, że tak. Umarli przystanęli w swoim przerwanym czasie, żywi idą dalej, pochwyceni nieuchronnym pochodem wydarzeń, godzin, dni, lat.

Na pamięć nasuwa się miłosierna mgiełka oddalenia. Dobrze, że tak. Bo gdyby nie to, może czasem trudno byłoby żyć. Nie każdy potrafi ufać mocno, że umarli ukryci są w czasie przyszłym, w nieuchronności Dnia Przemienienia wszechrzeczywistości przed nami, nie zaś za nami. Dla bardzo wielu liczy się bolące „dziś”. Więc może dobrze, ze to „dziś” odchodzi w oddalenie.

Uładzamy sobie dorzeczność świata, dorzeczność nas samych: dziecinną układankę z bardzo wielu powykradanych kawałków przeżyć, doznań, prac; a także z naszej wiary, nadziei i miłości. Jeśli się je złoży – a przecież pasują do siebie, niechby nawet ze szczerbami – wychodzi niejednokrotnie obrazek całkiem sensowny. Lecz potem umiera ktoś bliski, z kim byliśmy serdecznie związani; ktoś, kto wrósł w nas. Uderzamy nosem w ścianę i jakże często układanka rozsypuje się nam w palcach, a gdzieś w najtajniejszym zakątku – niechciany, nie przywoływany, odpychany – wstaje absurd. Bo jeśli to wszystko?... Jeśli to jest cała prawda o człowieku? Może jesteśmy bytem, który z nicości wyszedł i do nicości powraca; niedorzeczną przerwą w nieistnieniu? Pasją całkiem bezużyteczną? Owa „strzałą skierowana do nikąd”? Koszmarnym żartem kosmosu rodzącego bezsensownie gwiazdy i pająki, próchno i człowieka?

Pisał kiedyś Rahner: „Ziemia jest wielką i piękną matką człowieka, która jednakże sama jest stroskana i cierpi z powodu swej nędzy. Wszystkie jej radosne święta są zawsze wstępem do żałobnych uroczystości, a po śmiechu zawsze przychodzą łzy; to zaś, co bywa przez lata przedmiotem serdecznej troski, ma zawsze swój czas upokorzenia. Ziemia rodzi dzieci o sercach nieznających miary; to, co im daje, jest za piękne, aby można było tym wzgardzić, a równocześnie za ubogie i zbyt kruche, aby stać się spełnieniem ich nienasycenia. Ziemia jest równocześnie życiem i śmiercią, bogactwem i nędzą, pięknem i szpetotą; w kon-sekwencji jest więc otchłanią ustawicznego rozdarcia”. I dojmującej pokusy absurdu również. Niesposób pogodzić się z absurdem i nie ma w nim nic do tłumaczenia ani do obrony.

Śmierć każdego żywego organizmu jest absurdem, ponieważ funkcją śmierci jest totalne rujnowanie bardzo mądrych i pięknych struktur biolo-gicznych, które ulęgają dezorganizacji, rozkładowi i redukcji do prymitywnych cząstek mineralnych, który to proces podaje w oczywistą wątpliwość wszelki sens ich uprzedniego ukon-stytuowania. Sens? Twierdzą niektórzy, że głupie jest takie myślenie, gdyż kategorie sensu i bezsensu, celowości, absurdu etc. są wyłącznie tylko wytworem ludzkiego umysłu i poza nim po prostu nie istnieją.

Nie wiem, skąd ta pewność, gdyż osąd ten nie podlega weryfikacji; nie można bowiem udowodnić, czy owe pojęcia są tylko fantomem naszych komórek mózgo-wych, nie opartym o żadna realność poza nim. Równie dobrze można żywić przekonanie, że umysł ludzki odkrywa pewne istniejące realnie poza nim zjawiska i prawidłowości, uogólnia-jąc je następnie w pojęcia. Jeśli dojdę do wniosku, że posuwisty ruch tłoka w cylindrze silnika, a następnie jego przemiana w ruch obrotowy poprzez korbowód i wał korbowy jest procesem celowym i sensownym, bardziej racjonalną wydaje mi się supozycja, iż na podstawie zjawisk i prawideł empirycznie sprawdzalnych umysł ludzki odkrył i wyabstrahował pojęcie celowości i sensowności, których źródła tkwią poza nim i są odeń niezależne. Gdyby wymarli wszyscy ludzie, a ocalał silnik - mechanizm byłby chyba nadal sensowny w swym zamyśle, choć nie byłoby nikogo, kto mógłby go takim nazwać.

Skądże zatem przekonanie, że sensowność jest fantomem umysłu? Skąd przekonanie, że wielkość gór przestałaby istnieć, gdyby człowiek nie został nią zachwycony? Skąd pyszne mniemanie, że uroda kwiatów i harmonia skrzydeł motylich rodzi się dopiero w ludzkim umyśle? Czy naprawdę piękno nie istnieje poza nami? Dowodów nie widać.

Śmierć jest absurdem. Śmierć człowieka jest ustokrotnionym absurdem, jeżeli się zważy, ze czujący, myślący, refleksyjny, odkrywczy, świadomy siebie podmiot osobowy staje się nagle przedmiotem, rzeczą; zwłoki zmarłego nie są już człowiekiem.

C o ś, nie k t o ś. Zaś mózg umarłego geniusza, poety albo świętego tyleż samo wart, co butwiejący liść albo zewłok owada. Bo czymże w końcu jest martwe ciało ludzkie? Bardzo dużo wody, przygarść związków wapnia w kościach, żelaza na jeden gwóźdź, fosforu na łebek od zapałki. Ziemia istotnie rodzi dzieci o sercach nie znających miary. I wszystko w człowieku cofa się przed myślą, że może nie zostaje nic po dramatach, szarpaninach, uciszeniu, cierpie-niach, wybaczeniu i tęsknocie, niepokojach, smutkach i uśmiechu małych ludzi. Po świecie. Gdyż – zupełnie bez poetyckich metafor – człek, choćby najmarniejszy i najmniej znaczący – jest osobnym kosmosem.

Gdy człowiek umiera, kończy się świat. Apokalipsa: „słońce nie da blasku swego, gwiazdy spadać będą i moce niebios będą poruszone”. Ale na ziemi nie drgnie ani jedno ziarnko piasku i nie spadnie ani jeden liść. Dramat jest człowieczy, a świat poza nim obojętny. Każda ludzka śmierć powtarza scenerię Golgoty: że po jednej stronie śmietnik, a z drugiej gościniec, po którym ludzie się spieszą. Wiemy o tym wszyscy. Lecz serca mamy nienasycone.

Skąd owo nienasycenie? Kto je wpisał? Po co? Dlaczego? Lecz – jest. Śmierć jest skandalem. Zapomina się o tym tylko z powodu jej stałej obecności; gdyż przestaje się zauważać i oceniać sprawy codzienne. Bo i kto niby zdumiewa się deszczem albo porą zmierzchu? Śmierć sprzeciwia się mądrości. Jeśli śmierć nie umiera, mądrość nie istnieje, podobnie jak i głupstwo. Jeżeli śmierć miałaby być rzeczą ostateczną, powinniśmy oszczędzić sobie próżnych rozważań nad sensem życia, gdyż w perspektywach ostateczności śmierci wszystko na równi jest niedorzecznością. I nawet popioły kata niczym się już nie różnią od oświęcim-skich.

Boimy się o tym myśleć. Lecz myśleć trzeba do końca. Bronimy się, przyparci do muru, wpatrzeni choćby w empirycznie sprawdzalną, wspaniale dorzeczną rzeczywistość świata. Gdyż owa rzeczywistość jest sensowna. Nie wymyślamy tej sensowności po to, aby oszukać własny smutek; ona jest poza nami, niezależnie od naszego chcenia albo niechcenia. Czyżby zatem świat miał przeczyć sam sobie? Czy jest rzeczą prawdopodobną, aby finał tej oszałamiająco wspaniałej historii mógł być głupi, banalny i plaski? I czy blask nadziei istotnie jest czymś irracjonalnym?

Bronimy się. I jedni, uczepieni mocno swej wiary, nadziei i miłości, wołają: nie ma śmierci! Lecz ona jest. Nawet zwornik owej trójcy, Bóg-człowiek, zawarłszy w sobie niebiosa i ziemię i wszelkie stworzenie – nawet On umarł naprawdę, nie na niby. Umarł, i został pogrzebany. A kiedy spadła mu na oczy czarna płachta osamotnienia, i było nad Nim tylko milczenie – wołał: „czemuś mnie opuścił?” Niechże więc nikogo nie gorszy zwątpienie, wślizgujące się podstępnie w węzeł ludzkiej wiary i nadziei. Nie byłoby zmartwychwstania bez uprzedniego faktu śmierci.

A inni wciąż twierdzą, że nie musi się szukać opoki: to sam człowiek jest budowniczym sensu życia. Powtarzam: nie jest to możliwe bez równoczesnego założenia, iż wszelki w tym zakresie trud człowieczy zakorzeniony jest poza nim samym. Myśli racjonalistów bywają bardziej irracjonalne, niż szalona nadzieja wierzących. Człowiek może być twórcą, i jest to bardzo wielka rzecz; lecz nie Stwórcą. Może budować coś z czegoś i cos zgodnie z czymś; lecz nie coś z niczego. Może wywieść stołek z deski; dwie różne jakości. Lecz nie wywiedzie go z pustki i nie stworzy ex nihilo. Nawet ulotna fraza muzyczna ma swój budulec i nie mogłaby ulec konkretyzacji bez strun albo blachy.

Jeśli jest sens w tej grze zwanej życiem – jest on ostatecznie poza nami. Można go szukać, można go odnaleźć, można weń uwierzyć i czynić rzeczy sensowne. Ale nie można go wywieść z tego dołu w ziemi. Jeśli go nie ma, nie podniesiemy go z nicości. Za krótkie ręce. A jeszcze inni postępują odmiennie: odchodzą z ulgą w brzękliwą muzyczkę codzienności, w światła, w kolory, w ciepło, w przytulność, w świat rzeczy. Żeby nie myśleć za wiele i – jak sądzą – niepotrzebnie. Ostatecznie śmierć jest czymś, co – jak dotąd – spotykało tylko innych ludzi, nas zaś nigdy dotąd.

Freud, który miał obsesje, a bardzo niechętnie i kwaśno pisał o ułudach religii – odnotował jednak, że dla każdego człowieka własna śmierć jest czymś niewyobrażalnym. Jeśli nawet myślimy o niej i staramy się wyobrazić ją sobie, występujemy zawsze w roli obserwatorów zewnętrznych. Kogoś, kto patrzy z boku jak na rzecz nie swoją. Człowiek nie jest w stanie przyjąć śmierci w siebie; zgrać się z nią. Freud uważał zatem, że w psychice ludzkiej zakodowana jest podświadomie nadzieja nieśmiertelności – irracjonalna i kłamliwa (jak sądził) w obliczu empirii nader dotykalnej. Freud może i nie wiedział (choć mógł wiedzieć), że prehistoryczne, nader prymitywne plemiona grzebały swoich umarłych w pozycji płodu oczekującego narodzin. Nikt im nie mógł mówić o żadnej nadziei; i zapewne nie istniał wówczas żaden system religijny, który mógłby owe dziwne zachowania dyktować.

Więc – kto? Irracjonalny instynkt? Lecz instynkty też są faktem. A fakt musi mieć przyczyny. Ludzie tłumili instynkty. „Bo z niczegośmy się narodzili i potem będziemy, jakby nas nie było; bo dymem jest dech w nozdrzach naszych, a mowa iskrą na poruszenie serca. Gdy ona zgaśnie, popiołem będzie ciało nasze (…) i przeminie życie nasze jak ślad obłoku, i rozejdzie się jak mgła, która rozpędzona została przez promienie słońca i przez gorąco jego obciążona. A imię nasze zatrze czas i nikt nie będzie miał w pamięci uczynków naszych. Bo przemijaniem cienia jest czas nasz (Mdr 2, 1-5).

„Wszystkie rzeczy maja swój czas” – mówił Kohelet (3, 1-9) – „i swym zamierzonym biegiem przemija wszystko pod słońcem. Czas rodzenia i czas umierania, czas sadzenia i czas wyrywania tego co zasadzone, czas zabijania i czas leczenia, czas rozwalania i czas budowania, czas płaczu i czas śmiechu, czas lamentu i czas tańczenia, czas rozrzucania kamieni i czas zbierania kamieni, czas miłosnej pieszczoty i czas obojętności, czas nabywania i czas tracenia, czas milczenia i czas słów, czas miłowania i czas nienawiści, czas wojny i czas pokoju. Co więcej ma człowiek?” …

W bibliotekach brakuje już miejsca nawet na mikrofilmy, lecz nie napiszemy nic po-nad to, co już zostało napisane o życiu człowieka w tamtych niewielu słowach. Jest czas narodzin, jest czas śmierci, i najmilszy nawet dzieciak ma wyrok gotowy już od momentu poczęcia. Już od tego momentu wpisany jest w śmierć. Lecz będzie zbierał i rozrzucał, darł i zszywał, rozwalał i budował…

Absurd, absurd, absurd. Chyba, że naprawdę „Bóg złożył wieczność w sercu wydarzeń”. Bronimy się. Staramy się śmierć oswoić. Lecz prawda jest taka, że człowiek z płaczem się rodzi i z płaczem umiera, rachując kamienie zbierane, kamienie rozrzucane, lamenty i tańce, milczenie i słowa. Bronimy się i przypisujemy śmierci atrybuty majestatu. I zaraz rodzi się podejrzenie: że na pociechę próbujemy uszczknąć dla siebie coś z wielkości. Każdy, kto widział umieranie, wie: śmierć jest żałosna. Śmierć jest upokorzeniem.

Majestat? Chyba ten tylko, który wynika z tajemnicy: umarli bowiem milczą poza przegrodą. Tajemnica rozerwania. Niekompletności. Formy, której wydarto treść. A czymże jest forma bez treści? – przecież mniej, niż spustoszoną muszlą małża. Zostaje milczenie. Tak: w tym milczeniu rozpiętym nad upokorzeniem może być cos z majestatu… I dlatego martwemu ciału należny jest szacunek. Bunt przeciwko śmierci? Tak: bunt. Skąd się wziął? Biologiczna u podstaw reakcja organizmu w perspektywie unicestwienia? To mało możliwe. Najbliżsi bracia nasi, zwierzęta kręgowe, wpisane są w biologię mocniej chyba jeszcze niż my. Bronią się przed niebezpieczeństwem na mocy instynktu samozachowawczego. Lecz znają swoja miarę. Chore zwierzę potrafi się skarżyć; lecz – umierając – szuka odosobnienia i umiera bez krzyku. A nam trudno.

Czyżby u podstaw człowieczego buntu przeciwko śmierci leżała opętańcza wiara w ostateczność życia, spleciona z niepokojem i samej siebie niepewna, lecz zakodowana w najgłębszych pokładach psychiki – jak ów instynkt, na mocy którego praojcowie nasi oddawali ciała umarłych matce ziemi w pozycji płodu oczekującego ostatecznych urodzin? Czyżby nasz bunt był buntem, wydziedziczonego króla, który nie umie i nie chce zrezygnować z korony, chociaż chodzi w łachmanach? Nie wiem. Lecz tamci ludzie nie wierzyli w ostateczność śmierci. A taka jest właśnie alternatywa wyboru, jedyna możliwa: albo wiara w ostateczność śmierci, albo też wiara w ostateczność życia. Nie ma innej.

Mówię zaś o wierze, ponieważ oba człony alternatywy nie podlegają empirycznym sprawdzianom prawdziwości. Empirycznie stwierdzamy jedynie istnienie życia oraz istnienie śmierci. Stwierdzamy też, że śmierć sprzeciwia się życiu, życie zaś – śmierci. Ten antagonizm jest nieusuwalny i może być rozwiązany jedynie przez ostateczną klęskę jednego z przeciwników. Klęską śmierci na ziemi jest nie tylko fakt istnienia życia, lecz także i to, ze z każdej śmierci wyrasta życie; w końcu także i nasze życie karmi się śmiercią roślin i zwierząt, kwiat wyrasta z rozkładu, zaś kłos ze śmierci ziarna. Lecz klęską życia na ziemi jest śmierć.

Ten dance macabre nie może trwać w nieskończoność, gdyż – poza abstrakcja matematyczną – ziemia nie zna miary nieskończoności. A zatem w końcu coś zostanie na placu jako rzeczywistość ostateczna. Śmierć. Albo Życie. Do czegóż potrzebny wybór? Przecież i tak, całkiem niezależnie od nas stanie się to, co ma się stać: któraś z owych rzeczywistości. Tak: to prawda. Lecz przy tym stole gry mimo to nie ma miejsca dla obojętnych widzów. Od ludzkiej strony jest to wybór pomiędzy absurdem, z którym nie sposób się pogodzić i z którym trudno żyć bez skrywanej rozpaczy i kalectwa – oraz pomiędzy nadzieją, której zasadności udowodnić empirycznie tak samo nie można, jak nie można dowieść zasadności wiary w ostateczność śmierci.

Lecz gra jest o najwyższa stawkę: o sensowność wszystkiego. Także o prawdziwe imię człowieka: kim jest naprawdę. O sens rodzenia i umierania, sadzenia i wyrywania, zabijania i leczenia, budowania i rozwalania, pieszczoty i obojętności, rozrzucania i zbierania, nabywania i tracenia, darcia i zszywania. To prawda, że rozwiązanie ostateczne jest poza zasięgiem ludzkich oczu; spełni się bez naszego chcenia albo niechcenia. Lecz nie jest rzeczą obojętną, komu i czemu zawierzy człowiek. Bo i jakże żyć w spustoszeniu i w śmierci? A nie można też wycofać się od tego stołu gry. Bo i cóż z tego, że „nie chcemy o tym myśleć”? Pod pewnymi względami może nam być łatwiej.

Był taki dogmat dziewiętnastowiecznych materialistów: „wszystko istniejące jest materią”. Nie wiem. Może. Lecz radbym do-wiedział się, czym w końcu ta materia jest. Kiedyś była nienaruszalną cegiełką, czymś najpierwotniejszym i elementarnym, fundamentem wszechistnienia. Potem okazała się pustką, w której krążą ładunki. Przyszedł taki pan z siwą grzywą i w sposób całkiem naukowy i podlegający sprawdzianom postawił znak równości między materią i energią. A po nim przyszli nowocześni, całkiem laiccy fizycy atomowi i zdarza się im interpretować materię, jako „szczególny stan energetycznego napięcia przestrzeni, pozbawiony substratu materialnego”; inny zaś stwierdza, że „na poziomie subatomowym materia w sensie substancjalnym po prostu nie istnieje”.

Horrendum. Gdyby to posłyszeli dawni scjentyści, być może ogarnęło by ich zmieszanie, jeśli już nie zgroza co nieco metafizyczna. Wierzyli wszak święcie, że wraz z poszerzeniem kręgu wiedzy i poznania zmarnieje do cna krąg niepoznanego. Wszystko jest do poznania. A stało się odwrotnie: wraz z bardzo wydatnym poszerzeniem kręgu poznania pomnożyły się znakomicie znaki zapytania i dość oczywisty stał się krąg niepoznawalnego nawet w naukach przyrodniczych. Istnieje bowiem próg poznania, i skończyło się scjentystyczne zadufanie.

Wolno zatem pytać w sposób rozumny także o sprawy, wobec których empiria przyrodnicza musi nabrać wody w usta, jeżeli nie chce przekroczyć kręgu swych rzeczowych uprawnień. Konsekwentne powtarzanie dziecinnego pytania „co to?” i „dlaczego” doprowadza empiryków do słusznego zniecierpliwienia. I w końcu odpowiadają podobnie, jak wielu rodziców: „jest – i już”. Nie mogą jednak dorzucić sakramentalnego” „gdy dorośniesz…”. Bo wiedzą już, że dorosłość niczego nie zmieni.

Budujemy potężne siłownie energetyczne, lecz nie należy pytać energetyków, dlaczego w zwoju drutu miedzianego budzi się prąd elektryczny, jeśli porusza się on w polu magne-tycznym.; jest – i już. Magnetyzm także – jest i już. Co dnia wstaje słońce, nocą zaś miasta jarzą się od świateł? Lecz nie wiemy, jaka jest istota światła, które raz zachowuje się jak fala, zaś przy innych okazjach jak strumień cząstek. I mniej więcej z tym samym efektem można pytać o „światłość wiekuistą”, co o fizykalne dno zjawisk świetlnych tu, na starej ziemi. Nie wiemy czym jest czas. Tyle tylko wiemy, że jest względną kategorią aktualnej organizacji materii.

Nie bardzo wiemy, czym jest przestrzeń, zaś grawitacja stała się dla nas czyś o wiele bardziej zagadkowym niż była dla owego uczonego, który pierwszy zwrócił uwagę na zdu-mieniewający go fakt, że jabłko zawsze spada na ziemię.

Wyjaśnienia fizyków stają się nie mniej abstrakcyjne niż twierdzenia teologów o duszy albo rozważania filozofów nad genezą i istota zła, kiedy zaś astrofizyk Hoyle snuje swoje rozważania i hipotezy, odnosi się niejednokrotnie wrażenie zupełnej baśni. Skoro zaś w końcu nie wiemy czym jest materia nie do udowodnienia jest słuszność przekonania, iż jest ona rzeczywistością jedyną - ani też, że nie jest możliwy żaden inny sposób ukonstytuowania owego hipotetycznego "szczególnego stanu energetycznego napięcia przestrzeni", poddanego zupełnie innym prawom; że nie może istnieć żadna inna rzeczywistość „materialna” czy też „pozamaterialna”. Możliwość taką można oczywiście odrzucić z racji osobistych antypatii i całkiem a priori; lecz na żadnej drodze nie sposób udowodnić niedorzeczności czy irracjonalności aprobaty albo odrzucenia. Cała nasza rzeczywistość podszyta jest

Niepoznawalnym, a dociekanie kończy się takim albo innym zawierzeniem. I wydaje się, że wyznawcy tzw. „Światopoglądu idealistycznego” (które to określenie na dobrą sprawę przestało cokolwiek znaczyć) nie muszą już pielęgnować dziewiętna-stowiecznych kompleksów niższości, zatruwających życie naszych pozytywistycznych prababek i pradziadów, którym po prostu „nie wypadało” brać wiary na serio, jeśli byli „wykształceni”. Z czego wszakże nie wynikają żadne trtiumfalizmy i zadufania, lecz wprost przeciwnie: mądra pokora.

Mówmy, jak jest: chrześcijańskie Credo jest zbiorem stwierdzeń wzajemnie logicznie powiązanych i wzajemnie się warunkujących, lecz u podstaw niepojętych. Nader trzeźwy był sen św. Augustyna, który – tak gorąco pragnąc poznania i przeniknięcia – ujrzał małego chłopca przykucniętego u brzegów wielkiego, bezkresnego morza; chłopaczek usiłował przelać owo morze malutkim kubeczkiem. W każdym kubeczku była woda morska. Lecz w żadnym nie było morza. Tak jest i w teologii, choćby najlepszej. I nie może być inaczej: Bóg poznawalny aż do końca byłby Bogiem na miarę ludzkiego umysłu, i nie większym odeń. Byłby zatem Bogiem fałszywym. Tworem ludzkiego umysłu. Chrześcijaństwo, oczekując zawierzenia, żąda wielu rzeczy niezwykle trudnych; stawia mur, który dla wielu bywa indywidualnie trudny do przebicia, Oczekuje zawierzenia tezie, że mogą istnieć i istnieją byty pozamaterialne – czymkolwiek ta materia jest. Że może istnieć świadomość osobowa nie oparta o rusztowania somatyczne i pozbawiona świadectwa zmysłów. To naprawdę bardzo trudne.

Człowiek jest istota psychofizyczną i dopóki żyje, nie jest mu dane doświadczenie z tego zakresu – poza doświadczeniami mistyków, które jednakże są nieprzekazywalne. O samoświadomości człowieka decyduje zwykle soma: dotykam, widzę, słyszę. I decydują jego procesy myślowe, tez w końcu rozpięte na drabince neuronów. Można człowieka zamknąć w szczelnie izolowanej kabinie i odciąć od wszelkich źródeł informacji, lecz nawet w owej absolutnej ciszy i ciemności będzie słyszał szum własnej krwi i tętno własnego serca. Będzie myślał i będzie świadom własnych reakcji psychicznych: odcięcia, izolacji, leku. Powie za-tem: jestem. A tu oczekuje się wiary w zupełnie inne fundamenty świadomości; bez wiary wszystkie modlitwy byłyby próżne.

Oczekuje się od człowieka zawierzenia, że nie cały umie-ra; i że zmartwychwstanie w ciele swoim tożsamym, lecz nie takim samym. Każe się mu Wierzyc w nowe niebo nad głową i nową ziemie pod stopami; w przemieniona rzeczywistość materii, w zupełnie odmienny sposób jej ukonstytuowania. To nie jest mało, i to nie jest ła-twe. Lecz nie żyć człowiekowi bez wiary. Oby tylko była dorzeczna. Czy uwierzyłby ktokolwiek, że to wiatr wyrzeźbił w kamieniu posąg Afrodyty? Nie? Czemuż zatem bierze się na serio hipotezę, że u podstaw porządkującej myśli leży dość bezładny taniec elektronów? Zupełnie gładko przychodzi nam przez usta okrągłe stwierdzenie: „mądra natura sprawiła” …

Mówiąc to, sugerujemy jednak, że owa dość nieokreślona ”natura” jest kimś obdarzonym inteligencją, tendencjami opiekuńczymi, określonym zamysłem i zdolnością przewidywania. Jest to manipulacja oszukańcza i logicznie sprzeczna. Skoro bowiem natura jest przedmiotem działania określonych praw oraz prawidłowości i podlega im w sposób totalny, i nie może ich ani zmienić, ani też zawiesić w działaniu (choć istotnie czyni cudeńka), to wobec tego nie może być ich sprawcą; gdyby bowiem była sprawcą, nie istniałby stosunek podlegania. Jeśli mówimy o „samoorganizacji materii”, należy się obawiać, ze również nie postę-pujemy w sposób uprawniony, gdyż materia sama w sobie i u podstaw jest bezwolna i bez-świadoma, a zatem niezdolna do samoorganizacji; tym bardziej do tworzenia samopoznania, pojęć i ciągów myślowych. Czy zatem nie proponuje się nam możliwości nalewania z pustego?

Był czas, kiedy zanoszono modły nie tylko do drewnianych bałwanów obłożonych złotem i kością słoniową; modlono się także do Słońca i Księżyca, do Wenus i do Marsa. Biblia jest jedyną księgą starożytności, która wbrew wszystkim określiła je mianem meorot – świecące przedmioty. Nic ponad to: świecące przedmioty. A dziś – bez złudzeń: niepojętego Boga można usunąć z pola świadomości i zawierzenia, lecz w opróżnionym miejscu zawsze i nieodmiennie pojawiają się posążki bożków, jakieś substytuty, jakieś protezy. Bożki mogą być różne, niektóre prawie złote, lecz wszystkie po opukaniu wydają dźwięk pustki. Łącznie z deifikowanym w tych warunkach człowiekiem, pretendującym do atrybutów „bóstwa bez Boga” (stary, rajski kawał z Księgi Genezie: „będziecie jako Bogowie”, spróbujcie tylko istnieć poza Istnieniem; lecz „śmierć weszła na okrąg ziemi”).

Bałwochwalstwo jest stare jak świat i wciąż modne. „Hipoteza Boga” nie jest dobudowywaniem zbędnych religijnych motywacji do zastanego świata, lecz uprawnionym pytaniem o sens wszystkiego; zaś w wypadku jej odrzucenia nic zupełnie się nie klei nawet w owym „zastanym świecie”. I dlatego jest to gra va banque. A nie wydaje się rozumna wiara w „świecące przedmioty” jakiekolwiek bądź, nawet w człowieka; gdyż przy założeniu nieistnienia Boga człowiek także jest owym ”święcącym przedmiotem”, który gaśnie bezpowrotnie w finale płaskim, głupim i bez sensu.

Bunt przeciwko śmierci? Zaiste: godny jest człowieka. I mamy za sobą wielkiego poprzednika: owego Boga Biblii. A tak: to przecież On pierwszy – podstawa istnienia i Życie wszelkiego życia – podniósł się przeciwko śmierci. I poszedł do końca : zszedł w materię, stworzenie i śmierć. Wszelkiemu stworzeniu rzekł: „Pośrodku ciebie jestem ja, Pan i nie przyszedłem, aby zatracać”. Nic innego nie mogło być ocaleniem. Kiedy w skalnej grocie niby w sercu ziemi, w ciepłym kręgu kaganka złożono Wcielonego, który z samej już racji zstąpienia wpisany został w naszą śmierć – nie wiedział nikt, że spełnia się wołanie Ozeasza sprzed wieków: „Z ręki śmierci wybawię ich, od śmierci wykupię ich. Będę śmiercią twoją, o śmierci; ukąszeniem twoim będę, o otchłani” (Oz 13,14).

Biblia jest Księgą Zdumienia. Jest opowieścią o miłości silniejszej niż śmierć. Jeśli ta opowieść musiałaby być legendą, zostałby tylko absurd. Zmartwychwstanie … Wiem, to trudne. Tamtym ludziom z Wieczernika także było trudno, gdy wszedł. Zjawa? Halucynacja zmęczonych mózgów? Złudzenie? Nie wierzyli – ci wybrani. Lecz wyszedł naprzeciw ludzkim zwątpieniom. Tłumaczył, że przecież ma ciało i kości. Kazał sobie podać rybę i miód, i jadł, i zostawił chyba na misie zgnieciony plaster wosku. Kazał wtykać palce w otwarty bok. Nam nie zostało to dane. Tym bardziej jesteśmy chwiejni. Gdyż wiara i nadzieja nie są czymś, co się ma w ten sam sposób, jak ma się ucho mocno i sprawdzalnie wrośnięte; albo jak się ma klejnot w szkatule. Jest raczej ustawicznym dochodzeniem. Jest podobna do fali morskiej, która ma przypływy i odpływy; czasem naniesie piasek, a czasem spłucze.

Tego się nie pisze w oficjalnych hagiografiach, lecz „mała św. Teresa” z Lisieux, bardzo pobożna zakonnica, miała przed śmiercią takie czarne godziny, kiedy pytała sama siebie, czy nie poświęciła życia iluzjom. Tego się nie pamięta, lecz wielu „mistrzów życia duchowego” skarżyło się na „oschłość”: kiedy wcale nie byli pewni, czy ich uporczywe modły nie opadają ku ziemi jak zeschnięty liść i może przez nikogo nie są słyszane. Bardzo szczerze można zazdrościć tym, którzy „wierzą i już”; wiem także, że najprostsza babina z kruchty może być w tej mierze mądrzejsza od profesorów i bogatsza niż milionerzy. Lecz nie należy się gorszyć rozterkami Teresy a Lisieux.

I nie należy odtrącać tych, którym trudno, i którzy są ubodzy. To dla nich napisałem to, co napisałem, i tak, jak napisałem. Teraz właśnie – w Święto Umarłych. W święto nas wszystkich.

 

1986

Brak głosów